Czerwony Kapturek, zanim zaniesie babci jedzenie w koszyczku i po raz milionowy powtórzy znaną wszystkim historię, musi chadzać także po zakupy do sklepu. Właśnie podczas takiej wyprawy Kapturek spotkał człowieka o śniadej cerze. Wyglądał prawie jak bezdomny w tym wczesnym stadium, gdy jeszcze nie ma obłędu i pijackiego zamroczenia w oczach, gdy jest na tyle normalny, że nie przeraża, za to budzi współczucie. Zarost i plecak mówiły same za siebie. Pchał pusty wózek zakupowy w stronę hipermarketu, w celu odebrania złotówki. Drogę zagrodził mu samochód.
-Brmannrm. - rzucił wyczekujące spojrzenie w stronę Kapturka.
Dziewczyna uśmiechnęła się niepewnie i kiwnęła głową.
-Wszędzie by chcieli wjechać, nie patrzą nic na człowieka jak idzie.
-Co zrobić...
-Ludzie są źli, wiesz kapturku?
-Wcale nie są. Myślę, że ludzie są dobrzy, jeśli tylko mają możliwości, jeśli im się pozwoli.
-Ale takich jest mało. Co z tego, że ktoś jest dobry, jak trafiają w niego najgorsze rzeczy i zostaje sam, bez rodziny nawet.
-Co się stało z pana rodziną? - to niedyskretne pytanie, Kapturek nie powinien był go zadać. Chociaż z drugiej strony, przecież się nie znają, można sobie pozwolić na bezpośredniość. Mężczyzna był zaskoczony.
-Moja rodzina... Moja matka umarła, tramwaj ją przejechał. Za szybko jechał, też wariat. Miałem siostrę, mąż ją psychicznie wykończył, była w szpitalu przez jakiś czas, wróciła, tak ją stłukł, że popełniła samobójstwo, już ze 3 lata będą. Mój brat znowu miał raka, gdzieś od kręgosłupa mu szło, potem przerzuty do krtani. Miał operację u Rydygiera, ale nic nie dała. Zostawił żonę, dziecko, ale nie wiem, gdzie są, wyprowadziła się. Teraz już nie mam rodziny.
Czerwony Kapturek zastanowił się przez chwilę, czy człowiek nie zmyśla, czy w otoczeniu jednej osoby może się wydarzyć aż tyle przykrych rzeczy. Ale potem przypomniał sobie, że bajki to nie życie, że wszystko w nich możliwe. Odetchnął, bez ulgi, ale ze zrozumieniem. Popatrzył nieznajomemu w brązowe oczy.
-To życzę panu szczęśliwego nowego roku. - poklepał go po ramieniu i uśmiechnął się.
-Ja tobie również Kapturku, dobrą robotę robisz z tą babcią.
-Do widzenia.
Kapturek wszedł do sklepu, a mężczyzna zostawił wózek. Gdy wychodził z zakupami, mijał go znowu, ale ten już go nie widział.
piątek, 31 grudnia 2010
czwartek, 30 grudnia 2010
przed Sylwestrem
(Zastanawiałam się, jakby było, gdyby bloga pisało dziecko. Mi najlepiej się pisze, jak trafię na coś, czego wcześniej nie widziałam, coś mnie zdenerwuje, bądź wzbudzi dowolne emocje. Wtedy litery same wychodzą spod ręki, nie trzeba zastanawiać się nad kolejnym zdaniem, każde następne jest kontynuacją poprzedniego, tekst płynie jak rzeka. Jeśli post jest na nudny, powszechny temat, musi być napisany po mistrzowsku. Wyszukana forma powinna się wylewać z ekranu komputera, porażać kolorami i pachnieć słodkim miodem (właściwie nie jestem pewna, czy miód ma aż tak intensywny i przyjemny zapach, żeby go tu przywoływać, niemniej jednak dobrze się kojarzy, a to się liczy ;) ). Tak jakby suma treści i formy musiała być większa od pewnej wartości, od której zaczyna się coś wartego zamieszczenia i przeczytania. Dla dziecka większość przydarzających się rzeczy jest nowa, fascynująca, opisywałoby je z należytą pasją. Chociaż z drugiej strony odbiorcami powinny wtedy być takie same dzieci, żeby je to ciekawiło. Głupi nawias z mojej strony) (a zdarza mi się czytać całkiem niegłupie)
Jestem w Krakowie. Kilka godzin temu myślałam, że nie ma nic bardziej przygnębiającego niż pusty akademik. Takie nienaturalne ;). Jutro Sylwester, będzie na pewno w porządku. Tak czy inaczej będzie to krok naprzód. Większość już słyszała, ale w ramach życzeń noworocznych chciałabym, żeby rok 2011 był pełen pozytywnych i pożądanych zmian ;).
Jestem w Krakowie. Kilka godzin temu myślałam, że nie ma nic bardziej przygnębiającego niż pusty akademik. Takie nienaturalne ;). Jutro Sylwester, będzie na pewno w porządku. Tak czy inaczej będzie to krok naprzód. Większość już słyszała, ale w ramach życzeń noworocznych chciałabym, żeby rok 2011 był pełen pozytywnych i pożądanych zmian ;).
sobota, 25 grudnia 2010
Wigilia
Dzisiejszy post nieco mało składny, bo pisany w kawałkach ;).
Wczoraj była Wigilia - dzień chyba najbardziej oczekiwany przez każde dziecko ;) - może oprócz urodzin. Po jakimś czasie coraz mniej się czeka na urodziny. Jeszcze nie doszłam do takiego etapu, ale zgodnie z powszechną wiedzą ( ;) )dotyczy to starzenia się, przemijania, kryzysów wieku różnorakiego. Tak samo mniej się czeka na kolację wigilijną. Urok wieczoru przesłania widmo co najmniej kilkudniowych przygotowań, przerażają kwaśne miny rodziny, a twoja chęć do śpiewania kolęd jest traktowana jak zachowanie infantylne i niegodne dorosłej osoby, która powinna z godnością oglądać film na TVN-ie ;). Sami jesteśmy kowalami swojego losu.
Po Wigilii poszłam na pasterkę do mojej parafii (to ważna informacja, gdyż mieszkam w miejscu, z którego droga do 3 kościołów jest mniej więcej taka sama (do jednego nie trzeba iść przez górkę). Zazwyczaj wybór w niedzielę polega na zdecydowaniu się na jakąś godzinę, ewentualnie nie idzie się gdzieś na tę jedną konkretną, bo wiadomo, że będzie długie kazanie).
Pasterka trwała koło 80 minut, co było poniekąd spowodowane pięknym, niemal dwudziestominutowym kazaniem. Było ono z pewnością dobre merytorycznie, ksiądz cytował w nim Mickiewicza i jakiegoś innego znanego człowieka. Poza tym rozpoczął od 3 zwrotki 'Wśród nocnej ciszy', a zakończył kilkoma linijkami z 'Do szopy, hej pasterze', co kojarzy mi się z jakimś zabiegiem stosowanym w muzyce (na początku pojawia się motyw, później coś innego, a na końcu znowu to pierwsze (z braku wiedzy muzycznej nie umiem tego nazwać ;) )). Tematem było światło (Jezusowe); przy 'neonach' (oczywiście użytych jako odniesienie do czegoś ;) ) nie wytrzymałam i prawie wybuchnęłam śmiechem ;). W całym tym ustępie chodzi mi o to, że najpiękniejsze kazanie (a słyszałam na pewno lepsze) nie powinno trwać nie wiadomo ile, zwłaszcza, gdy słucha go grupa ludzi zmęczonych przygotowywaniami do świąt, o północy, zakładając, że w ogóle w normalnych warunkach chcieliby słuchać czegoś takiego. Poza tym było w porządku ;).
Wczoraj była Wigilia - dzień chyba najbardziej oczekiwany przez każde dziecko ;) - może oprócz urodzin. Po jakimś czasie coraz mniej się czeka na urodziny. Jeszcze nie doszłam do takiego etapu, ale zgodnie z powszechną wiedzą ( ;) )dotyczy to starzenia się, przemijania, kryzysów wieku różnorakiego. Tak samo mniej się czeka na kolację wigilijną. Urok wieczoru przesłania widmo co najmniej kilkudniowych przygotowań, przerażają kwaśne miny rodziny, a twoja chęć do śpiewania kolęd jest traktowana jak zachowanie infantylne i niegodne dorosłej osoby, która powinna z godnością oglądać film na TVN-ie ;). Sami jesteśmy kowalami swojego losu.
Po Wigilii poszłam na pasterkę do mojej parafii (to ważna informacja, gdyż mieszkam w miejscu, z którego droga do 3 kościołów jest mniej więcej taka sama (do jednego nie trzeba iść przez górkę). Zazwyczaj wybór w niedzielę polega na zdecydowaniu się na jakąś godzinę, ewentualnie nie idzie się gdzieś na tę jedną konkretną, bo wiadomo, że będzie długie kazanie).
Pasterka trwała koło 80 minut, co było poniekąd spowodowane pięknym, niemal dwudziestominutowym kazaniem. Było ono z pewnością dobre merytorycznie, ksiądz cytował w nim Mickiewicza i jakiegoś innego znanego człowieka. Poza tym rozpoczął od 3 zwrotki 'Wśród nocnej ciszy', a zakończył kilkoma linijkami z 'Do szopy, hej pasterze', co kojarzy mi się z jakimś zabiegiem stosowanym w muzyce (na początku pojawia się motyw, później coś innego, a na końcu znowu to pierwsze (z braku wiedzy muzycznej nie umiem tego nazwać ;) )). Tematem było światło (Jezusowe); przy 'neonach' (oczywiście użytych jako odniesienie do czegoś ;) ) nie wytrzymałam i prawie wybuchnęłam śmiechem ;). W całym tym ustępie chodzi mi o to, że najpiękniejsze kazanie (a słyszałam na pewno lepsze) nie powinno trwać nie wiadomo ile, zwłaszcza, gdy słucha go grupa ludzi zmęczonych przygotowywaniami do świąt, o północy, zakładając, że w ogóle w normalnych warunkach chcieliby słuchać czegoś takiego. Poza tym było w porządku ;).
czwartek, 23 grudnia 2010
House of Santa
Znalazłam w końcu w domu zadanie z angielskiego z 3 klasy liceum. Nie jest jakieś szczególnie piękne ani mądre, ale nadaje się w sam raz na święta ;). Pamiętam, że mieliśmy wtedy 3 tematy do wyboru - opisać pokój, w którym będziemy mieszkać na studiach, opisać jeszcze coś, bądź pokazać, jak wg nas wygląda domek świętego Mikołaja. Wybór był oczywisty ;).
'Every child dreams about going there. It is believed to be an all-year-open toy factory or even a candy birdhouse. But the real home of Santa Claus looks like none of them.
Placed in the north of Finland, among wonderful valleys and forests, a small cottage usually does not call attention, probably because it is invisible for ordinary adults. The wooden house has a red roof and a large chimney. Scarcely does the dusk fall, this common landscape becomes full of magic created by fireflies and falling snow. Despite the snow that lies all the time around the cottage, Santa's wife raised some cowslips that blossom constantly.
When you knock on to the brown door with holly and silver bells, it will be opened by a little plumb and grinning lady. Santa will be sitting in one of the two red armchairs near to the fireplace and a large table with a tablecloth. On the white walls there are many pictures of Santa's family. Green carpet seems to be always covered with snow. Interior, although contains only one piece (together with the kitchen) seems to be twice as big as we thought outdoors. Besides mentioned armchairs and the table, there is a magnificent Christmas tree with small fairies as ornaments and other necessary furnitures. In the old closet there is a modern computer - Santa's workplace.
For me, the house of Santa Claus is a peaceful place, full of magic and curiosuty that accompany the childlike expectation for the presents.'
Okazało się, że na wikipedii jest hasło 'ciasto kruche'. (Potrzebowałam informacji na ten temat gdyż nie ma nic bardziej nieprecyzyjnego niż zdanie 'Gotowe ciasto położyć na blasze i upiec.' Właśnie to 'i upiec' nastręcza (u mnie w domu przynajmniej) całą masę problemów, nigdy nie wiadomo w jakiej temperaturze i przez jaki czas, co przy nieproporcjonalnie zmienionych ilościach składników jest tym bardziej trudne. Nie mając pod ręką nikogo znającego się na rzeczy, usiadłam przed komputerem.)
Pojęcie jest sformułowane bardzo fachowo, czyni ze sztuki pieczenia niemal naukę ścisłą. Przypomina mi nieco opisywanie składu mieszanki betonowej. Dwa procesy technologiczne, wpływ żółtek obok roli zaczynu cementowego. Wychodzi na to, że kobiety i mężczyźni przez wieki zajmowali się różnymi odmianami tego samego ;).
Składałam już wszystkim indywidualnie życzenia, jednak korzystając z okazji chciałam jeszcze raz życzyć przyjemnych, pełnych ciepła i spokoju Świąt Bożego Narodzenia :)
'Every child dreams about going there. It is believed to be an all-year-open toy factory or even a candy birdhouse. But the real home of Santa Claus looks like none of them.
Placed in the north of Finland, among wonderful valleys and forests, a small cottage usually does not call attention, probably because it is invisible for ordinary adults. The wooden house has a red roof and a large chimney. Scarcely does the dusk fall, this common landscape becomes full of magic created by fireflies and falling snow. Despite the snow that lies all the time around the cottage, Santa's wife raised some cowslips that blossom constantly.
When you knock on to the brown door with holly and silver bells, it will be opened by a little plumb and grinning lady. Santa will be sitting in one of the two red armchairs near to the fireplace and a large table with a tablecloth. On the white walls there are many pictures of Santa's family. Green carpet seems to be always covered with snow. Interior, although contains only one piece (together with the kitchen) seems to be twice as big as we thought outdoors. Besides mentioned armchairs and the table, there is a magnificent Christmas tree with small fairies as ornaments and other necessary furnitures. In the old closet there is a modern computer - Santa's workplace.
For me, the house of Santa Claus is a peaceful place, full of magic and curiosuty that accompany the childlike expectation for the presents.'
Okazało się, że na wikipedii jest hasło 'ciasto kruche'. (Potrzebowałam informacji na ten temat gdyż nie ma nic bardziej nieprecyzyjnego niż zdanie 'Gotowe ciasto położyć na blasze i upiec.' Właśnie to 'i upiec' nastręcza (u mnie w domu przynajmniej) całą masę problemów, nigdy nie wiadomo w jakiej temperaturze i przez jaki czas, co przy nieproporcjonalnie zmienionych ilościach składników jest tym bardziej trudne. Nie mając pod ręką nikogo znającego się na rzeczy, usiadłam przed komputerem.)
Pojęcie jest sformułowane bardzo fachowo, czyni ze sztuki pieczenia niemal naukę ścisłą. Przypomina mi nieco opisywanie składu mieszanki betonowej. Dwa procesy technologiczne, wpływ żółtek obok roli zaczynu cementowego. Wychodzi na to, że kobiety i mężczyźni przez wieki zajmowali się różnymi odmianami tego samego ;).
Składałam już wszystkim indywidualnie życzenia, jednak korzystając z okazji chciałam jeszcze raz życzyć przyjemnych, pełnych ciepła i spokoju Świąt Bożego Narodzenia :)
niedziela, 19 grudnia 2010
Co było na rysunku?
Wszyscy czytali 'Małego księcia', który zaczyna się problematycznym rysunkiem ni to kapelusza ni to słonia połkniętego przez węża. Podobne zadanie postawiłam przed Wami w ankiecie ;).
Świat małych dzieci jest pełen wróżek, krasnali, pokemonów. Opiekowałam się kiedyś Madzią i Sławkiem, spędzałam z nimi 2 razy w tygodniu 4 godziny. W celu zabicia czasu chodziłam z nimi na spacery, a raczej wracałam z przedszkola możliwie okrężną drogą (kto miał przyjemność przebywać z dziećmi wie, że o wiele łatwiej po prostu iść z nimi przed siebie, niż wymyślać zabawy w domu, jeszcze bez udziału telewizora). Graliśmy zatem w tajnych agentów oraz szukaliśmy wróżek. Do dzisiaj mam przed oczami twarzyczkę Madzi, która z uporem godnym sprawy życia czy śmierci usiłowała przekonać Sławka, że widziała skrzaty pod drzewami).
To są dzieci, tymczasem każdy widzi, to, w co wierzy, albo raczej chce wierzyć. To jedna (bardzo istotna :P) sprawa, jednak moja ankieta dotyczyła innej.
To ile wiemy wpływa na nasze postrzeganie świata. Patrzymy na pewne zjawiska przez pryzmat doświadczeń, wiedzy, to naturalne. Nasze obecne zachowania są poniekąd skutkiem przeszłości (na czym opiera się psychologia (przynajmniej w moich oczach ;) )). Tak samo jest z wiedzą, którą nabyliśmy. Znamy literkę 'B', więc któregoś dnia leżąc na trawniku dostrzeżemy ją w chmurach. Widząc herb Eton przypomnimy sobie podobny w Cambridge, grając w badmintona nie będziemy widzieć lotki tylko równania rzutu ukośnego, kąpiąc się w rzece nadepniemy na pył piaszczysty (albo na coś podobnego), a będąc polonistą do każdego artykułu dołożymy kilka przecinków. Wydaje się, że wraz ze wzrostem naszej wiedzy zmienia się świat, wyjaśniają się banalne tajemnice, by zrobić miejsce kolejnym, wyostrzają się granice, coraz mniej miejsca na niedomówienia i wyobraźnię.
Mój rysunek został zrobiony na wykładzie z 'Projektowania dróg samochodowych' i przedstawia 'przekrój przez teren wraz z jezdnią i odwodnieniem'. To śmiesznie brzmi i przeczy zasadom ankiet ;), ale to była poprawna odpowiedź. Przyjemnie mi, że jej nie wybraliście wszyscy (czego się bałam, bo to żadna zabawa), tym bardziej, że te 5 głosów rozłożyło się bardzo równomiernie.
Profil blachy zimnogiętej brzmiał bardzo dziwnie, ale wydawał mi się w miarę zbliżony kształtem. Krzywą zmian temperatury wymyśliłam na poczekaniu, pomyślałam, że kreski przypominają jakiś wykres, a wszystkie inne wykresy, które przychodziły mi do głowy miały kształt w miarę normalny. Prawdę mówiąc nawet nie wiem, czy ten wspomniany byłby podobny. Zarys budynków wybrałby ktoś niezorientowany w budownictwie (o co nietrudno, biorąc pod uwagę fakt, że ja po 2,5 roku nadal czuję, że nic prawie nie wiem), kto ma dużo wyobraźni. Droga szynowa ma mniej ostrych zakrętów, w ogóle jest bardziej podobna do węża. Na więcej propozycji zabrakło mi fantazji :). Dziękuję wszystkim za udział, i zapraszam do kolejnej ankiety, która pojawi się (mam nadzieję) przed świętami.
środa, 15 grudnia 2010
Laboranci
Jak na 3 lata studiowania znam mało laborantów (na potrzeby tego posta 'laborant' to młody człowiek posiadający tytuł min. inżyniera służący za 'wynieś, przynieś, pozamiataj i podpowiedz głupiemu studentowi co ma robić dalej' w trakcie ćwiczeń laboratoryjnych).
Może nie byli potrzebni na politechnice, gdzie wystarczyło wstawić próbkę do maszyny, która ją zgniatała (w 90%przypadków) i jedyna praca (zrzucana często na męską część grupy) polegała na pozamiataniu resztek. Pamiętam tylko jednego pana, który pomagał nam robić mieszankę betonową. Te zajęcia jednak mieliśmy z wiekową i przesympatyczną panią; niewykluczone, że gdyby były prowadzone przez jednego z rosłych panów od asfaltów nie miałabym okazji zobaczyć laboranta w akcji.
Na AGH natomiast, przy 'prawdziwych' i bardziej wymagających laboratoriach są nieocenieni. Poza tym niewykluczone, że na akademii mają więcej doktorantów, którym pasuje dać jakieś zajęcie, coby czuli się potrzebni i zdobyli cenne doświadczenie.
W związku z tym mamy pana Michała od wszelakiego rodzaju chemii oraz pana Kamila od fizyki. Wszyscy 'wyżsi stopniem' na uczelni mówią do nich po imieniu; może to mało fachowe, za to tworzy sympatyczną atmosferę i pomaga studentom traktować ich jak 'swoich' po stronie wroga.
Dzieje się to naturalnie, oni sami niedawno byli na naszym miejscu, męczyli się z tymi samymi zagadnieniami, co więcej również oczekiwali pomocy i wsparcia ze strony śmiałków porywających się na doktorat. Patrząc na nich mam wrażenie, że są ode mnie starsi nie więcej niż 5 lat. W chwilach zapomnienia mówią nam po imieniu, pytają o prezenty mikołajkowe, 'doradzają' na temat zawartości probówek i wniosków z doświadczeń, uśmiechają się gdy piszesz smsy. Taka forma pośrednia pomiędzy przyjaznym prowadzącym a samym studentem.
Chciałabym kiedyś zobaczyć jakiegoś starego profesora (np pana od budownictwa przemysłowego ;) ) w takiej sytuacji. Na początku kariery, pełnego zapału, dobrego humoru, machającego ręką na młodego człowieka nieznającego definicji ampera, bądź tłukącego 3 probówkę na trwających 3 godziny laborkach. Pasuje napisać brutalnie, że nie pamięta wół, jak był cielęciem, ale nie do końca tak jest, dużo zależy od człowieka i od tego, co towarzyszyło jego karierze. W każdym razie dziękuję wszystkim laborantom, dzięki którym moje życie jest łatwiejsze ;).
Może nie byli potrzebni na politechnice, gdzie wystarczyło wstawić próbkę do maszyny, która ją zgniatała (w 90%przypadków) i jedyna praca (zrzucana często na męską część grupy) polegała na pozamiataniu resztek. Pamiętam tylko jednego pana, który pomagał nam robić mieszankę betonową. Te zajęcia jednak mieliśmy z wiekową i przesympatyczną panią; niewykluczone, że gdyby były prowadzone przez jednego z rosłych panów od asfaltów nie miałabym okazji zobaczyć laboranta w akcji.
Na AGH natomiast, przy 'prawdziwych' i bardziej wymagających laboratoriach są nieocenieni. Poza tym niewykluczone, że na akademii mają więcej doktorantów, którym pasuje dać jakieś zajęcie, coby czuli się potrzebni i zdobyli cenne doświadczenie.
W związku z tym mamy pana Michała od wszelakiego rodzaju chemii oraz pana Kamila od fizyki. Wszyscy 'wyżsi stopniem' na uczelni mówią do nich po imieniu; może to mało fachowe, za to tworzy sympatyczną atmosferę i pomaga studentom traktować ich jak 'swoich' po stronie wroga.
Dzieje się to naturalnie, oni sami niedawno byli na naszym miejscu, męczyli się z tymi samymi zagadnieniami, co więcej również oczekiwali pomocy i wsparcia ze strony śmiałków porywających się na doktorat. Patrząc na nich mam wrażenie, że są ode mnie starsi nie więcej niż 5 lat. W chwilach zapomnienia mówią nam po imieniu, pytają o prezenty mikołajkowe, 'doradzają' na temat zawartości probówek i wniosków z doświadczeń, uśmiechają się gdy piszesz smsy. Taka forma pośrednia pomiędzy przyjaznym prowadzącym a samym studentem.
Chciałabym kiedyś zobaczyć jakiegoś starego profesora (np pana od budownictwa przemysłowego ;) ) w takiej sytuacji. Na początku kariery, pełnego zapału, dobrego humoru, machającego ręką na młodego człowieka nieznającego definicji ampera, bądź tłukącego 3 probówkę na trwających 3 godziny laborkach. Pasuje napisać brutalnie, że nie pamięta wół, jak był cielęciem, ale nie do końca tak jest, dużo zależy od człowieka i od tego, co towarzyszyło jego karierze. W każdym razie dziękuję wszystkim laborantom, dzięki którym moje życie jest łatwiejsze ;).
wtorek, 14 grudnia 2010
drogi szynowe
Byłam niedawno na urodzinach u Wilka. Podczas rozmowy z kimś (nie pamiętam z kim, stawiałabym na mieszkańca 7 piętra) powiedziałam, że niektóre imprezy są mniej bezsensowne niż inne (ta akurat zaliczała się z subiektywnych przyczyn do tej gorszej grupy, ale to nie ważne już teraz). Pomimo tego uczucia i stwierdzenia zostałam się bawić (było całkiem przyjemnie). Chodzi o to, że codziennie wyczyniamy (właśnie 'wyczyniamy', z pogardliwym wydźwiękiem) całą masę bezsensownych rzeczy, które rzadko prowadzą nas gdzieś dalej, za to potęgują wrażenie, że coś jest nie w porządku. Zaliczyłabym do tego np. latanie po uczelni bez wyraźnej przyczyny, drukowanie niepotrzebnych notatek i sprawozdań oraz robienie projektów z dróg szynowych do 2:30. (To ostatnie z własnej winy). Nie wszystko musi mieć jakiś cel, ale są pewne granice bezcelowości! ;)
piątek, 10 grudnia 2010
rysunek
Oto rysunek do ankiety. Zrobiony w autocadzie, ale bardzo podobny (trochę bardziej krzywy) mam w niebieskim zeszycie. Na razie tyle, potem może jeszcze coś napiszę ;)
PS. Nie chodzi mi o to, żeby zaznaczyć bez przekonania 'poprawną' odpowiedź, bo ktoś już coś wybrał. Pobawcie się, i pomyślcie, co Wam to przypomina ;)
wtorek, 7 grudnia 2010
Mikołaj
Wczoraj był upragniony przez wszystkie dzieci dzień - główną atrakcją wieczoru 6 grudnia jest przyjazd Świętego Mikołaja ;).
Będąc dzieckiem chodziłam zawsze z mamą, siostrą i babcią do 'ODK Puchatek', gdzie rosły, odpowiednio ubrany jegomość (który na co dzień prowadził jakieś koło zainteresowań) rozdawał wcześniej przynoszone przez rodziców paczuszki. Wspominam to jako jedno z większych wydarzeń z dzieciństwa - pełne niepokoju, oczekiwania, strachu, ale też przyjemności radości.
Na mikołajki miałam przepisać opowiadanie z licealnego angielskiego, niestety, spędziwszy weekend w Krakowie nie miałam jak go poszukać. Myślę, że na święta będzie się je również przyjemnie czytało. Zauważyliście, że Zima trwa praktycznie tylko do Bożego Narodzenia, no, może do Sylwestra? Potem przechodzi w naszym mniemaniu w nudną, pełną zimna i 'chlapci' (ale fajne słowo ;) ) porę, która uporczywie nie pozwala przyjść już powoli wyczekiwanej wiośnie? W tym miejscu oburzą się wszyscy narciarze, snowboarderzy, łyżwiarze lubiący naturalne zimno itp, ale pomijając sporty zimowe i ładne widoki za oknem, zima jest męcząca. Chociaż pełna spokoju, ciepła i uśmiechu ;).
Dostałam bardzo nieoczekiwanie czekoladę od św. Mikołaja ;))
Będąc dzieckiem chodziłam zawsze z mamą, siostrą i babcią do 'ODK Puchatek', gdzie rosły, odpowiednio ubrany jegomość (który na co dzień prowadził jakieś koło zainteresowań) rozdawał wcześniej przynoszone przez rodziców paczuszki. Wspominam to jako jedno z większych wydarzeń z dzieciństwa - pełne niepokoju, oczekiwania, strachu, ale też przyjemności radości.
Na mikołajki miałam przepisać opowiadanie z licealnego angielskiego, niestety, spędziwszy weekend w Krakowie nie miałam jak go poszukać. Myślę, że na święta będzie się je również przyjemnie czytało. Zauważyliście, że Zima trwa praktycznie tylko do Bożego Narodzenia, no, może do Sylwestra? Potem przechodzi w naszym mniemaniu w nudną, pełną zimna i 'chlapci' (ale fajne słowo ;) ) porę, która uporczywie nie pozwala przyjść już powoli wyczekiwanej wiośnie? W tym miejscu oburzą się wszyscy narciarze, snowboarderzy, łyżwiarze lubiący naturalne zimno itp, ale pomijając sporty zimowe i ładne widoki za oknem, zima jest męcząca. Chociaż pełna spokoju, ciepła i uśmiechu ;).
Dostałam bardzo nieoczekiwanie czekoladę od św. Mikołaja ;))
piątek, 3 grudnia 2010
Zima biała
Byłam wczoraj chwilkę na urodzinach Hejek - koleżanek z akademika, chociaż to za duże słowo, bo ich prawie nie znam. Dostały ode mnie tulipany z papieru - podoba mi się idea robienia origami na urodziny.
Rano wstałam chętnie, za to na laborkach było mi słabo - 3 godziny w okolicach dygestorium. Pan laborant to Michał, pani od ćwiczeń - Marta. Powiedziałam, że nie widzę różnicy między substytucją nukleofilową a elektrofilową i muszę pisać w przyszły piątek kartkówkę, chociaż ją zdałam.
Aga oddała moje sprawozdania z konstrukcji metalowych. Źle narysowałam dwuteownik, ale pan lubi osoby studiujące 2 kierunki (pod warunkiem, że nie są zarządzaniem), i ocenił mi je na 5.
Nie pojechałam dzisiaj do domu. Autobusy podobno nie jeździły, busy miały nieziemskie opóźnienia. Zima. Właściwie bardziej śnieg niż zima, chociaż nie pamiętam żadnych problemów w poprzednich latach. Pojadę za tydzień, chociaż trochę mi to źle naukowo wypadnie.
Upiekłam za to ciastka owsiane. Wyszły dobre, wszyscy się cieszyli. Do tej pory (godzina 21)przez myśl mi nie przeszło, że mogłam dzisiaj pójść na spotkanie z Wiosny do szkoły. I tak nie jechałam do domu.
Nie jadłam obiadu - płatki owsiane są niezwykle zapychające - polecam, jeśli ktoś chce się odchudzać.
Politechnika oszczędza na stypendiach naukowych - będę dostawała jeszcze 90 zł mniej, za to o 30 zł wzrosło socjalne.
Zobaczyć, że ktoś się boi, to jakby dostrzec w nim człowieka. Nie wolno tylko przesadzać ;).
Oglądałam jakieś urywki 'mam talent'. Jolene brzmiała naprawdę ładnie.
Jak wszystko się uda, jadę jutro na basen. Przydałoby się też kupić buty zimowe.
Bilans dnia: za dużo na minus.
Starosta grupy 5 zebrał dla mnie dużo pieniędzy na Szlachetną Paczkę.
Rano wstałam chętnie, za to na laborkach było mi słabo - 3 godziny w okolicach dygestorium. Pan laborant to Michał, pani od ćwiczeń - Marta. Powiedziałam, że nie widzę różnicy między substytucją nukleofilową a elektrofilową i muszę pisać w przyszły piątek kartkówkę, chociaż ją zdałam.
Aga oddała moje sprawozdania z konstrukcji metalowych. Źle narysowałam dwuteownik, ale pan lubi osoby studiujące 2 kierunki (pod warunkiem, że nie są zarządzaniem), i ocenił mi je na 5.
Nie pojechałam dzisiaj do domu. Autobusy podobno nie jeździły, busy miały nieziemskie opóźnienia. Zima. Właściwie bardziej śnieg niż zima, chociaż nie pamiętam żadnych problemów w poprzednich latach. Pojadę za tydzień, chociaż trochę mi to źle naukowo wypadnie.
Upiekłam za to ciastka owsiane. Wyszły dobre, wszyscy się cieszyli. Do tej pory (godzina 21)przez myśl mi nie przeszło, że mogłam dzisiaj pójść na spotkanie z Wiosny do szkoły. I tak nie jechałam do domu.
Nie jadłam obiadu - płatki owsiane są niezwykle zapychające - polecam, jeśli ktoś chce się odchudzać.
Politechnika oszczędza na stypendiach naukowych - będę dostawała jeszcze 90 zł mniej, za to o 30 zł wzrosło socjalne.
Zobaczyć, że ktoś się boi, to jakby dostrzec w nim człowieka. Nie wolno tylko przesadzać ;).
Oglądałam jakieś urywki 'mam talent'. Jolene brzmiała naprawdę ładnie.
Jak wszystko się uda, jadę jutro na basen. Przydałoby się też kupić buty zimowe.
Bilans dnia: za dużo na minus.
Starosta grupy 5 zebrał dla mnie dużo pieniędzy na Szlachetną Paczkę.
środa, 1 grudnia 2010
L-4
Właściwie miałam pisać przedwczoraj - chodziło mi po głowie dużo rzeczy wartych opisania. Byłam niemożliwie zła z powodu tego, że wszystko się kończy, i może wcale nie ma w tym takiego problemu, jaki w tym się czasem widzi. Z kolei człowiek pragnie stałości, musi na czymś/kimś polegać.
Przeszedł mi jednak zły humor, post poczeka na lepsze czasy ;).
Dzisiaj chciałam powiadomić, że (po wymęczeniu wszystkich możliwych osób, dziękuję Wam za to ;)) wybrałam profil dyplomowania. Pracę inżynierską złożę w instytucie L-4 (naprawdę nie chce mi się już włączać strony politechniki, żeby zobaczyć jak on się dokładnie nazywa), na kierunku 'mechanika materiałów i konstrukcji budowlanych'.
Wybrałam to (po naprawdę długim i starannym zastanowieniu, a także rozmowie z panami z instytutów oraz wszystkimi w zasięgu ręki, bardziej lub mniej związanymi z budownictwem), bo stwierdziłam, że jest taka 'moja'. W liceum miałam taki wyznacznik tego, co lubię - gdy musiałam się uczyć czegoś, a miałam dużo do wyboru, zawsze najpierw brałam chemię i matematykę. W tamtym roku, zamiast rysować rysunki w autocadzie wolałam sobie liczyć ramy metodą sił.
Na studia magisterskie prawie na pewno wybiorę coś innego, ale przynajmniej nigdy nie będę żałowała, że nie zajęłam się tym, co mi się podobało. Późniejsze lata należą do 'przygotowania do zawodu', podczas gdy praca inżynierska (która i tak dałaby mi tytuł 'inżynier budownictwa', niezależnie od wczorajszego wyboru) może być robiona czysto 'dla przyjemności' (właściwie tutaj powinien być podwójny cudzysłów ;) ). Zobaczę, co z tego wyjdzie, czeka mnie nauka programu 'robot' ;). Życzę wszystkim podejmowania dobrych wyborów!
Przeszedł mi jednak zły humor, post poczeka na lepsze czasy ;).
Dzisiaj chciałam powiadomić, że (po wymęczeniu wszystkich możliwych osób, dziękuję Wam za to ;)) wybrałam profil dyplomowania. Pracę inżynierską złożę w instytucie L-4 (naprawdę nie chce mi się już włączać strony politechniki, żeby zobaczyć jak on się dokładnie nazywa), na kierunku 'mechanika materiałów i konstrukcji budowlanych'.
Wybrałam to (po naprawdę długim i starannym zastanowieniu, a także rozmowie z panami z instytutów oraz wszystkimi w zasięgu ręki, bardziej lub mniej związanymi z budownictwem), bo stwierdziłam, że jest taka 'moja'. W liceum miałam taki wyznacznik tego, co lubię - gdy musiałam się uczyć czegoś, a miałam dużo do wyboru, zawsze najpierw brałam chemię i matematykę. W tamtym roku, zamiast rysować rysunki w autocadzie wolałam sobie liczyć ramy metodą sił.
Na studia magisterskie prawie na pewno wybiorę coś innego, ale przynajmniej nigdy nie będę żałowała, że nie zajęłam się tym, co mi się podobało. Późniejsze lata należą do 'przygotowania do zawodu', podczas gdy praca inżynierska (która i tak dałaby mi tytuł 'inżynier budownictwa', niezależnie od wczorajszego wyboru) może być robiona czysto 'dla przyjemności' (właściwie tutaj powinien być podwójny cudzysłów ;) ). Zobaczę, co z tego wyjdzie, czeka mnie nauka programu 'robot' ;). Życzę wszystkim podejmowania dobrych wyborów!
piątek, 26 listopada 2010
Katarzynki
To będzie dziwny post. Z dwóch powodów ;).
Pierwszy jest banalny, miałam w ciągu ostatnich kilku dni kilka malutkich pomysłów, żeby coś napisać. Żaden z nich jednak nie trafił w odpowiedni moment z odpowiednią siłą, więc nic z nich nie wyszło. Chciałam napisać tutaj po kawałku wszystkiego.
Po drugie - mam dziwny humor.
Napisałam na forum grupy o Szlachetnej Paczce. Byłam dzisiaj u Madzi na obiedzie, też uważa, że to dobry pomysł. W czwartek będę chodziła z puszką na konstrukcjach drewnianych.
Zacznę od tytułu posta, czyli tego, co było wczoraj. Katarzynki, podczas których napisałam 4 zdania:
'Tego wieczoru Kasie robiły Katarzynki. W sumie zrozumiałe ;)
Do zabawy zawsze potrzebne jest coś. Albo humor, albo określona osoba bawiąca się z nami, albo alkohol (który na dobrą sprawę przydaje się we wszystkich wymienionych sytuacjach).'
Potem poszłam uczestniczyć w tymże wydarzeniu rozgrywającym się dwa pokoje dalej. Było całkiem przyjemnie, Kasie przygotowały dobre jedzenie (ważny aspekt dla studenta), chłopcy z 5 piętra zrobili placek (nie mam pojęcia z czego, ale był przepyszny), poznałam nowe osoby (brata jednej z Kaś i jego koleżankę). Koło 23 poszliśmy do Kwadratu (klub koło akademika), z którego wróciłam wcześniej - koło 1, mając na uwadze poranne laborki z chemii organicznej.
Piszę to by pokazać schemat imprez akademikowych - przychodzimy, jemy, pijemy, kwadrat-pokój i niewyspanie następnego dnia. Wszystko jest niemożliwie wręcz schematyczne, a jednak za każdym razem inne (jak wszystko w życiu, to mało odkrywcze). W każdym razie dobrze się bawiłam i dzisiaj poszłam na laboratoria pełna energii.
W kwadracie spotkałam kolegę. Dowiedziałam się, że w momencie poznawania byłam 'taka przerażona'. Ciekawe, ile w tym prawdy.
Robiłam pranie, jedyna wolna suszarnia na 10 piętrze. Trochę daleko z 3 ;)
Laborki.
Te z AGH w bardzo małym stopniu przypominają politechnikowe. Gdy pomyślę o technologii betonu, materiałach budowlanych, bądź konstrukcjach metalowych, jestem bardzo daleko od słów 'niepewność pomiarowa'. Wykonywaliśmy ćwiczenia, mieszaliśmy cementy, asfalty, zrywaliśmy próbki stalowe, aluminiowe, drewniane, wykres rozciągania stali miękkiej rysuję od ręki, jednak poza fizyką nikt nigdy mi nie kazał liczyć niepewności z serii wyników. Jest to za to zmorą studentów WEiP. Fizyka rządzi się innymi prawami, ma niejako naturalne prawo zadręczać młode pokolenie metodą najmniejszych kwadratów i jakąś różniczką zupełną. Nie zmienia to jednak faktu, że byłam wściekła, gdy pan kazał mi 3 raz poprawiać niepewności dla wahadła fizycznego (wszystko musiało mieć swoją niepewność, 1,5 strony obliczeń tego samego dla różnych danych). Ponadto dochodzi miernictwo cieplne, gdzie pan również sobie życzy wiedzieć, o ile można się było legalnie pomylić. Tak samo na podstawach elektroniki, na które całe szczęście nie chodzę.
Uff, o laborkach typowo chemicznych może innym razem. Tu chciałam jeszcze napisać, że mam niemożliwe szczęście do partnerów ćwiczeniowych. Jak na kogoś, kto albo musiał się doklejać do jakiejś grupy, albo dostawał tego, kto akurat nie miał pary, trafiam bardzo dobrze, na osoby chcące coś robić, myślące, sympatyczne. Taki promień słońca ;).
Kupię sobie jutro 'Wysokie obcasy'. Waham się między L4 a różnymi odmianami żelbetu. Mosty też mają szansę. Kierunek dyplomowania trzeba wybrać do wtorku. Dziękuję wszystkim za głosy ;).
Deszcz
Zawsze lubiłam deszcz. Żeby go ujarzmić, wcisnąć w ramy matematyki, mechaniki, dowolnego wzoru dla inżynierów, wymyślono coś takiego jak 'deszcz miarodajny'. Jest to 'deszcz o natężeniu będącym odpowiednikiem czasu jego trwania równemu czasowi spływu t cząsteczki wody z najodleglejszego punktu zlewni do rozważanego przekroju cieku, do którego jest odniesiony' (interpunkcja oryginalna, na podstawie 'Zaleceń projektowania, budowy i utrzymania odwodnienia dróg krajowych oraz przystanków komunikacyjnych'). Podobnie, swoją definicję ma wiatr i śnieg normowy, a z pewnością wiele innych zjawisk. Śmiesznie to brzmi, zwłaszcza gdy 'dżdżu krople spadają i tłuką w me okno'. Powinnam napisać, że norma ma odpowiedź na wszystko, ale takie stwierdzenie jest niczym grzech ciężki ;).
Ładne, ale nie wiem, gdzie to przeczytałam. 'Jeśli coś kochasz, puść to wolno. Jeżeli wróci - jest twoje. Jeżeli nie - nigdy twoje nie było'.
Jednak nie mam jak napisać wszystkiego w jednym poście. Wyjdzie za długi, kolejny więc będzie pewnie w podobnym układzie.
Jadę do domu w piątek. Do tego czasu nie pójdę do nikogo z towarzyską wizytą, wyjątek - 10 piętro, bo tam drukuję.
Pierwszy jest banalny, miałam w ciągu ostatnich kilku dni kilka malutkich pomysłów, żeby coś napisać. Żaden z nich jednak nie trafił w odpowiedni moment z odpowiednią siłą, więc nic z nich nie wyszło. Chciałam napisać tutaj po kawałku wszystkiego.
Po drugie - mam dziwny humor.
Napisałam na forum grupy o Szlachetnej Paczce. Byłam dzisiaj u Madzi na obiedzie, też uważa, że to dobry pomysł. W czwartek będę chodziła z puszką na konstrukcjach drewnianych.
Zacznę od tytułu posta, czyli tego, co było wczoraj. Katarzynki, podczas których napisałam 4 zdania:
'Tego wieczoru Kasie robiły Katarzynki. W sumie zrozumiałe ;)
Do zabawy zawsze potrzebne jest coś. Albo humor, albo określona osoba bawiąca się z nami, albo alkohol (który na dobrą sprawę przydaje się we wszystkich wymienionych sytuacjach).'
Potem poszłam uczestniczyć w tymże wydarzeniu rozgrywającym się dwa pokoje dalej. Było całkiem przyjemnie, Kasie przygotowały dobre jedzenie (ważny aspekt dla studenta), chłopcy z 5 piętra zrobili placek (nie mam pojęcia z czego, ale był przepyszny), poznałam nowe osoby (brata jednej z Kaś i jego koleżankę). Koło 23 poszliśmy do Kwadratu (klub koło akademika), z którego wróciłam wcześniej - koło 1, mając na uwadze poranne laborki z chemii organicznej.
Piszę to by pokazać schemat imprez akademikowych - przychodzimy, jemy, pijemy, kwadrat-pokój i niewyspanie następnego dnia. Wszystko jest niemożliwie wręcz schematyczne, a jednak za każdym razem inne (jak wszystko w życiu, to mało odkrywcze). W każdym razie dobrze się bawiłam i dzisiaj poszłam na laboratoria pełna energii.
W kwadracie spotkałam kolegę. Dowiedziałam się, że w momencie poznawania byłam 'taka przerażona'. Ciekawe, ile w tym prawdy.
Robiłam pranie, jedyna wolna suszarnia na 10 piętrze. Trochę daleko z 3 ;)
Laborki.
Te z AGH w bardzo małym stopniu przypominają politechnikowe. Gdy pomyślę o technologii betonu, materiałach budowlanych, bądź konstrukcjach metalowych, jestem bardzo daleko od słów 'niepewność pomiarowa'. Wykonywaliśmy ćwiczenia, mieszaliśmy cementy, asfalty, zrywaliśmy próbki stalowe, aluminiowe, drewniane, wykres rozciągania stali miękkiej rysuję od ręki, jednak poza fizyką nikt nigdy mi nie kazał liczyć niepewności z serii wyników. Jest to za to zmorą studentów WEiP. Fizyka rządzi się innymi prawami, ma niejako naturalne prawo zadręczać młode pokolenie metodą najmniejszych kwadratów i jakąś różniczką zupełną. Nie zmienia to jednak faktu, że byłam wściekła, gdy pan kazał mi 3 raz poprawiać niepewności dla wahadła fizycznego (wszystko musiało mieć swoją niepewność, 1,5 strony obliczeń tego samego dla różnych danych). Ponadto dochodzi miernictwo cieplne, gdzie pan również sobie życzy wiedzieć, o ile można się było legalnie pomylić. Tak samo na podstawach elektroniki, na które całe szczęście nie chodzę.
Uff, o laborkach typowo chemicznych może innym razem. Tu chciałam jeszcze napisać, że mam niemożliwe szczęście do partnerów ćwiczeniowych. Jak na kogoś, kto albo musiał się doklejać do jakiejś grupy, albo dostawał tego, kto akurat nie miał pary, trafiam bardzo dobrze, na osoby chcące coś robić, myślące, sympatyczne. Taki promień słońca ;).
Kupię sobie jutro 'Wysokie obcasy'. Waham się między L4 a różnymi odmianami żelbetu. Mosty też mają szansę. Kierunek dyplomowania trzeba wybrać do wtorku. Dziękuję wszystkim za głosy ;).
Deszcz
Zawsze lubiłam deszcz. Żeby go ujarzmić, wcisnąć w ramy matematyki, mechaniki, dowolnego wzoru dla inżynierów, wymyślono coś takiego jak 'deszcz miarodajny'. Jest to 'deszcz o natężeniu będącym odpowiednikiem czasu jego trwania równemu czasowi spływu t cząsteczki wody z najodleglejszego punktu zlewni do rozważanego przekroju cieku, do którego jest odniesiony' (interpunkcja oryginalna, na podstawie 'Zaleceń projektowania, budowy i utrzymania odwodnienia dróg krajowych oraz przystanków komunikacyjnych'). Podobnie, swoją definicję ma wiatr i śnieg normowy, a z pewnością wiele innych zjawisk. Śmiesznie to brzmi, zwłaszcza gdy 'dżdżu krople spadają i tłuką w me okno'. Powinnam napisać, że norma ma odpowiedź na wszystko, ale takie stwierdzenie jest niczym grzech ciężki ;).
Ładne, ale nie wiem, gdzie to przeczytałam. 'Jeśli coś kochasz, puść to wolno. Jeżeli wróci - jest twoje. Jeżeli nie - nigdy twoje nie było'.
Jednak nie mam jak napisać wszystkiego w jednym poście. Wyjdzie za długi, kolejny więc będzie pewnie w podobnym układzie.
Jadę do domu w piątek. Do tego czasu nie pójdę do nikogo z towarzyską wizytą, wyjątek - 10 piętro, bo tam drukuję.
piątek, 19 listopada 2010
Dyplomowanie
Co nas cieszy jesienią?
Gdy jest taka piękna (nie deszczowa, nie śniegowa, i nie mroźna) właściwie wszystko. Poza zdarzeniami mającymi miejsce częściej lub rzadziej, za to niezależnie od pory roku, istnieje kilka wybitnie jesiennych, unikalnych i szybko się kończących. Ankietę przygotowałam tak, by każdy czytający mógł znaleźć coś dla siebie. Swój powód, żeby lubić jesień. Albo inaczej, od drugiej strony - żeby każdy znalazł wśród wymienionych możliwości coś, co go cieszy, a przez to stwierdził, że cała pora roku jest w porządku (moje naiwne, uproszczone myślenie ;) ). (Nawiasem pisząc to moja ulubiona). Teraz odpowiedzi:
1. Zapach liści.
Jedno z najcudowniejszych doznań na świecie - zapachy. Oplatają, pozwalają czuć całym sobą, przywodzą na myśl wspomnienia, wywołują nowe, uspokajają i upajają. Liście pachną Liśćmi, dzieciństwem, polem (nie takim z kukurydzą, ale po prostu 'polem'), taką typową jesienią.
2. Rozpoczęcie roku.
To przez 25% ludzkości znienawidzone zdanie. Przez kolejne 25% ubóstwiane, dające niemalże początek życia, radość. Dla całej reszty jest to wydarzenie generalnie obojętne, ewentualnie z niewielkimi wahaniami w każdą ze stron. I jakby na to nie patrzeć, typowo jesienne ;).
3. Urodziny moje/kogoś bliskiego, Widok mnóstwa gwiazd
Jak już nic się nie podoba, istnieje chociaż jeden promień słońca. Gwiazdy widać zwłaszcza w lecie, ale jesienią też nie jest źle. Cieszą tym bardziej, że często niebo jest zachmurzone, więc trzeba trafić.
4. Marznięcie.
Również może być przyjemne, zwłaszcza, jak ma jakiś, przynajmniej z naszego punktu widzenia rozsądny powód. Nikt nie chciał marznąć tej jesieni, może nie było okazji (pierwsze zdanie posta).
5. Uroczy deszcz.
Z tym trochę przesadziłam, chciałam jakoś zareklamować deszcz, a przymiotnik 'uroczy' pasuje niemal do wszystkiego. Urocze są dzieci, wieczory, całki, uśmiechy, więc czemu nie deszcz?
6. Coraz krótsze dni (dłuższe wieczory).
Często się o tym zapomina, ale jedno łączy się z drugim. Wieczory są takie spokojne, nie trzeba być pełnym energii, żeby je dobrze wykorzystać. Nie są konieczne grille, do łask wracają gry planszowe. I wiele innych rzeczy ;).
7. Palenie w piecu/kominku.
Każdy, kto miał piec lub kominek, i chodził po drzewo, wie, że nie wygląda to tak sielsko, jak zwykliśmy myśleć (owo drzewo trzeba przynosić, pamiętać o podkładaniu, poza tym czyścić kominek), co nie zmienia faktu, że takie źródło ciepła zapewnia przyjemną atmosferę w domu. I zupełnie inny zapach nagrzanego powietrza w stosunku do kaloryferów ;).
8. Prace jesienne w ogródku.
Nie znoszę w ogóle prac ogródkowych (dużo pająków), ale istnieją ludzie, którzy wykonują je dla przyjemności. Na zdrowie ;)
9. Jedzenie czekolady
patrz suma punktów 3 i 4 ;).
10. Nic mnie nie cieszy.
Jak ktoś nie potrafi się bawić ze mną - wybiera tą odpowiedź :P.
Czasem mam wrażenie, że powinnam pisać takie wyjaśnienie, zanim ankieta jest zamknięta. Z drugiej strony narzucałabym wtedy pośrednio odpowiedzi. Zostaje tak, jak jest.
Nowa ankieta pojawi się za chwilkę. Dotyczy czegoś ważnego dla wszystkich studentów trzeciego roku Wydziału Inżynierii Lądowej Politechniki Krakowskiej (wszystko razem brzmi bardzo fachowo i dodaje powagi sprawie) - wyboru profilu dyplomowania.
Pisząc w skrócie i obrazowo - mam wybrać 'kierunek', pod którym będę pisała w przyszłym roku pracę inżynierską. Będę miała wszystkie przedmioty normalnie, wraz ze swoją grupą, dodatkowo dwa związane z wyborem. W przeliczeniu na 2 pełne semestry, które dzielą mnie od obrony, wychodzi 90 godzin więcej mechaniki/nawierzchni drogowych/ budownictwa przemysłowego/ matlaba itd.
Jako jednostka wiecznie niezdecydowana, nie wiem, na co chcę pójść. Większość profili jest do rozpatrzenia, mało jest takich, które odrzuciłam od razu. Z drugiej strony nic nie wywołuje u mnie szybszego bicia serca, albo uczucia z rodzaju 'to i tylko to'. Chciałabym coś, na czym będę mogła myśleć, a nie tylko uczyć się na pamięć; coś, co nie będzie za trudne, ale też nie za łatwe, coś ciekawego i coś, co mi pomoże w przyszłości. Dużo wymagań ;).
Zdaję sobie sprawę, że większość z Was nie ma pojęcia o konkretnym profilu, czy też o przedmiotach. Proszę o udział w ankiecie, wyniki nie będą miały większego wpływu na nic, chcę poznać ogólną opinię ;), z góry dziękuję! Z uwagi na dużą liczbę profili, część połączyłam, a te, które mnie w ogóle nie interesują odrzuciłam.
Jak sądzicie, o czym myślą ludzie, gdy są w szpitalu, powiedzmy na tydzień?
Gdy jest taka piękna (nie deszczowa, nie śniegowa, i nie mroźna) właściwie wszystko. Poza zdarzeniami mającymi miejsce częściej lub rzadziej, za to niezależnie od pory roku, istnieje kilka wybitnie jesiennych, unikalnych i szybko się kończących. Ankietę przygotowałam tak, by każdy czytający mógł znaleźć coś dla siebie. Swój powód, żeby lubić jesień. Albo inaczej, od drugiej strony - żeby każdy znalazł wśród wymienionych możliwości coś, co go cieszy, a przez to stwierdził, że cała pora roku jest w porządku (moje naiwne, uproszczone myślenie ;) ). (Nawiasem pisząc to moja ulubiona). Teraz odpowiedzi:
1. Zapach liści.
Jedno z najcudowniejszych doznań na świecie - zapachy. Oplatają, pozwalają czuć całym sobą, przywodzą na myśl wspomnienia, wywołują nowe, uspokajają i upajają. Liście pachną Liśćmi, dzieciństwem, polem (nie takim z kukurydzą, ale po prostu 'polem'), taką typową jesienią.
2. Rozpoczęcie roku.
To przez 25% ludzkości znienawidzone zdanie. Przez kolejne 25% ubóstwiane, dające niemalże początek życia, radość. Dla całej reszty jest to wydarzenie generalnie obojętne, ewentualnie z niewielkimi wahaniami w każdą ze stron. I jakby na to nie patrzeć, typowo jesienne ;).
3. Urodziny moje/kogoś bliskiego, Widok mnóstwa gwiazd
Jak już nic się nie podoba, istnieje chociaż jeden promień słońca. Gwiazdy widać zwłaszcza w lecie, ale jesienią też nie jest źle. Cieszą tym bardziej, że często niebo jest zachmurzone, więc trzeba trafić.
4. Marznięcie.
Również może być przyjemne, zwłaszcza, jak ma jakiś, przynajmniej z naszego punktu widzenia rozsądny powód. Nikt nie chciał marznąć tej jesieni, może nie było okazji (pierwsze zdanie posta).
5. Uroczy deszcz.
Z tym trochę przesadziłam, chciałam jakoś zareklamować deszcz, a przymiotnik 'uroczy' pasuje niemal do wszystkiego. Urocze są dzieci, wieczory, całki, uśmiechy, więc czemu nie deszcz?
6. Coraz krótsze dni (dłuższe wieczory).
Często się o tym zapomina, ale jedno łączy się z drugim. Wieczory są takie spokojne, nie trzeba być pełnym energii, żeby je dobrze wykorzystać. Nie są konieczne grille, do łask wracają gry planszowe. I wiele innych rzeczy ;).
7. Palenie w piecu/kominku.
Każdy, kto miał piec lub kominek, i chodził po drzewo, wie, że nie wygląda to tak sielsko, jak zwykliśmy myśleć (owo drzewo trzeba przynosić, pamiętać o podkładaniu, poza tym czyścić kominek), co nie zmienia faktu, że takie źródło ciepła zapewnia przyjemną atmosferę w domu. I zupełnie inny zapach nagrzanego powietrza w stosunku do kaloryferów ;).
8. Prace jesienne w ogródku.
Nie znoszę w ogóle prac ogródkowych (dużo pająków), ale istnieją ludzie, którzy wykonują je dla przyjemności. Na zdrowie ;)
9. Jedzenie czekolady
patrz suma punktów 3 i 4 ;).
10. Nic mnie nie cieszy.
Jak ktoś nie potrafi się bawić ze mną - wybiera tą odpowiedź :P.
Czasem mam wrażenie, że powinnam pisać takie wyjaśnienie, zanim ankieta jest zamknięta. Z drugiej strony narzucałabym wtedy pośrednio odpowiedzi. Zostaje tak, jak jest.
Nowa ankieta pojawi się za chwilkę. Dotyczy czegoś ważnego dla wszystkich studentów trzeciego roku Wydziału Inżynierii Lądowej Politechniki Krakowskiej (wszystko razem brzmi bardzo fachowo i dodaje powagi sprawie) - wyboru profilu dyplomowania.
Pisząc w skrócie i obrazowo - mam wybrać 'kierunek', pod którym będę pisała w przyszłym roku pracę inżynierską. Będę miała wszystkie przedmioty normalnie, wraz ze swoją grupą, dodatkowo dwa związane z wyborem. W przeliczeniu na 2 pełne semestry, które dzielą mnie od obrony, wychodzi 90 godzin więcej mechaniki/nawierzchni drogowych/ budownictwa przemysłowego/ matlaba itd.
Jako jednostka wiecznie niezdecydowana, nie wiem, na co chcę pójść. Większość profili jest do rozpatrzenia, mało jest takich, które odrzuciłam od razu. Z drugiej strony nic nie wywołuje u mnie szybszego bicia serca, albo uczucia z rodzaju 'to i tylko to'. Chciałabym coś, na czym będę mogła myśleć, a nie tylko uczyć się na pamięć; coś, co nie będzie za trudne, ale też nie za łatwe, coś ciekawego i coś, co mi pomoże w przyszłości. Dużo wymagań ;).
Zdaję sobie sprawę, że większość z Was nie ma pojęcia o konkretnym profilu, czy też o przedmiotach. Proszę o udział w ankiecie, wyniki nie będą miały większego wpływu na nic, chcę poznać ogólną opinię ;), z góry dziękuję! Z uwagi na dużą liczbę profili, część połączyłam, a te, które mnie w ogóle nie interesują odrzuciłam.
Jak sądzicie, o czym myślą ludzie, gdy są w szpitalu, powiedzmy na tydzień?
środa, 17 listopada 2010
Orwell
Nie lubię nie mieć na nic czasu. Najczęściej obrywa się snowi (ehh, nie wiem, jak to odmienić), potem niektórym znajomym, ale po części wszystkiemu, co robię. Zamiast wykonywać kilka rzeczy na 80%, robię większość z tego, co chcę, ale ledwie na 55%. Po jakimś czasie nie przejdę nawet tych 50%, żeby 'zaliczyć' coś w życiu. Miałam kiedyś świetne porównanie - do koszyka pełnego jabłek. Otóż wyobraźmy sobie taki koszyk, z, powiedzmy, 5 jabłkami. Możemy je zjeść sami, albo rozdać dowolnej liczbie osób. Problem w tym, że nie nakarmimy wszystkich 5 jabłkami, jak każdy dostanie po kawałku nikt nie będzie zadowolony do końca. Niektórzy mają małe potrzeby, ale coś jeść trzeba ;). I owoców wystarczy góra dla pięciu osób, które musimy sami wybrać. Nie da się mieć wszystkiego i gospodarować sprawiedliwie (oczywiście w tym i analogicznym przypadku), bo nic nam z tego nie przyjdzie.
Rozmawiałam dzisiaj z panią portierką w jednym z akademików AGH ('Dziewiątka'), która czytała książkę Orwella. Nie czytałam żadnej z jego książek, może byłoby warto? (uczenie się w autobusie to 'jedna wielka ściema') ;). Dobranoc, jutro mam zaliczenie z prawa budowlanego.
Rozmawiałam dzisiaj z panią portierką w jednym z akademików AGH ('Dziewiątka'), która czytała książkę Orwella. Nie czytałam żadnej z jego książek, może byłoby warto? (uczenie się w autobusie to 'jedna wielka ściema') ;). Dobranoc, jutro mam zaliczenie z prawa budowlanego.
piątek, 12 listopada 2010
Curiosity killed the cat
Mam dużo wolnego. Całe 4 dni bez uczelni, bez różnych rzeczy rozpraszających uwagę. Odpoczywam, śpię normalną ilość godzin i robię projekty. Jeszcze nic nie napisałam na blogu - nie było powodu i dostępu do komputera w miarę jednocześnie. Za to przy sprzątaniu i układaniu książek, norm, zeszytów..., znalazłam zeszyt do angielskiego z liceum, wraz z niektórymi zadaniami. Oczywiście zaczęłam je czytać, śmiać się i postanowiłam jedno przepisać. Przy okazji przypomniało mi się inne, które przepiszę na mikołaja ;). Z góry przepraszam tych, którzy nie znają angielskiego, nie mam jak tego przetłumaczyć, żeby było i szybko i ładnie. Oczywiście są prymitywne w porównaniu z niektórymi napisanymi przez inne osoby, które miałaąm przyjemność czytać już w Krakowie, ale i tak można się z nich pośmiać ;).
Opowiadanie o tytule 'Curiosity killed the cat', (pisownia oryginalna, nie ma bardzo dużo błędów, a nie są poprawione na nic konkretnego. Teraz, po 2 latach ani tyle nie poprawię ;) ).
"Once upon a time there was a king. He was called Enrique Igle-Sias, but the people did not like it, so they called him The Silly Fox. This nick was very suitable for him, because of his foolishness and wiliness. However, despite these vices, he was a good monarch, and people felt respect towards him.
One day a very old an came to the castle. He introduced himself as The Wild Wisdom - the sage from the East, who had been looking for unexplored magical things. The Silly Fox soon noticed that the man was not willing to split with his bizzare box. It was perfectly black and everyone was attracted in some way by it. The king was very curious about that box and many times asked The Wild Wisdom about it. But thesage always replied:
'Much though I may want it, I cannot tell you, my lord'.
In connection with that, the king was very unhappy and began to suspect that inside the box, there were a lot of money or treasures. When The Wild Wisdom found out the king's suspicions he finally said:
'In this box there is a secret power that kills everyone who opens it.'
These words made the king even more interested in the content of the newcomer's property. At night he stole the box from the guest's room and took into his bedroom. Being very excited and a bit scared he opened it. Suddenly an incredible amount of white light appeared in the room, and the king started to flee. Unfortunatelly he stumbled and broke his leg. Then The Wild Wisdom came to the room and said:
'You should nt be a king if you cannot defeat your curiosity. Your leg will always be broken, and I will be the new, better king!'
Having said that, he disappeared.
Next day a new king came to his lieges. Thereafter no one has seen The Silly Fox."
Opowiadanie o tytule 'Curiosity killed the cat', (pisownia oryginalna, nie ma bardzo dużo błędów, a nie są poprawione na nic konkretnego. Teraz, po 2 latach ani tyle nie poprawię ;) ).
"Once upon a time there was a king. He was called Enrique Igle-Sias, but the people did not like it, so they called him The Silly Fox. This nick was very suitable for him, because of his foolishness and wiliness. However, despite these vices, he was a good monarch, and people felt respect towards him.
One day a very old an came to the castle. He introduced himself as The Wild Wisdom - the sage from the East, who had been looking for unexplored magical things. The Silly Fox soon noticed that the man was not willing to split with his bizzare box. It was perfectly black and everyone was attracted in some way by it. The king was very curious about that box and many times asked The Wild Wisdom about it. But thesage always replied:
'Much though I may want it, I cannot tell you, my lord'.
In connection with that, the king was very unhappy and began to suspect that inside the box, there were a lot of money or treasures. When The Wild Wisdom found out the king's suspicions he finally said:
'In this box there is a secret power that kills everyone who opens it.'
These words made the king even more interested in the content of the newcomer's property. At night he stole the box from the guest's room and took into his bedroom. Being very excited and a bit scared he opened it. Suddenly an incredible amount of white light appeared in the room, and the king started to flee. Unfortunatelly he stumbled and broke his leg. Then The Wild Wisdom came to the room and said:
'You should nt be a king if you cannot defeat your curiosity. Your leg will always be broken, and I will be the new, better king!'
Having said that, he disappeared.
Next day a new king came to his lieges. Thereafter no one has seen The Silly Fox."
wtorek, 9 listopada 2010
Organizacja czasu
Hasło na dziś: trzeba być dobrze zorganizowanym, wtedy czasu wystarczy na wszystko! Szkoda, że nie da się w ten sposób zorganizować chęci i motywacji (na dobrą sprawę młodzi ludzie mają chyba największą motywację do pracy, co nie zmienia faktu, że póki czegoś nie umieją albo nie mają z tego frajdy, najzwyczajniej w świecie im się nie chce), świat byłby piękniejszy. Albo o wiele dalej posunięty naprzód ;). Tak w ogóle dzisiaj jest piękny dzień, cieszmy się nim ;).
Wracając jednak do tematu: Każdy na własnej skórze nie raz doświadczył tego, że im więcej czasu wolnego, tym mniej da się radę zrobić - więcej się go zmarnuje, nawet nie do końca wiadomo na co. Pewna osoba dostała ode mnie życzenia urodzinowe związane z czasem; to rzecz*, która jest bardzo cenna (i o dziwo doceniana przez większość ludzi). W związku z tym, że mamy go ograniczoną ilość, powinniśmy dbać, by go 'dobrze' wykorzystać (wiem, ze wszyscy to wiedzą, ale musi być coś w stylu 'zdania wprowadzającego'), by nie przeleciał nam na grach komputerowych, czy na siedzeniu na nudnym wykładzie. Inaczej może go zabraknąć w szeroko pojętej, kluczowej chwili (przed kolokwium zaliczeniowym, albo przy łożu śmierci ukochanej niani z dzieciństwa). Nie ma czynności, które są tylko marnowaniem czasu, wszystkie coś ze sobą niosą (napisane wyżej gry komputerowe ;) ), ważne są proporcje. Jak we wszystkim.
Problemowy może być przykład z wykładem. Nudne wykłady istnieją, i są zjawiskiem co najmniej powszechnym. Nic na to nie poradzimy, w związku z czym albo na nie chodzimy w przeświadczeniu, że tak trzeba, albo dajemy sobie z nimi spokój. Moim zdaniem oba wyjścia są dobre, ale przy odpowiednim podejściu. Jeśli już zmusiliśmy się do pójścia, siedźmy, notujmy, uważajmy!, bo inaczej po co to nam? Jeśli zostaliśmy w domu, nie grajmy 3 godzinę w Might of Magic (albo coś w tym stylu), tylko zróbmy coś innego,czego potrzebujemy. Może to nudne, ale codzienność też musi mieć jakiś sens.
Cały post wziął się z tego, że dzisiaj doskonale marnuję swój czas. Od rana napisałam 2 kolokwia i skonsultowałam konstrukcje metalowe (to akurat ok), za to teraz mam 4 godziny przerwy (w kawałkach) podczas której nie mogę zrobić nic, co pozwoliłoby mi mieć dzisiaj bardziej wolny wieczór, ewentualnie nauczyć się czegoś. Siedzę i cieszę się ładną pogodą (zaraz pójdę się cieszyć dalej), pewnie też mi tego potrzeba.
*o czasie nie można chyba napisać jako o 'rzeczy'; w chwili pisania nie przyszło mi nic innego do głowy, jak zastąpienie jej 'uncountable noun'(rzeczownik niepoliczalny). Wymagało to wprowadzenia dodatkowych nawiasów, wyjaśniających o co chodzi i było zupełnie nieczytelne (próbowałam :P)
Wracając jednak do tematu: Każdy na własnej skórze nie raz doświadczył tego, że im więcej czasu wolnego, tym mniej da się radę zrobić - więcej się go zmarnuje, nawet nie do końca wiadomo na co. Pewna osoba dostała ode mnie życzenia urodzinowe związane z czasem; to rzecz*, która jest bardzo cenna (i o dziwo doceniana przez większość ludzi). W związku z tym, że mamy go ograniczoną ilość, powinniśmy dbać, by go 'dobrze' wykorzystać (wiem, ze wszyscy to wiedzą, ale musi być coś w stylu 'zdania wprowadzającego'), by nie przeleciał nam na grach komputerowych, czy na siedzeniu na nudnym wykładzie. Inaczej może go zabraknąć w szeroko pojętej, kluczowej chwili (przed kolokwium zaliczeniowym, albo przy łożu śmierci ukochanej niani z dzieciństwa). Nie ma czynności, które są tylko marnowaniem czasu, wszystkie coś ze sobą niosą (napisane wyżej gry komputerowe ;) ), ważne są proporcje. Jak we wszystkim.
Problemowy może być przykład z wykładem. Nudne wykłady istnieją, i są zjawiskiem co najmniej powszechnym. Nic na to nie poradzimy, w związku z czym albo na nie chodzimy w przeświadczeniu, że tak trzeba, albo dajemy sobie z nimi spokój. Moim zdaniem oba wyjścia są dobre, ale przy odpowiednim podejściu. Jeśli już zmusiliśmy się do pójścia, siedźmy, notujmy, uważajmy!, bo inaczej po co to nam? Jeśli zostaliśmy w domu, nie grajmy 3 godzinę w Might of Magic (albo coś w tym stylu), tylko zróbmy coś innego,czego potrzebujemy. Może to nudne, ale codzienność też musi mieć jakiś sens.
Cały post wziął się z tego, że dzisiaj doskonale marnuję swój czas. Od rana napisałam 2 kolokwia i skonsultowałam konstrukcje metalowe (to akurat ok), za to teraz mam 4 godziny przerwy (w kawałkach) podczas której nie mogę zrobić nic, co pozwoliłoby mi mieć dzisiaj bardziej wolny wieczór, ewentualnie nauczyć się czegoś. Siedzę i cieszę się ładną pogodą (zaraz pójdę się cieszyć dalej), pewnie też mi tego potrzeba.
*o czasie nie można chyba napisać jako o 'rzeczy'; w chwili pisania nie przyszło mi nic innego do głowy, jak zastąpienie jej 'uncountable noun'(rzeczownik niepoliczalny). Wymagało to wprowadzenia dodatkowych nawiasów, wyjaśniających o co chodzi i było zupełnie nieczytelne (próbowałam :P)
niedziela, 7 listopada 2010
Alexandra
30 października, w nocy, świat zyskał nową obywatelkę. Angelika (moja koleżanka z Anglii) urodziła córeczkę - Alexandrę ;).
Byłaby to doskonała okazja, by opisać perypetie angielskie Andzi (zapewniam, że nadawałyby się na telenowelę, a jako że większość ciekawych rzeczy dzieje się w lecie, gdy jest ciepło i nie ma dużo pracy, pośrednio w nich uczestniczyłam), ale chyba tego nie zrobię. Może będzie kiedyś lepsza okazja, może Andzia zrobi coś jeszcze bardziej szalonego niż do tej pory i tym bardziej jej losy będą warte opisania. Ważne, że teraz jest szczęśliwa. Ma męża, myślą o wynajęciu nowego mieszkania w Broxbourne, nie wracają do Polski. Do miłości droga wiedzie przez przyjaźń, nie przez zakochanie i Andzia jest tego żywym dowodem. Wraz z maleńką Oleńką ;).
Byłaby to doskonała okazja, by opisać perypetie angielskie Andzi (zapewniam, że nadawałyby się na telenowelę, a jako że większość ciekawych rzeczy dzieje się w lecie, gdy jest ciepło i nie ma dużo pracy, pośrednio w nich uczestniczyłam), ale chyba tego nie zrobię. Może będzie kiedyś lepsza okazja, może Andzia zrobi coś jeszcze bardziej szalonego niż do tej pory i tym bardziej jej losy będą warte opisania. Ważne, że teraz jest szczęśliwa. Ma męża, myślą o wynajęciu nowego mieszkania w Broxbourne, nie wracają do Polski. Do miłości droga wiedzie przez przyjaźń, nie przez zakochanie i Andzia jest tego żywym dowodem. Wraz z maleńką Oleńką ;).
piątek, 5 listopada 2010
prawie 2 rano
Ludzie mają ogromny wpływ na siebie nawzajem. Może to niezbyt dobrze od tego zaczynać, ale muszę powiedzieć 'jeszcze kiedyś o tym napiszę', bo teraz ledwo zaznaczam temat. A jest ważny, i dotyczy każdego.
Gdy na 1 roku poszłam na zajęcia do pani Zakrzewskiej, oprócz mnie przyszedł tylko jeden kolega. Był bardzo zainteresowany wpływaniem na ludzi, poniekąd manipulowaniem nimi. Chyba nie zdawał sobie do końca sprawy, na jakiej zasadzie to działa, nie doceniał mocy zjawiska, które ja już powoli zaczynałam dostrzegać. Ciężko jednemu człowiekowi wpłynąć na masy, na narody, na grupy społeczne (wymaga to chyba ogromnej charyzmy, pewności siebie i pomysłowości, poza tym dogodnych warunków, bądź impulsu (nic mi nie przychodzi do głowy poza niezadowoleniem z obecnie panującego króla itp., ewentualnie jakiś meteoryt, który spada na Ziemię)), za to bez trudu może wpływać na najbliższe otoczenie. Przez sympatię, przyjaźń, miłość, dowolny stopień zaangażowania uczuciowego. W łagodnej wersji wygląda to tak, że obie strony wzajemnie sobie pomagają, robiąc coś dla siebie nawzajem. Na przykład 'Lubię cię, Małgosiu, zrobię ci projekt z żelbetu', 'Dziękuję ci Tereniu, idę do sklepu, kupić ci coś?'. Do tego momentu wszystko jest w porządku. Tak samo, gdy moja najlepsza przyjaciółka chodzi na jogę. Chcę z nią przebywać, więc chodzę na jogę, nie dlatego, że mi się podoba, że czuję się spełniona ćwicząc ją, ale właśnie dlatego, że widuję tam Marysię, która jest nią zafascynowana. Tutaj mamy powód decydujący, obok często kilku innych, nieco mniej ważnych.
To pozytywna strona. Robić coś dobrego z idiotycznych powodów. Pewnie naprawdę racją jest, że jeśli coś jest dobre, nieważne co nas do tego przywiodło. Coś na zasadzie 'cel uświęca motywy'. Bo dla innych jesteśmy w stanie zrobić o wiele więcej niż dla siebie. (Znowu głupi przykład, moja mama zawsze mi mówiła, że uczę się dla siebie, a nie dla niej, czy dla pani w szkole, tymczasem, poza kilkoma sytuacjami, czułam, że jest dokładnie na odwrót). Pomyślcie, że szczęście innych osób może w bardzo dużym stopniu zależeć od Was. Chociaż większość to wie ;). Na razie skończę, idę spać, dobranoc.
Dzisiaj jest naprawdę ciepło. O 1 w nocy można spokojnie wyjść w cienkim, niepozapinanym płaszczyku. Wieje mocny wiatr, ale wszystkim jest obojętny.
Rozczarowania też są potrzebne. Konstrukcje żelbetowe stoją, formalnie nie wiem, skąd wziąć gamma M. Życzę wszystkim przyjemnego dnia jutro ;)
Gdy na 1 roku poszłam na zajęcia do pani Zakrzewskiej, oprócz mnie przyszedł tylko jeden kolega. Był bardzo zainteresowany wpływaniem na ludzi, poniekąd manipulowaniem nimi. Chyba nie zdawał sobie do końca sprawy, na jakiej zasadzie to działa, nie doceniał mocy zjawiska, które ja już powoli zaczynałam dostrzegać. Ciężko jednemu człowiekowi wpłynąć na masy, na narody, na grupy społeczne (wymaga to chyba ogromnej charyzmy, pewności siebie i pomysłowości, poza tym dogodnych warunków, bądź impulsu (nic mi nie przychodzi do głowy poza niezadowoleniem z obecnie panującego króla itp., ewentualnie jakiś meteoryt, który spada na Ziemię)), za to bez trudu może wpływać na najbliższe otoczenie. Przez sympatię, przyjaźń, miłość, dowolny stopień zaangażowania uczuciowego. W łagodnej wersji wygląda to tak, że obie strony wzajemnie sobie pomagają, robiąc coś dla siebie nawzajem. Na przykład 'Lubię cię, Małgosiu, zrobię ci projekt z żelbetu', 'Dziękuję ci Tereniu, idę do sklepu, kupić ci coś?'. Do tego momentu wszystko jest w porządku. Tak samo, gdy moja najlepsza przyjaciółka chodzi na jogę. Chcę z nią przebywać, więc chodzę na jogę, nie dlatego, że mi się podoba, że czuję się spełniona ćwicząc ją, ale właśnie dlatego, że widuję tam Marysię, która jest nią zafascynowana. Tutaj mamy powód decydujący, obok często kilku innych, nieco mniej ważnych.
To pozytywna strona. Robić coś dobrego z idiotycznych powodów. Pewnie naprawdę racją jest, że jeśli coś jest dobre, nieważne co nas do tego przywiodło. Coś na zasadzie 'cel uświęca motywy'. Bo dla innych jesteśmy w stanie zrobić o wiele więcej niż dla siebie. (Znowu głupi przykład, moja mama zawsze mi mówiła, że uczę się dla siebie, a nie dla niej, czy dla pani w szkole, tymczasem, poza kilkoma sytuacjami, czułam, że jest dokładnie na odwrót). Pomyślcie, że szczęście innych osób może w bardzo dużym stopniu zależeć od Was. Chociaż większość to wie ;). Na razie skończę, idę spać, dobranoc.
Dzisiaj jest naprawdę ciepło. O 1 w nocy można spokojnie wyjść w cienkim, niepozapinanym płaszczyku. Wieje mocny wiatr, ale wszystkim jest obojętny.
Rozczarowania też są potrzebne. Konstrukcje żelbetowe stoją, formalnie nie wiem, skąd wziąć gamma M. Życzę wszystkim przyjemnego dnia jutro ;)
czwartek, 4 listopada 2010
kolejna ankieta
Zapraszam do głosowania w kolejnej ankiecie ;). Ten post nie ma innej funkcji, chyba, że stanie się usprawiedliwieniem dla nie robienia projektu z konstrukcji żelbetowych. Dzisiaj, 4 listopada, wiał w Krakowie ciepły wiatr. Można było chodzić bez kurtki, wystawiać twarz na wiatr, który porusza liście, poetów i konstruktorów (ci ostatni wymyślili mu coś na kształt schematu statycznego). Głupie, wracam do zbrojenia płyty ;).
piątek, 29 października 2010
udało się!
Jadę dzisiaj do domu, więc pewnie nie będzie nowego posta do mojego powrotu. Co najmniej do powrotu ;), bo szykuje mi się ciężkie pół miesiąca. Udało się ;)! Teraz, w najgorętszym okresie mam 18 przedmiotów, z czego większość nie ogranicza się tylko do 'wykładów'; idą w pakietach po 3 - wykłady/laboratoria/projekt/ćwiczenia. Pomimo tego wszystkiego jednak mogę znaleźć czas, żeby pograć w Puerto Rico (renesans gier planszowych), albo pójść do teatru. (Z tym ostatnim jest ciekawie, w ciągu tygodnia byłam 2 razy, wczoraj (tzn w czwartek) na 'Weselu Hrabiego Orgaza'. Sztuka była ciężka do zrozumienia, przynajmniej dla mnie - nie mam pojęcia, o co w niej chodziło, co nie zmienia faktu, że odegrana była po mistrzowsku. Myślę, że można to porównać do chodzenia po Luwrze z przewodnikiem, który mówi tylko po francusku. Od biedy każdy trochę zrozumie, ale zwraca uwagę na inne rzeczy. Pomijając wszystko, było całkiem w porządku). Dobranoc!
niedziela, 24 października 2010
spaać
Człowiek jest o wiele szczęśliwszy, gdy wyznaczy sobie cel. Czuje się wtedy, że nasze życie nie jest przypadkowe (właśnie na korytarzu grupa chłopców zaczęła śpiewać 'Przybieżeli do Betlejem'), że nie jest po prostu takim o płynięciem, ale że gdzieś nas zaprowadzi. Uwielbiam taki stan. Dużo rzeczy, które piszę, jest mało odkrywcza, nawet banalna, ale każda jest wywołana jakąś chwilą czy uczuciem. Chyba zaraz idę spać. Zastanawiam się, czy ma sens w ogóle zamieszczanie tego, co teraz piszę. Na dobrą sprawę wolałabym coś poczytać przyjemnego (znowu zapomniałam sobie kupić 'wysokie obcasy'), ale ostatnio nic nie mogę znaleźć w internecie. Może ktoś jest w stanie polecić fajnego bloga?
Przy okazji podsumuję ankietę (jutro nie będę miała czasu, a przez 2 godziny chyba nic się nie zmieni):
Erasmus, wg wikipedii - program uruchomiony przez Komisję Europejską 15 czerwca 1987 obejmujący szkolnictwo wyższe, a mający na celu finansowanie wyjazdów studentów na studia w innym kraju europejskim przez okres do jednego roku oraz wspieranie europejskiej współpracy uczelni wyższych ze wszystkich krajów członkowskich UE, EFTA oraz stowarzyszonych przez wspólne opracowanie programów nauczania a także wymiany kadry akademickiej.
W praktyce, jak się wydaje, polega to na wyjeździe do obcego kraju, najczęściej nie znając języka, za to władając wszechobecnym angielskim. Zwiedza się gościnne państwo, zdaje się przedmioty, przy okazji poznając inną kulturę, pewnie jakieś innowacje w programie przedmiotu itp. (opieram się na czytaniu znajomego bloga ;) ).
Więc dlaczego nie? Większość osób nie chce jechać, bo albo nie czuje potrzeby, albo w ogóle nie chce (pewnie nigdy nie rozważało tego). Różni ludzie chcę różnych rzeczy. 3 jednostki boją się rozstania, albo może nie że się boją, w każdym razie chcą go uniknąć. Jedna, szczera osoba, uważa, że nie zna języka wystarczająco. Zgadzam się, to duża przeszkoda, jedyna poważna z wymienionych w pytaniu. Cała reszta zależy bezpośrednio od nas. Nie było opcji 'bo mnie na to nie stać', prawdę powiedziawszy zapomniałam o tym powodzie ;). Należałby do tej samej grupy co brak znajomości języka, jednak wszystko jest do przeskoczenia.
Przy okazji podsumuję ankietę (jutro nie będę miała czasu, a przez 2 godziny chyba nic się nie zmieni):
Erasmus, wg wikipedii - program uruchomiony przez Komisję Europejską 15 czerwca 1987 obejmujący szkolnictwo wyższe, a mający na celu finansowanie wyjazdów studentów na studia w innym kraju europejskim przez okres do jednego roku oraz wspieranie europejskiej współpracy uczelni wyższych ze wszystkich krajów członkowskich UE, EFTA oraz stowarzyszonych przez wspólne opracowanie programów nauczania a także wymiany kadry akademickiej.
W praktyce, jak się wydaje, polega to na wyjeździe do obcego kraju, najczęściej nie znając języka, za to władając wszechobecnym angielskim. Zwiedza się gościnne państwo, zdaje się przedmioty, przy okazji poznając inną kulturę, pewnie jakieś innowacje w programie przedmiotu itp. (opieram się na czytaniu znajomego bloga ;) ).
Więc dlaczego nie? Większość osób nie chce jechać, bo albo nie czuje potrzeby, albo w ogóle nie chce (pewnie nigdy nie rozważało tego). Różni ludzie chcę różnych rzeczy. 3 jednostki boją się rozstania, albo może nie że się boją, w każdym razie chcą go uniknąć. Jedna, szczera osoba, uważa, że nie zna języka wystarczająco. Zgadzam się, to duża przeszkoda, jedyna poważna z wymienionych w pytaniu. Cała reszta zależy bezpośrednio od nas. Nie było opcji 'bo mnie na to nie stać', prawdę powiedziawszy zapomniałam o tym powodzie ;). Należałby do tej samej grupy co brak znajomości języka, jednak wszystko jest do przeskoczenia.
sobota, 23 października 2010
Supersnake
Pierwsza książka, z której zaczęłam się uczyć angielskiego (a było to w 2 klasie podstawówki, w ODK Puchatek ;) ) nosiła tytuł 'Stepping stones' - skaczące kamienie. Bardzo ją lubiłam (tak samo z resztą, jak zajęcia), była kolorowa (nic niezwykłego), miała bohaterów, których rozpoznawałam na obrazkach (to już rzadkość, później miałam tak tylko z książką do francuskiego w gimnazjum), dużo gier (jak BINGO!, albo moja ulubiona - rysowanie potwora w zależności od tego, na jakie pole się stanie), a także mini komiks z robaczkami. Głównym bohaterem był Supersnake, wspaniały wąż - bohater, który wszystkim pomagał. Do dzisiaj pamiętam niektóre zdania z tych komiksów (podobnie moja siostra będzie do późnej starości powtarzać wierszyki z francuskiego, których musiała siłą rzeczy uczyć się przebywając ze mną w jednym pokoju. Ja mam tak z piosenkami z niemieckiego). Przypomniało mi się o wesołych robaczkach. W kończącym się właśnie tygodniu, korzystając z nudnych wykładów, postanowiłam napisać krótką, prymitywną i bez morału bajkę, którą w lekko zmienionej wersji Wam przedstawiam ;).
Był sobie raz robaczek Wendy. (Robaczki wg mnie nie mają płci, więc proszę nie sugerować się imieniem. Poza tym to bardzo szerokie pojęcie, za którym kryją się też gąsienice, np. takie, z których się robią motyle) Miał dużo kolegów - innych robaczków, z którymi żył w zgodzie ucztując i robiąc to, co robaczki robić powinny. Pewnego dna jednak ich szczęście stanęło pod znakiem zapytania. Do doliny zawitała wrona, która jadła 3,5 robaczka na dzień. Na populację padł blady strach. Na szczęście zjawił się Supersnake i szybko przeniósł na swej pelerynie ocalałe robaczki do nowej doliny.
Już na pierwszej przechadzce Wendy odkrył wspaniałe miejsce - piękną, rozłożystą brzozę z błyszczącymi, oświetlonymi słońcem liśćmi i śnieżnobiałą korą. Ahh! Stwierdził, że znalazł coś cudownego, o co musi dbać. Posadził więc wokół niej ulubione roślinki, ( powiedzmy, że robaczki sadzą roślinki) zbudował obiekty małej architektury, które uprzyjemniały mu czas spędzony pod drzewem. Wszystko jednak robił sam, bał się, że inne robaczki będą się z niego śmiały, że nie zrozumieją jego nowej pasji. Pewnego dnia Wendy pomyślał, że skoro on lubi przesiadywać pod drzewem, to samo dotyczy przynajmniej części jego gatunku, że pokazując swoim znajomym drzewo uczyni ich szczęśliwszymi, co z kolei przyniesie i jemu radość (poza tym liczył na pomoc przy kopaniu ogródka). Spotkawszy swoich znajomych zaprosił ich na wycieczkę, pokazał brzozę, huśtawki, owoce swojej ciężkiej pracy. Wszystkim się podobało, zachwytom nie było końca. Od tego momentu robaczki często bawiły się i świętowały pod drzewem.
Jednak to nie koniec. Nadeszła jesień, drzewo rosło daleko od wioski, co zniechęcało co bardziej leniwe osobniki. Nadal było wspaniałe, jednak padający deszcz i szybko zapadający zmrok utrudniały zabawę. Po jakimś czasie Wendy zorientował się, że z kilkunastu robaczków przychodzą tylko 2, Willy i Weierstrass. Było to smutne odkrycie, ale Wendy pomyślał, że każdy robaczek wie, co lubi, wie co jest dla niego najlepsze, co mu jest potrzebne. I dalej przebywał pod swoją brzozą. To było jego miejsce, dla niego stworzone (co nie zmienia faktu, że czuł głęboką wdzięczność dla swoich dwóch towarzyszy ;) ).
To, jak już wspominałam, jest bajka bez morału, właściwie pisana ot, tak sobie. Takie są świetne, bo po każdym zdaniu można dopisać kolejne, które może diametralnie zmienić zakończenie. Chociaż patrząc na całość, chyba zostanę przy liczeniu zbrojenia ;).
Są takie dni, w których oddałabym rok życia za to, by być bardziej pewną siebie.
Był sobie raz robaczek Wendy. (Robaczki wg mnie nie mają płci, więc proszę nie sugerować się imieniem. Poza tym to bardzo szerokie pojęcie, za którym kryją się też gąsienice, np. takie, z których się robią motyle) Miał dużo kolegów - innych robaczków, z którymi żył w zgodzie ucztując i robiąc to, co robaczki robić powinny. Pewnego dna jednak ich szczęście stanęło pod znakiem zapytania. Do doliny zawitała wrona, która jadła 3,5 robaczka na dzień. Na populację padł blady strach. Na szczęście zjawił się Supersnake i szybko przeniósł na swej pelerynie ocalałe robaczki do nowej doliny.
Już na pierwszej przechadzce Wendy odkrył wspaniałe miejsce - piękną, rozłożystą brzozę z błyszczącymi, oświetlonymi słońcem liśćmi i śnieżnobiałą korą. Ahh! Stwierdził, że znalazł coś cudownego, o co musi dbać. Posadził więc wokół niej ulubione roślinki, ( powiedzmy, że robaczki sadzą roślinki) zbudował obiekty małej architektury, które uprzyjemniały mu czas spędzony pod drzewem. Wszystko jednak robił sam, bał się, że inne robaczki będą się z niego śmiały, że nie zrozumieją jego nowej pasji. Pewnego dnia Wendy pomyślał, że skoro on lubi przesiadywać pod drzewem, to samo dotyczy przynajmniej części jego gatunku, że pokazując swoim znajomym drzewo uczyni ich szczęśliwszymi, co z kolei przyniesie i jemu radość (poza tym liczył na pomoc przy kopaniu ogródka). Spotkawszy swoich znajomych zaprosił ich na wycieczkę, pokazał brzozę, huśtawki, owoce swojej ciężkiej pracy. Wszystkim się podobało, zachwytom nie było końca. Od tego momentu robaczki często bawiły się i świętowały pod drzewem.
Jednak to nie koniec. Nadeszła jesień, drzewo rosło daleko od wioski, co zniechęcało co bardziej leniwe osobniki. Nadal było wspaniałe, jednak padający deszcz i szybko zapadający zmrok utrudniały zabawę. Po jakimś czasie Wendy zorientował się, że z kilkunastu robaczków przychodzą tylko 2, Willy i Weierstrass. Było to smutne odkrycie, ale Wendy pomyślał, że każdy robaczek wie, co lubi, wie co jest dla niego najlepsze, co mu jest potrzebne. I dalej przebywał pod swoją brzozą. To było jego miejsce, dla niego stworzone (co nie zmienia faktu, że czuł głęboką wdzięczność dla swoich dwóch towarzyszy ;) ).
To, jak już wspominałam, jest bajka bez morału, właściwie pisana ot, tak sobie. Takie są świetne, bo po każdym zdaniu można dopisać kolejne, które może diametralnie zmienić zakończenie. Chociaż patrząc na całość, chyba zostanę przy liczeniu zbrojenia ;).
Są takie dni, w których oddałabym rok życia za to, by być bardziej pewną siebie.
sobota, 16 października 2010
Podchody
Wczorajszej nocy, już drugi raz w życiu, brałam udział w arcyciekawym wydarzeniu. Duszpasterstwo akademickie ojców Dominikanów - Beczka - organizowało podchody po Krakowie. Motywem przewodnim był kosmos. Oto jak to wyglądało:
Po mszy o 19:30, całkiem niemała grupa studentów udała się na krużganki. Tam, świadoma zbliżających się atrakcji stanęła przed projektorem, na którym wyświetlano potwornie skomplikowane instrukcje zabawy, oraz cały wstęp. Podzielono nas na 25 grup, po około 6-8 osób. Każda dostała swoją mapkę starego miasta (być może pisanego z dużych liter?), oprócz tego karteczki z paliwem i pieniędzmi (podobnie jak w eurobiznesie). Na mapce zaznaczono kropką planetę - ludzika, któremu przypadło niewdzięczne zadanie siedzenia bądź stania przez 3 godziny w określonym punkcie oraz udzielania informacji grupom, które się pojawiły i znały hasło. Działało to na zasadzie: szukam człowieka na rogu Szewskiej, znajduję kogoś, kto może wiedzieć, o co mi chodzi, wypowiadam w jego stronę dziwne hasło i otrzymuję odpowiedź. Jeśli wczoraj wieczorem ktoś stał przykładowo na ulicy świętej Anny i czekał na cokolwiek, mógł zostać zapytany 'czy tu biją?', albo 'waka waka?'. Planeta po usłyszeniu odpowiedniego klucza wskazywała na mapie kolejne miejsce. Niekiedy trzeba było wykonać misję, jednak moja grupka miała ich mało. Nic nie sprawia takiej frajdy jak udawanie rumaka na ulicy pełnej ludzi, albo proszenie ubranego w elegancką koszulę młodzieńca, żeby puszczał z nami mydlane bańki. Było wesoło ;). Generalnie celem zabawy było zebranie jak największej ilości punktów (za wykonane misje, poza tym kończąc grę przeliczało się pozostałe paliwo i pieniądze na punkty), odnalezienie wszystkich planet oraz Planety Małego Księcia (tylko dla 3 pierwszych drużyn). Po powrocie do Beczki (punkt o północy) wszystko stało się mniej ważne, zajęliśmy się śpiewaniem, jedzeniem ciastek i piciem herbaty.
W tym roku organizacja była o wiele lepsza niż 2 lata temu (określono ostateczną godzinę przyjścia, poza tym zawężono obszar zabawy. Dzięki temu nie musiałyśmy więcej biegać z Agatą po błoniach do 3 w nocy ;) ). Podobał mi się ten wieczór, spędzony trochę inaczej, niż zwykli go spędzać ludzie w moim wieku. Potrzeba nam w życiu zabawy ;). Najwięcej radości sprawiało mi to, że pojechało ze mną aż 9 (pośrednio przeze mnie namówionych) osób z akademika ;).
Przy okazji zamieszczam podsumowanie ankiety o księżycu. Pomijając małą frekwencję, chciałam się skupić na możliwych odpowiedziach.
Dwie pierwsze są podobne do siebie, opierają się na prostym skojarzeniu wykorzystywanym często przez rysowników komiksów.
Dragon ball i Sailor moon wybrałoby pewnie kilka osób (prawie każdy w dzieciństwie szalał za którąś z tych bajek), jednak nie na pierwszym miejscu. To normalne, wyrośliśmy z nich.
Wyjący wilk bardzo działa na wyobraźnię; ja przynajmniej, gdy pomyślę o wilku, widzę od razu księżyc w pełni, lecz jednak nie odwrotnie.
Pomarańczka na soczek sugeruje jednostkę nieco może infantylną ewentualnie pijaną.
O fizyce myślą osoby, które niedawno skończyły sesję (np. zdając całoroczny egzamin z fizyki). Na nowe rzeczy zawsze patrzymy przez pryzmat starych; jeśli przez kilka tygodni przed ankietą istniała dla mnie z przedmiotów ścisłych tylko ona, nic dziwnego, że pojawiła się w odpowiedziach. Myślałam, że trafię na pokrewną duszę :P.
Najwięcej osób wybrało romantyczny spacer (w sumie tak przewidywałam). Jeśli się zastanowić, księżyc jest faktycznie jego nieodłącznym elementem, z kolei ludzie którzy mnie czytają pewnie spragnieni romantyczności. Zapraszam do kolejnej ankiety.
Dzisiaj nienawidzę Erasmusa.
Po mszy o 19:30, całkiem niemała grupa studentów udała się na krużganki. Tam, świadoma zbliżających się atrakcji stanęła przed projektorem, na którym wyświetlano potwornie skomplikowane instrukcje zabawy, oraz cały wstęp. Podzielono nas na 25 grup, po około 6-8 osób. Każda dostała swoją mapkę starego miasta (być może pisanego z dużych liter?), oprócz tego karteczki z paliwem i pieniędzmi (podobnie jak w eurobiznesie). Na mapce zaznaczono kropką planetę - ludzika, któremu przypadło niewdzięczne zadanie siedzenia bądź stania przez 3 godziny w określonym punkcie oraz udzielania informacji grupom, które się pojawiły i znały hasło. Działało to na zasadzie: szukam człowieka na rogu Szewskiej, znajduję kogoś, kto może wiedzieć, o co mi chodzi, wypowiadam w jego stronę dziwne hasło i otrzymuję odpowiedź. Jeśli wczoraj wieczorem ktoś stał przykładowo na ulicy świętej Anny i czekał na cokolwiek, mógł zostać zapytany 'czy tu biją?', albo 'waka waka?'. Planeta po usłyszeniu odpowiedniego klucza wskazywała na mapie kolejne miejsce. Niekiedy trzeba było wykonać misję, jednak moja grupka miała ich mało. Nic nie sprawia takiej frajdy jak udawanie rumaka na ulicy pełnej ludzi, albo proszenie ubranego w elegancką koszulę młodzieńca, żeby puszczał z nami mydlane bańki. Było wesoło ;). Generalnie celem zabawy było zebranie jak największej ilości punktów (za wykonane misje, poza tym kończąc grę przeliczało się pozostałe paliwo i pieniądze na punkty), odnalezienie wszystkich planet oraz Planety Małego Księcia (tylko dla 3 pierwszych drużyn). Po powrocie do Beczki (punkt o północy) wszystko stało się mniej ważne, zajęliśmy się śpiewaniem, jedzeniem ciastek i piciem herbaty.
W tym roku organizacja była o wiele lepsza niż 2 lata temu (określono ostateczną godzinę przyjścia, poza tym zawężono obszar zabawy. Dzięki temu nie musiałyśmy więcej biegać z Agatą po błoniach do 3 w nocy ;) ). Podobał mi się ten wieczór, spędzony trochę inaczej, niż zwykli go spędzać ludzie w moim wieku. Potrzeba nam w życiu zabawy ;). Najwięcej radości sprawiało mi to, że pojechało ze mną aż 9 (pośrednio przeze mnie namówionych) osób z akademika ;).
Przy okazji zamieszczam podsumowanie ankiety o księżycu. Pomijając małą frekwencję, chciałam się skupić na możliwych odpowiedziach.
Dwie pierwsze są podobne do siebie, opierają się na prostym skojarzeniu wykorzystywanym często przez rysowników komiksów.
Dragon ball i Sailor moon wybrałoby pewnie kilka osób (prawie każdy w dzieciństwie szalał za którąś z tych bajek), jednak nie na pierwszym miejscu. To normalne, wyrośliśmy z nich.
Wyjący wilk bardzo działa na wyobraźnię; ja przynajmniej, gdy pomyślę o wilku, widzę od razu księżyc w pełni, lecz jednak nie odwrotnie.
Pomarańczka na soczek sugeruje jednostkę nieco może infantylną ewentualnie pijaną.
O fizyce myślą osoby, które niedawno skończyły sesję (np. zdając całoroczny egzamin z fizyki). Na nowe rzeczy zawsze patrzymy przez pryzmat starych; jeśli przez kilka tygodni przed ankietą istniała dla mnie z przedmiotów ścisłych tylko ona, nic dziwnego, że pojawiła się w odpowiedziach. Myślałam, że trafię na pokrewną duszę :P.
Najwięcej osób wybrało romantyczny spacer (w sumie tak przewidywałam). Jeśli się zastanowić, księżyc jest faktycznie jego nieodłącznym elementem, z kolei ludzie którzy mnie czytają pewnie spragnieni romantyczności. Zapraszam do kolejnej ankiety.
Dzisiaj nienawidzę Erasmusa.
środa, 13 października 2010
Mostostal
Byłam dzisiaj z grupą na pierwszej w życiu wycieczce związanej ze studiami. Byłaby drugą, gdyby nie odwołali nam w poprzednim semestrze wyjścia związanego z budową ulicy (przedmiot nosił nazwę 'nawierzchnie drogowe i technologia robót drogowych'). Pan stwierdził, że po niemal całym semestrze zajęć, pod koniec drugiego roku studiów, jesteśmy nieco chociaż zainteresowani tematem wykonania podbudowy. Jego plany przekreśliła brzydka pogoda i powodzie; wycieczka się nie odbyła (ku naszej uldze, gdyż zapowiadało się, że pojedziemy w czasie wolnym od zajęć (a z mojego punktu widzenia, na cennym wykładzie z chemii)).
Tym razem pan od konstrukcji metalowych zabrał nas do Mostostalu. Jako że ćwiczenia mamy w środy o 7:30, umówił się z nami o tejże godzinie pod owym zakładem. Rada - nierada grupa zaczęła sobie organizować transport, mi przypadło jechać wraz z 5 innymi osobami mieszkającymi w akademiku na kraniec Nowej Huty - przystanek Blokowa. Niemal wszyscy byli o czasie, zjawił się też pan Boryczko, który zaopatrzył każdego w biały kask z logiem politechniki. Nie byłam w stanie dopasować go do siebie, pomimo pomocy koleżanek (znających się na hełmach tak jak ja) cały czas mi leciał z głowy, co innego dnia, w przypływie wyobraźni traktowałabym jako złą wróżbę ;). Po terenie zakładu oprowadzał nas pan Jacek (podejrzewam, że uczeń naszego pana, w każdym razie na pewno absolwent mojego wydziału), który jednak mówił za cicho w stosunku do okoliczności (przede wszystkim pracujące, hałaśliwe maszyny, oraz grupka złożona z dwóch (a miejscami trzech) rzędów). Jeszcze gorzej było, gdy szliśmy za nim - wtedy na usłyszenie czegokolwiek szanse miało 5 najbliższych osób. Pomocą był idący z tyłu pan Boryczko, również tłumaczący nam co ciekawsze rzeczy. Widziałam olbrzymie belki o przekroju dwuteowym, suwnice z obsługą siedzącą w budkach, spawaczy, w ogóle samo spawanie różnymi technikami (to chyba konik naszego pana), prawie złożoną kratownicę i pewnie dużo innych rzeczy, których nawet nie potrafię nazwać. Zupełnie inaczej jest uczyć się o czymś, mieć przed oczami nawet 50 rysunków, a zobaczyć to w rzeczywistości. Dzisiaj olśniły mnie ściany osłonowe (normalne ścianki nie przenoszące obciążeń, tylko chroniące przed wiatrem itp) ;). Wycieczka była bardzo fajna, pomijając wściekłe zimno.
Tym razem pan od konstrukcji metalowych zabrał nas do Mostostalu. Jako że ćwiczenia mamy w środy o 7:30, umówił się z nami o tejże godzinie pod owym zakładem. Rada - nierada grupa zaczęła sobie organizować transport, mi przypadło jechać wraz z 5 innymi osobami mieszkającymi w akademiku na kraniec Nowej Huty - przystanek Blokowa. Niemal wszyscy byli o czasie, zjawił się też pan Boryczko, który zaopatrzył każdego w biały kask z logiem politechniki. Nie byłam w stanie dopasować go do siebie, pomimo pomocy koleżanek (znających się na hełmach tak jak ja) cały czas mi leciał z głowy, co innego dnia, w przypływie wyobraźni traktowałabym jako złą wróżbę ;). Po terenie zakładu oprowadzał nas pan Jacek (podejrzewam, że uczeń naszego pana, w każdym razie na pewno absolwent mojego wydziału), który jednak mówił za cicho w stosunku do okoliczności (przede wszystkim pracujące, hałaśliwe maszyny, oraz grupka złożona z dwóch (a miejscami trzech) rzędów). Jeszcze gorzej było, gdy szliśmy za nim - wtedy na usłyszenie czegokolwiek szanse miało 5 najbliższych osób. Pomocą był idący z tyłu pan Boryczko, również tłumaczący nam co ciekawsze rzeczy. Widziałam olbrzymie belki o przekroju dwuteowym, suwnice z obsługą siedzącą w budkach, spawaczy, w ogóle samo spawanie różnymi technikami (to chyba konik naszego pana), prawie złożoną kratownicę i pewnie dużo innych rzeczy, których nawet nie potrafię nazwać. Zupełnie inaczej jest uczyć się o czymś, mieć przed oczami nawet 50 rysunków, a zobaczyć to w rzeczywistości. Dzisiaj olśniły mnie ściany osłonowe (normalne ścianki nie przenoszące obciążeń, tylko chroniące przed wiatrem itp) ;). Wycieczka była bardzo fajna, pomijając wściekłe zimno.
czwartek, 7 października 2010
Zajęcia
Na próbę:
Pan Robert z konstrukcji drewnianych
Prawił nam o słupach ściskanych
Student mimośród przegapił
Pan go za to przycapił
Na wykładzie z konstrukcji drewnianych
Okazało się, że muszę chodzić na laboratoria z fizyki na AGH. Pan okazał się antyPolitechnika i antyWszyscyStudiujący2Kierunki. Udowodnił mi (poniekąd słusznie), że nie pamiętam co robiłam na laborkach 2 lata temu, w związku z czym muszę robić ich znakomitą większość. Trudno, będę się starała wmówić sobie, że mi się to na pewno przyda. Na następny raz moduł Younga.
Pan Robert z konstrukcji drewnianych
Prawił nam o słupach ściskanych
Student mimośród przegapił
Pan go za to przycapił
Na wykładzie z konstrukcji drewnianych
Okazało się, że muszę chodzić na laboratoria z fizyki na AGH. Pan okazał się antyPolitechnika i antyWszyscyStudiujący2Kierunki. Udowodnił mi (poniekąd słusznie), że nie pamiętam co robiłam na laborkach 2 lata temu, w związku z czym muszę robić ich znakomitą większość. Trudno, będę się starała wmówić sobie, że mi się to na pewno przyda. Na następny raz moduł Younga.
poniedziałek, 4 października 2010
Wychodzi na to, że najwięcej o UFO
Można wiedzieć o kimś bardzo dużo, znać jego marzenia, sny. Jednocześnie nie mieć pojęcia o takich rzeczach jak imię jego dziecka, chłopaka, kierunek studiów, można nie wiedzieć, że jego mama jest chora, że siostra wyszła za mąż, albo że jest uzależniony od gier komputerowych. Sami decydujemy, co o nas wiedzą inni. Tak samo sami wybieramy, co chcemy o nich wiedzieć.
Wiem, że to mało odkrywcze ;), ale tak jest z większością rzeczy. Najbanalniejsze spostrzeżenia nabierają nowego znaczenia, gdy dotyczą konkretnej sytuacji. Nagle wszystko staje się jasne. Trochę to zagmatwałam, pokażę o co chodzi na przykładzie:
Wiele osób wierzy w kosmitów, nie jest to generalnie nowa rzecz. Każdy zdążył się do nich przyzwyczaić, wychodzą z filmów, kreskówek, reklam (nie pamiętam, czego dotyczyła ostatnia, w każdym razie kosmici porwali w niej krowę, na pewno widzieliście :|), strasznych opowieści opowiadanych pod kocem podczas obozów, stanowią jakiś element kultury. Patrzymy w niebo i spodziewamy się, że gdzieś tam żyje coś. Nagle, pojawia się Obca Forma Życia, która pragnie nawiązać kontakt właśnie z tobą. Jesteś zadowolony, przeżywasz to głęboko, zgadzasz się na współpracę itd. Tutaj jest ten punkt, o którym opowiada poprzedni akapit. Twoje wyobrażenia o kosmitach mogą zmierzyć się z rzeczywistością, poznajesz prawdę, której trochę się nie spodziewałeś. Okazuje się, kto miał rację, a kto po prostu siał panikę przewidując inwazję krwiożerczych istot. Potem przybysz odlatuje, ale dla Ciebie niebo już zawsze będzie inne.
Jutro Tomek i Monika mają urodziny. Będzie w porządku.
Wiem, że to mało odkrywcze ;), ale tak jest z większością rzeczy. Najbanalniejsze spostrzeżenia nabierają nowego znaczenia, gdy dotyczą konkretnej sytuacji. Nagle wszystko staje się jasne. Trochę to zagmatwałam, pokażę o co chodzi na przykładzie:
Wiele osób wierzy w kosmitów, nie jest to generalnie nowa rzecz. Każdy zdążył się do nich przyzwyczaić, wychodzą z filmów, kreskówek, reklam (nie pamiętam, czego dotyczyła ostatnia, w każdym razie kosmici porwali w niej krowę, na pewno widzieliście :|), strasznych opowieści opowiadanych pod kocem podczas obozów, stanowią jakiś element kultury. Patrzymy w niebo i spodziewamy się, że gdzieś tam żyje coś. Nagle, pojawia się Obca Forma Życia, która pragnie nawiązać kontakt właśnie z tobą. Jesteś zadowolony, przeżywasz to głęboko, zgadzasz się na współpracę itd. Tutaj jest ten punkt, o którym opowiada poprzedni akapit. Twoje wyobrażenia o kosmitach mogą zmierzyć się z rzeczywistością, poznajesz prawdę, której trochę się nie spodziewałeś. Okazuje się, kto miał rację, a kto po prostu siał panikę przewidując inwazję krwiożerczych istot. Potem przybysz odlatuje, ale dla Ciebie niebo już zawsze będzie inne.
Jutro Tomek i Monika mają urodziny. Będzie w porządku.
piątek, 1 października 2010
początek
Kolejny początek w życiu, na pewno nie ostatni, nie trzeba nic na ten temat pisać.
Stworzyłam wreszcie swój plan zajęć, nie mam kiedy chodzić na 3 wykłady z politechniki oraz na przedmiot 'podstawy elektroniki i elektrotechniki' na AGH. Chyba dam sobie z tym spokój. Jeśli ktoś chciałby się ze mną zobaczyć, zostają wieczory, ewentualnie piątek po południu, jeśli nie wskoczy mi tam wiosenne dziecko.
Wprowadziłam się do akademika kilka godzin temu, w tym roku 3 piętro. Bez różnicy. Mam nadzieję, że będzie dobrze, na razie mam niejasne poczucie braku miejsca na bluzki na ramiączkach. Time will tell. Czas się zbierać, by załatwić sobie zajęcie na 2 wieczory.
Stworzyłam wreszcie swój plan zajęć, nie mam kiedy chodzić na 3 wykłady z politechniki oraz na przedmiot 'podstawy elektroniki i elektrotechniki' na AGH. Chyba dam sobie z tym spokój. Jeśli ktoś chciałby się ze mną zobaczyć, zostają wieczory, ewentualnie piątek po południu, jeśli nie wskoczy mi tam wiosenne dziecko.
Wprowadziłam się do akademika kilka godzin temu, w tym roku 3 piętro. Bez różnicy. Mam nadzieję, że będzie dobrze, na razie mam niejasne poczucie braku miejsca na bluzki na ramiączkach. Time will tell. Czas się zbierać, by załatwić sobie zajęcie na 2 wieczory.
środa, 29 września 2010
Fizyka i sprawy bieżące
Poniższy post był napisany wcześniej, jednak musiałam szybko wyłączyć laptopa i okazało się, że zapisał się tylko kawałek. Niestety, nie mam go jak odtworzyć ('czystopis' spaliłam w piecu, może jednak rękopisy płoną? :P),chyba więc nie warto w ogóle pisać o tym?
"Temat jest lekko przeterminowany, jak to bywa - miałam kiedyś solidny powód, żeby napisać o fizyce. Jako że w międzyczasie nie miałam internetu, pomysł umarł śmiercią naturalną, by odrodzić się po znalezieniu notatek sprzed tygodnia. Oto one ;):
Trzeba dodać, że fizyki uczyłam się na AGHowy egzamin; bynajmniej nie sprawiało mi to przyjemności. Czułam się przytłoczona jej ogromem i rozgoryczona wszystkim. Wydaje mi się, że wymienione uczucia osiągnęły apogeum przy próbie przyswojenia sobie modelu atomu Bohra ;). Chyba każdemu zdarzają się takie chwile zwątpienia przed egzaminami, pojawiają się, sieją niepokój, nie pozwalają spać w nocy, mobilizują i znikają.
'Bohr, podejście drugie
--> Nie ma podejścia drugiego, to i tak nic nie da. Fizyka jest chyba najpiękniejszym i najgorzej nauczanym przedmiotem. Co z tego, że ktoś, niczym Borh w 1805 (albo dowolny inny, co coś wtedy odkrył) będzie w stanie wyprowadzić (nie samodzielnie, właściwie powinnam napisać 'nauczy się wyprowadzać')wzór na energię elektronu na kolejnych powłokach ( tu widnieje przepisany z wykładów koszmarny wzór, którego tu nie przepiszę, bo i tak byłby nieczytelny ), skoro zapomni go po góra 2 dniach i nie zostanie mu żadne 'myślenie fizyczne', żaden wniosek, żadne zrozumienie dla świata, nawet, jeśli odległości w tym świecie mierzy się w angstremach! "
(Tu się kończy część napisana rano. Dalej było o tym, że bardziej przydatna byłaby ogólna znajomość fizyki, obecnej w życiu, a raczej świadomość, że Fizyka istnieje. Wydaje mi się, że pośrednio problem dotyczy również chemii i tej części biologii, która nie jest systematyką wszystkiego, co można nazwać w możliwie najbardziej skomplikowany sposób. Nie mam siły jednak pisać tego od nowa.)
Poza tym chciałam podziękować wszystkim, którzy byli zaangażowani w mój egzamin z opisanego przedmiotu ;). Zdałam go trochę przypadkiem, korzystając z własnej inwencji twórczej. Proszę, nigdy się nie poddawajcie i zawsze piszcie na egzaminie co tylko Wam przyjdzie do głowy, opłaca się ;). Tym samym zakończyłam moje obie sesje. Uff ;).
Do Krakowa jadę w piątek, jeszcze nie mam ułożonego planu zajęć, zajmę się tym jutro. Cieszę się, że zobaczę znowu wszystkich z akademika, z grupy, z całej reszty życia krakowskiego. Tym razem jadę z przekonaniem, ze wszystko będzie ok ;) (to głupie i naiwne, pewnie dlatego, ze jestem już śpiąca). Pomalowałam salon, bawiłam się na weselu, odwiedziłam wszystkie szkoły, które kiedyś były dla mnie domem, i mogę spokojnie pójść dalej.
Na koniec podsumowanie poprzedniej ankiety:
Była zrobiona by dać mi wsparcie po ustaniu w mojej obecności funkcji życiowych czajnika zamieszkałego przy ul. Skarbińskiego. Okazało się, że generalnie czajniki się psują dosyć często, więc nie mam się czym martwić, poza tym istnieją osoby, które nie zepsuły ani komputera, ani czajnika, ani tostera, ani pralki, polecam zawierać z nimi związki małżeńskie. Zerknijcie również na nową ankietę. Dobranoc wszystkim, wiem, że post jest dziwny, taki już dzisiaj dzień!
"Temat jest lekko przeterminowany, jak to bywa - miałam kiedyś solidny powód, żeby napisać o fizyce. Jako że w międzyczasie nie miałam internetu, pomysł umarł śmiercią naturalną, by odrodzić się po znalezieniu notatek sprzed tygodnia. Oto one ;):
Trzeba dodać, że fizyki uczyłam się na AGHowy egzamin; bynajmniej nie sprawiało mi to przyjemności. Czułam się przytłoczona jej ogromem i rozgoryczona wszystkim. Wydaje mi się, że wymienione uczucia osiągnęły apogeum przy próbie przyswojenia sobie modelu atomu Bohra ;). Chyba każdemu zdarzają się takie chwile zwątpienia przed egzaminami, pojawiają się, sieją niepokój, nie pozwalają spać w nocy, mobilizują i znikają.
'Bohr, podejście drugie
--> Nie ma podejścia drugiego, to i tak nic nie da. Fizyka jest chyba najpiękniejszym i najgorzej nauczanym przedmiotem. Co z tego, że ktoś, niczym Borh w 1805 (albo dowolny inny, co coś wtedy odkrył) będzie w stanie wyprowadzić (nie samodzielnie, właściwie powinnam napisać 'nauczy się wyprowadzać')wzór na energię elektronu na kolejnych powłokach ( tu widnieje przepisany z wykładów koszmarny wzór, którego tu nie przepiszę, bo i tak byłby nieczytelny ), skoro zapomni go po góra 2 dniach i nie zostanie mu żadne 'myślenie fizyczne', żaden wniosek, żadne zrozumienie dla świata, nawet, jeśli odległości w tym świecie mierzy się w angstremach! "
(Tu się kończy część napisana rano. Dalej było o tym, że bardziej przydatna byłaby ogólna znajomość fizyki, obecnej w życiu, a raczej świadomość, że Fizyka istnieje. Wydaje mi się, że pośrednio problem dotyczy również chemii i tej części biologii, która nie jest systematyką wszystkiego, co można nazwać w możliwie najbardziej skomplikowany sposób. Nie mam siły jednak pisać tego od nowa.)
Poza tym chciałam podziękować wszystkim, którzy byli zaangażowani w mój egzamin z opisanego przedmiotu ;). Zdałam go trochę przypadkiem, korzystając z własnej inwencji twórczej. Proszę, nigdy się nie poddawajcie i zawsze piszcie na egzaminie co tylko Wam przyjdzie do głowy, opłaca się ;). Tym samym zakończyłam moje obie sesje. Uff ;).
Do Krakowa jadę w piątek, jeszcze nie mam ułożonego planu zajęć, zajmę się tym jutro. Cieszę się, że zobaczę znowu wszystkich z akademika, z grupy, z całej reszty życia krakowskiego. Tym razem jadę z przekonaniem, ze wszystko będzie ok ;) (to głupie i naiwne, pewnie dlatego, ze jestem już śpiąca). Pomalowałam salon, bawiłam się na weselu, odwiedziłam wszystkie szkoły, które kiedyś były dla mnie domem, i mogę spokojnie pójść dalej.
Na koniec podsumowanie poprzedniej ankiety:
Była zrobiona by dać mi wsparcie po ustaniu w mojej obecności funkcji życiowych czajnika zamieszkałego przy ul. Skarbińskiego. Okazało się, że generalnie czajniki się psują dosyć często, więc nie mam się czym martwić, poza tym istnieją osoby, które nie zepsuły ani komputera, ani czajnika, ani tostera, ani pralki, polecam zawierać z nimi związki małżeńskie. Zerknijcie również na nową ankietę. Dobranoc wszystkim, wiem, że post jest dziwny, taki już dzisiaj dzień!
poniedziałek, 13 września 2010
Znalezione
Może to nie jest najważniejsze, co miałam kiedykolwiek do przekazania, ale znalazłam starego maila (którego pewnie ktoś pozna ;) ), i pomyślałam, że kawałek mogę tutaj przekopiować. Z mojego punktu widzenia nie ma jakiegoś wielkiego przekazu, nie musi mieć. Jejku, odkąd jestem w domu nie chce mi się pisać, nie mam pomysłów (właściwie humoru. Jak jest humor można patrzeć na doniczkę i wyciągnąć z niej poemat ;) ). Dom tak działa na człowieka - totalnie demobilizująco. Mówiąc łagodniej, pozwala odpocząć od myślenia, biegania, skupienia, życia pełnego (często pozytywnego) niepokoju, doprowadzając do pełnego otępienia błogostanu domowego ;). Wykonuje się codzienne obowiązki (uwzględniające malowanie, noszenie drewna i latanie z mamą do sklepu), myśli się o problemach z domem i rodziną związanych (zaczyna się od tego, że nie ma nowych odcinków 'Kryminalnych zagadek'; końca nie ma...), zostawiając w tyle momenty bezwładności, silany, wolność i poezję. I dobrze, czasem trzeba ;).
Oto wspomniany list, dotyczy polskiej (a z pewnością nie tylko) młodzieży:
"Wczoraj byłam wieczorem u mojej koleżanki z grupy. Czekałam na nią i jeszcze jedną dziewczynę na przystanku Witosa, trochę daleko, na Kurdwanowie. W międzyczasie zauważyłam grupkę młodzieży w wieku średnie gimnazjum. Najpierw "wymusili pierwszeństwo na przejściu dla pieszych", rozumiem pod pretekstem dobiegnięcia do autobusu, potem przyszli na przystanek na którym wylądowałam. Zdaje się, że chodziło o to, że Młoda Dama z czarnymi lokami umówiła się gdzieś, gdzie można dojechać tramwajem albo autobusem, ale przystanki znajdują się po 2 stronach ulicy. Jej kolega źle popatrzył na godziny, w związku z czym albo musieli czekać na autobus (przystanek, na którym byłam) aż 8 minut, albo jechać za 3 minuty tramwajem, ale ten był całe skrzyżowanie od nich, i istniała obawa, że nie zdążą. Parce towarzyszyła dziewczynka, ładniutka blondynka, wyglądająca na podstawówkę, więc pewnie 1-2 gim, i dwóch chłopców, których bym też nie podejrzewała o więcej. Trochę się wtrącali, oczywiście odpowiednio pretensjonalnym tonem i przy użyciu branżowego słownictwa. Tak przeklinających dzieci nigdy nie widziałam. Wszystko było jedną, niekończącą się złością i nienawiścią, czuło się to w tym, co i jak mówili. Przepraszam, krzyczeli. Była to jedna, wielka histeria, z obu stron, gdyby nie w miarę wczesna pora zaczęłabym się bać o bezpieczeństwo swoje, bądź torebki. Albo przynajmniej, że mnie zwyzywają za przysłuchiwanie się ich konwersacji (w końcu stałam na przystanku, a nie uciekłam od nich), ale nic się nie stało - przyszły koleżanki. Zostawiam to bez komentarza, ale wrażenie robiło nieziemskie ;-)."
Oto wspomniany list, dotyczy polskiej (a z pewnością nie tylko) młodzieży:
"Wczoraj byłam wieczorem u mojej koleżanki z grupy. Czekałam na nią i jeszcze jedną dziewczynę na przystanku Witosa, trochę daleko, na Kurdwanowie. W międzyczasie zauważyłam grupkę młodzieży w wieku średnie gimnazjum. Najpierw "wymusili pierwszeństwo na przejściu dla pieszych", rozumiem pod pretekstem dobiegnięcia do autobusu, potem przyszli na przystanek na którym wylądowałam. Zdaje się, że chodziło o to, że Młoda Dama z czarnymi lokami umówiła się gdzieś, gdzie można dojechać tramwajem albo autobusem, ale przystanki znajdują się po 2 stronach ulicy. Jej kolega źle popatrzył na godziny, w związku z czym albo musieli czekać na autobus (przystanek, na którym byłam) aż 8 minut, albo jechać za 3 minuty tramwajem, ale ten był całe skrzyżowanie od nich, i istniała obawa, że nie zdążą. Parce towarzyszyła dziewczynka, ładniutka blondynka, wyglądająca na podstawówkę, więc pewnie 1-2 gim, i dwóch chłopców, których bym też nie podejrzewała o więcej. Trochę się wtrącali, oczywiście odpowiednio pretensjonalnym tonem i przy użyciu branżowego słownictwa. Tak przeklinających dzieci nigdy nie widziałam. Wszystko było jedną, niekończącą się złością i nienawiścią, czuło się to w tym, co i jak mówili. Przepraszam, krzyczeli. Była to jedna, wielka histeria, z obu stron, gdyby nie w miarę wczesna pora zaczęłabym się bać o bezpieczeństwo swoje, bądź torebki. Albo przynajmniej, że mnie zwyzywają za przysłuchiwanie się ich konwersacji (w końcu stałam na przystanku, a nie uciekłam od nich), ale nic się nie stało - przyszły koleżanki. Zostawiam to bez komentarza, ale wrażenie robiło nieziemskie ;-)."
środa, 8 września 2010
Malowanie
Ostatnio (właściwie od dwóch dni, co nie zmienia faktu, że dowiedziawszy sie w czerwcu, śniłam o tym przez całe wakacje) zajmuje mnie remont w domu. Jest z gatunku tych małych - trzeba pomalować kuchnię, jednak urasta do rangi problemu, gdy ktoś zajmuje się tym po raz pierwszy. Mam jednak odpowiednie podejście, poza tym kuchnia jest mała a koty średnio zainteresowane białą farbą - jest ok. No i ta nieoceniona praktyka budowlana ;). Jednak zdecydowanie największy ubaw maja panowie z pobliskiego sklepu z farbami i materiałami remontowymi. Dzisiaj odwiedzałyśmy ich (w przewadze była moja mama, jako jednostka ubrana i nie pomalowana) dokładnie 5 razy, kupując i konsultując rozmaite rzeczy (podobnie było, gdy moja siostra malowała drzwi na wakacjach - poszła po 'biały rozpuszczalnik', po czym bystry pan zaskoczył ją szerokim wyborem rozpuszczalników w białych butelkach (czasem zdjęcie na komórce jest niezastąpione ;) ) ). Jest wesoło, jutro ściany staną się groszkowe ;).
PS. Postarałam się dodać zdjęcia, tak na szybko, nie wiem, jak wyjdzie.
PS. Postarałam się dodać zdjęcia, tak na szybko, nie wiem, jak wyjdzie.
wtorek, 7 września 2010
revenir
Dużo się zdarzyło od ankiety. Może nie były to wydarzenia pokroju na przykład zamachu terrorystycznego, jednak będą miały wpływ na mój najbliższy rok.
Chociaż właściwie wszystko ma jakieś konsekwencje. Pisałam już kiedyś, z resztą nie tylko ja, bo o ile mnie pamięć nie zawodzi dotyczy tego 'efekt motyla'. Rzeczy małe, nie raz zupełnie przez nas niezauważalne, prowadzą nas do oceanu możliwości. Ale gdy zrobimy coś złego, jest to w stanie ciągnąć się za nami pół życia, przypominając o sobie w bolesny sposób. Ewentualnie jest w stanie nas ostrzec przed tym samym błędem.
Nigdy nie czytałam 'W poszukiwaniu straconego czasu', ale sorka J. była świetna we wbijaniu do głowy ulubionych fragmentów książek. Mówiła nam o ciasteczkach - magdalenkach, które przypominały bohaterowi jego dzieciństwo (przynajmniej tak to widzę po 2 latach bez języka polskiego) i uczyniły książkę o kilkadziesiąt stron dłuższą. Każdy ma coś takiego. Zdania, słowa, zapachy - klucze, cofające w czasie, przypominające wesołe, smutne, pełne emocji chwile.
Ludzie mają wpływ na innych. Im bliżej się z nimi znamy, tym bardziej na siebie działamy. My kogoś uczymy, ktoś nas. Jest w tym jakaś wielka odpowiedzialność, za wszystkich których znamy, którzy nas wybrali. Których myśmy wybrali. Nie można się bać.
Chociaż teraz wydaje mi się, że traktuję wszystko zbyt poważnie ;). Powinnam się więcej śmiać ;). Tak jak ucząc chemii w gimnazjum!
Chociaż właściwie wszystko ma jakieś konsekwencje. Pisałam już kiedyś, z resztą nie tylko ja, bo o ile mnie pamięć nie zawodzi dotyczy tego 'efekt motyla'. Rzeczy małe, nie raz zupełnie przez nas niezauważalne, prowadzą nas do oceanu możliwości. Ale gdy zrobimy coś złego, jest to w stanie ciągnąć się za nami pół życia, przypominając o sobie w bolesny sposób. Ewentualnie jest w stanie nas ostrzec przed tym samym błędem.
Nigdy nie czytałam 'W poszukiwaniu straconego czasu', ale sorka J. była świetna we wbijaniu do głowy ulubionych fragmentów książek. Mówiła nam o ciasteczkach - magdalenkach, które przypominały bohaterowi jego dzieciństwo (przynajmniej tak to widzę po 2 latach bez języka polskiego) i uczyniły książkę o kilkadziesiąt stron dłuższą. Każdy ma coś takiego. Zdania, słowa, zapachy - klucze, cofające w czasie, przypominające wesołe, smutne, pełne emocji chwile.
Ludzie mają wpływ na innych. Im bliżej się z nimi znamy, tym bardziej na siebie działamy. My kogoś uczymy, ktoś nas. Jest w tym jakaś wielka odpowiedzialność, za wszystkich których znamy, którzy nas wybrali. Których myśmy wybrali. Nie można się bać.
Chociaż teraz wydaje mi się, że traktuję wszystko zbyt poważnie ;). Powinnam się więcej śmiać ;). Tak jak ucząc chemii w gimnazjum!
wtorek, 31 sierpnia 2010
Ankieta
Przyjemnie spędzone przedpołudnie zaowocowało stworzeniem ankiety na temat mojego wyglądu (jest po prawej stronie bloga, proszę o głosowanie tajne i zgodne z własnym sumieniem ;) ). Generalnie ankiety nie są głupim pomysłem, myślę, że po tej jednej trafi się kilka ;).
poniedziałek, 30 sierpnia 2010
ortografia
Może to trochę banalne (porównując do ostatnich postów), ale świat nie składa się tylko z poważnych kwestii. Chociaż ta jest moim zdaniem trudna do wyjaśnienia i budząca wątpliwości w umyśle każdego człowieka.
(wstęp miał Was zaciekawić, teraz kolej na zaskakujące acz pozbawione sensu zakończenie)
Dlaczego drenaŻ pisze się przez 'ż', w momencie, gdy istnieją rurki drenaRskie ;)?
Osiem lat (jak szybko zleciało :P) nauki francuskiego każe mi od razu widzieć problematyczne słowo napisane 'drainage', co bez problemu wyjaśnia owo 'ż', jednak z drugiej strony zbyt silne są skojarzenia z 'piekarzem', żeby piękne 'rz' tak bez przeszkód porzucić. I jak mam uczyć kolejne pokolenia dzieci wymieniać sobie 'ó' na 'a', gdzie często tego nie widać, mając w głowie ten nieszczęsny drenaż!?! (tu powinnam patrzeć obłąkanym wzrokiem i rwać sobie włosy z głowy)
Jeszcze nie jestem w formie.
(wstęp miał Was zaciekawić, teraz kolej na zaskakujące acz pozbawione sensu zakończenie)
Dlaczego drenaŻ pisze się przez 'ż', w momencie, gdy istnieją rurki drenaRskie ;)?
Osiem lat (jak szybko zleciało :P) nauki francuskiego każe mi od razu widzieć problematyczne słowo napisane 'drainage', co bez problemu wyjaśnia owo 'ż', jednak z drugiej strony zbyt silne są skojarzenia z 'piekarzem', żeby piękne 'rz' tak bez przeszkód porzucić. I jak mam uczyć kolejne pokolenia dzieci wymieniać sobie 'ó' na 'a', gdzie często tego nie widać, mając w głowie ten nieszczęsny drenaż!?! (tu powinnam patrzeć obłąkanym wzrokiem i rwać sobie włosy z głowy)
Jeszcze nie jestem w formie.
piątek, 27 sierpnia 2010
Powrót
Jestem w domu od wtorku. Powroty są dosyć męczące, zwłaszcza, jak w domu przez ostatnie 2 lata nie przebywało się jednym ciągiem więcej niż 2 tygodnie. Przyzwyczaję się, wiem o tym (z doświadczeń wynikających z owych 2 lat), właściwie wszyscy się do siebie przyzwyczaimy, mamie i siostrze też jest na pewno inaczej. Początki są trudne. Kolejny truizm, kolejne stwierdzenie, które nic nie daje, nic nie wyjaśnia. Chociaż może zniechęcają mnie 4 przedmioty do zdania we wrześniu, ogrom zajęć podczas roku i życie ciut trudniejsze, za to goniące do przodu ;).
Zastanawiam się, jak to jest, jak ktoś wraca po pół roku pobytu za granicą do żony i dzieci, zostaje z nimi 2 tygodnie i wraca z powrotem do pracy gdzieśtam. Czytałam kiedyś list czytelnika Angory, o mężczyznach, którzy nie znają własnych dzieci, którzy choć nie raz wiedzą o nich wszystko, nie potrafią z nimi rozmawiać, wiedzą o problemach, ale ich nie czują. Ukochane maleństwa, które były często powodem emigracji rodzica chcącego zapewnić lepszy byt latorośli, najpierw czekają na tatusia. W miarę dorastania, oczekują prezentów, pieniędzy, tata schodzi na dalszy plan, by zniknąć, by stać się obcym człowiekiem o tym samym nazwisku. Żony tęsknią, odkładają zarobione pieniądze, składają na budowę domu itp., jednak nie oszczędzają na dzieciach, które mają narty, ubrania, chodzą na kursy językowe, wyjeżdżają na wakacje.
W tym samym czasie (albo nieco wcześniej) on również tęskni. Na początku dzwoni codziennie, często nie zna języka, w związku z czym czuje się jak zaszczute zwierze, bez szans na rozrywkę, ciekawą pracę czy choćby ciepło od innego człowieka. Po jakimś czasie, okazuje się, że wokół jest dużo Polaków, tworzą organizacje, chodzą na dyskoteki, do pubu, spotykają się w domach. Praca jest beznadziejna przede wszystkim z powodu szefa - Turka lub Włocha, jednak można ją urozmaicić puszczając disco polo lub rozmawiając z podobnymi do siebie ludźmi tej samej narodowości. Tata zaczyna cieszyć się wolnością, chodzi na imprezy, legalnie pije przynajmniej raz w tygodniu, tęsknotę zabija piosenkami góralskimi sączącymi się (to słowo chyba się nie nadaje do piosenek góralskich, ale trudno ;) ) z nowego laptopa, który jest doskonały do rozmów z żoną przez skype'a. Jeździ na wycieczki, potrafi powiedzieć w obcym języku kilka słów, w tym dni tygodnia i przekleństwa, w końcu poznaje dziewczynę. Kobietę.
O bliskości miał być osobny post, już chyba nie zdążę, trudno. W każdym razie ludzie potrzebują kontaktów z innymi, również tych fizycznych. Wygląda to tak: dwie osoby na początku się lubią, wygłupiają razem. Po jakimś czasie stają się 'przyjaciółmi', pomagają sobie. Wydaje mi się, że za granicą zachodzi to o wiele szybciej niż w Polsce. Człowiek jest często sam, nie czuje takiej więzi z rodziną w Polsce, nie przejmuje się tym, co inni powiedzą, poza tym grono ludzi do poznania i polubienia jest o wiele mniejsze, dzięki czemu mamy szansę lepiej ich poznać, czy też zbratać się z tymi, do których nawet by nie podszedł w kraju. Do 'przyjaźni' dochodzą pojedyncze gesty, jak chwycenie za ramiona, gdy się przechodzi obok, uśmiech, szukanie się nawzajem wzrokiem, komplementy mówione prosto w oczy. Tańczenie na dyskotece, pocałunki w policzek, gdy się jest pijanym, potem coraz śmielsze w usta, które kończą się na zdradzie. Zdrada na romansie, bo tak naprawdę chodziło tylko o bliskość, o to, że Ludzie Są Sobie Potrzebni.
Znam jednego Pana, którego an lotnisko w Loughton odwoziła kochanka - Zosia, a w Warszawie odbierała żona - Ania z dziećmi. Zosia wie, Ania może się domyślać. Inny, o którym napiszę jeszcze, codziennie dzwoni do żony, jednocześnie pisze do młodej dziewczyny, że ją kocha i żałuje, że nie jest ojcem jej dziecka. Jeśli mogę coś poradzić (oprócz kupowania całych ogórków, a nie porcji), proszę, nigdy nie pozwólcie jechać swojemu chłopakowi/dziewczynie (mężowi/żonie) samotnie za granicę, na dłużej niż pół roku. Człowiek jest słaby.
Możemy kontrolować swoje czyny, ale nie potrafimy tego robić z emocjami.
Zastanawiam się, jak to jest, jak ktoś wraca po pół roku pobytu za granicą do żony i dzieci, zostaje z nimi 2 tygodnie i wraca z powrotem do pracy gdzieśtam. Czytałam kiedyś list czytelnika Angory, o mężczyznach, którzy nie znają własnych dzieci, którzy choć nie raz wiedzą o nich wszystko, nie potrafią z nimi rozmawiać, wiedzą o problemach, ale ich nie czują. Ukochane maleństwa, które były często powodem emigracji rodzica chcącego zapewnić lepszy byt latorośli, najpierw czekają na tatusia. W miarę dorastania, oczekują prezentów, pieniędzy, tata schodzi na dalszy plan, by zniknąć, by stać się obcym człowiekiem o tym samym nazwisku. Żony tęsknią, odkładają zarobione pieniądze, składają na budowę domu itp., jednak nie oszczędzają na dzieciach, które mają narty, ubrania, chodzą na kursy językowe, wyjeżdżają na wakacje.
W tym samym czasie (albo nieco wcześniej) on również tęskni. Na początku dzwoni codziennie, często nie zna języka, w związku z czym czuje się jak zaszczute zwierze, bez szans na rozrywkę, ciekawą pracę czy choćby ciepło od innego człowieka. Po jakimś czasie, okazuje się, że wokół jest dużo Polaków, tworzą organizacje, chodzą na dyskoteki, do pubu, spotykają się w domach. Praca jest beznadziejna przede wszystkim z powodu szefa - Turka lub Włocha, jednak można ją urozmaicić puszczając disco polo lub rozmawiając z podobnymi do siebie ludźmi tej samej narodowości. Tata zaczyna cieszyć się wolnością, chodzi na imprezy, legalnie pije przynajmniej raz w tygodniu, tęsknotę zabija piosenkami góralskimi sączącymi się (to słowo chyba się nie nadaje do piosenek góralskich, ale trudno ;) ) z nowego laptopa, który jest doskonały do rozmów z żoną przez skype'a. Jeździ na wycieczki, potrafi powiedzieć w obcym języku kilka słów, w tym dni tygodnia i przekleństwa, w końcu poznaje dziewczynę. Kobietę.
O bliskości miał być osobny post, już chyba nie zdążę, trudno. W każdym razie ludzie potrzebują kontaktów z innymi, również tych fizycznych. Wygląda to tak: dwie osoby na początku się lubią, wygłupiają razem. Po jakimś czasie stają się 'przyjaciółmi', pomagają sobie. Wydaje mi się, że za granicą zachodzi to o wiele szybciej niż w Polsce. Człowiek jest często sam, nie czuje takiej więzi z rodziną w Polsce, nie przejmuje się tym, co inni powiedzą, poza tym grono ludzi do poznania i polubienia jest o wiele mniejsze, dzięki czemu mamy szansę lepiej ich poznać, czy też zbratać się z tymi, do których nawet by nie podszedł w kraju. Do 'przyjaźni' dochodzą pojedyncze gesty, jak chwycenie za ramiona, gdy się przechodzi obok, uśmiech, szukanie się nawzajem wzrokiem, komplementy mówione prosto w oczy. Tańczenie na dyskotece, pocałunki w policzek, gdy się jest pijanym, potem coraz śmielsze w usta, które kończą się na zdradzie. Zdrada na romansie, bo tak naprawdę chodziło tylko o bliskość, o to, że Ludzie Są Sobie Potrzebni.
Znam jednego Pana, którego an lotnisko w Loughton odwoziła kochanka - Zosia, a w Warszawie odbierała żona - Ania z dziećmi. Zosia wie, Ania może się domyślać. Inny, o którym napiszę jeszcze, codziennie dzwoni do żony, jednocześnie pisze do młodej dziewczyny, że ją kocha i żałuje, że nie jest ojcem jej dziecka. Jeśli mogę coś poradzić (oprócz kupowania całych ogórków, a nie porcji), proszę, nigdy nie pozwólcie jechać swojemu chłopakowi/dziewczynie (mężowi/żonie) samotnie za granicę, na dłużej niż pół roku. Człowiek jest słaby.
Możemy kontrolować swoje czyny, ale nie potrafimy tego robić z emocjami.
poniedziałek, 23 sierpnia 2010
koniec
Płakać mi się chce. I tyle. W ogóle to niesprawiedliwe, że trzeba coś zostawiać, żeby mieć coś innego.
Danger
Siedząc w pociągu czytałam swoją książkę, której wiem, że już nie skończę (ma ponad 500 stron, jestem na 226, za to mam za sobą dwie poprzednie części). Gorąco polecam każdemu, Philip Pullman, pierwsza część to 'Northern Lights' - coś jak zorza polarna. W każdym razie, były w niej bardzo trafne słowa:
'Maybe sometimes we don't do the right thing because the wrong thing looks more dangerous, and we don't want to look scared, so we go and do the wrong thing just because it's dangerous. We're more concerned with not looking scared than with judging right. It's very hard.'
Od dzisiaj nie robię żadnych głupich i złych rzeczy.
I tak w ogóle, nie wiem, czy pisałam, wracam 24 sierpnia, we wtorek ;).
'Maybe sometimes we don't do the right thing because the wrong thing looks more dangerous, and we don't want to look scared, so we go and do the wrong thing just because it's dangerous. We're more concerned with not looking scared than with judging right. It's very hard.'
Od dzisiaj nie robię żadnych głupich i złych rzeczy.
I tak w ogóle, nie wiem, czy pisałam, wracam 24 sierpnia, we wtorek ;).
niedziela, 22 sierpnia 2010
Dyskoteka
Poszłam wczoraj na dyskotekę. (jest to może mniej dziwne z punktu widzenia mojego życia w Krakowie, za to zupełnie kłóci się z tym, co zwykłam robić w Sanoku. Jako że Kraków był później, chyba nie mogę napisać, że 'nie lubię dyskotek' (co miało być drugim zdaniem tego posta). Prawdę mówiąc lubię, zwłaszcza, jak towarzystwo jest odpowiednio pijane i nie zwraca na mnie większej uwagi, poza tym następnego dnia pozostaje tylko wrażenie, a nie wbite w pamięć fakty. No chyba, że się zrobiło coś bardzo złego albo nietypowego.)
(To nie dotyczy Krakowa, gdzie jest przyjemnie z odpowiednimi osobami, poza tym chodzi się potańczyć dla siebie, gdy się ma ochotę i humor). Dziękuję za dobrą radę ;).
Ludzie, wśród których się znalazłam tutaj (i mam prawo sądzić, ze jednak większość Polaków), z mojego punktu widzenia, piją dużo (chociaż kolegów z akademika nie pobiją, za to ci nie są po 3 krzyżyku i nie mają żon ;)). Dzień przed imprezą (w tym tygodniu moją pożegnalną) jakaś niezidentyfikowana, bystra jednostka wpadła na pomysł, że fajnie by było pójść sobie potańczyć. Wcześniej byłam na dyskotece w Anglii tylko raz, 2 tygodnie temu, z inną grupą osób. Ciężko mi powiedzieć, czym się różni zabawa w Polsce od tej tutaj, bo 'znam' tylko Kwadrat, w każdym razie widziałam wczoraj osoby w każdym wieku (w granicach wyobraźni, chociaż dam głowę, ze gdyby dowolny dziadek chciał potańczyć ze swoją małżonką, nie wzbudziłoby to zdziwienia a uśmiech i aprobatę) tańczące do muzyki, do której bez problemu dało się tańczyć. Do tańca jest wydzielona specjalna przestrzeń, a w barze sprzedają gotowe drinki w butelkach takich jak Tymbark (być może w Polsce też tak jest, nie wiem). Chłopcy musieli mieć eleganckie buty, natomiast ja musiałam tłumaczyć ochroniarzowi, że sandały zjadł mi pies, stąd moje baleriny w brązową kratkę. Z 9 osób, które poszły, po angielsku umiałam się dogadać ja i Sławek, reszta 'podrywała' na uśmiech, po czym wołała nas do tłumaczenia (w ten sposób poznałam 2 fajne dziewczyny, jedna to Berta).
Pomijając rzeczy związane z wypiciem przez niektórych zbyt dużej ilości alkoholu, wyjście uważam za całkiem ciekawe i przyjemne. Z drugiej strony wiem, że nie powinnam była iść z nimi.
Przyszedł mi HomeOffice i karta z numerem NI, mam wszystkie dokumenty, które powinnam mieć jadąc do Polski. Już się cieszę z powrotu ;).
(To nie dotyczy Krakowa, gdzie jest przyjemnie z odpowiednimi osobami, poza tym chodzi się potańczyć dla siebie, gdy się ma ochotę i humor). Dziękuję za dobrą radę ;).
Ludzie, wśród których się znalazłam tutaj (i mam prawo sądzić, ze jednak większość Polaków), z mojego punktu widzenia, piją dużo (chociaż kolegów z akademika nie pobiją, za to ci nie są po 3 krzyżyku i nie mają żon ;)). Dzień przed imprezą (w tym tygodniu moją pożegnalną) jakaś niezidentyfikowana, bystra jednostka wpadła na pomysł, że fajnie by było pójść sobie potańczyć. Wcześniej byłam na dyskotece w Anglii tylko raz, 2 tygodnie temu, z inną grupą osób. Ciężko mi powiedzieć, czym się różni zabawa w Polsce od tej tutaj, bo 'znam' tylko Kwadrat, w każdym razie widziałam wczoraj osoby w każdym wieku (w granicach wyobraźni, chociaż dam głowę, ze gdyby dowolny dziadek chciał potańczyć ze swoją małżonką, nie wzbudziłoby to zdziwienia a uśmiech i aprobatę) tańczące do muzyki, do której bez problemu dało się tańczyć. Do tańca jest wydzielona specjalna przestrzeń, a w barze sprzedają gotowe drinki w butelkach takich jak Tymbark (być może w Polsce też tak jest, nie wiem). Chłopcy musieli mieć eleganckie buty, natomiast ja musiałam tłumaczyć ochroniarzowi, że sandały zjadł mi pies, stąd moje baleriny w brązową kratkę. Z 9 osób, które poszły, po angielsku umiałam się dogadać ja i Sławek, reszta 'podrywała' na uśmiech, po czym wołała nas do tłumaczenia (w ten sposób poznałam 2 fajne dziewczyny, jedna to Berta).
Pomijając rzeczy związane z wypiciem przez niektórych zbyt dużej ilości alkoholu, wyjście uważam za całkiem ciekawe i przyjemne. Z drugiej strony wiem, że nie powinnam była iść z nimi.
Przyszedł mi HomeOffice i karta z numerem NI, mam wszystkie dokumenty, które powinnam mieć jadąc do Polski. Już się cieszę z powrotu ;).
piątek, 20 sierpnia 2010
'I have been stranger in a strange land'
Post byl (jak wspominalam) pisany na szybko, w kilku miejscach go poprawilam i dokonczylam. I tak w 20 minut nie da sie napisac tego, co sie chcialo, ale zawsze lepsze to niz cos innego :P.
Pisze tego posta w troche zlym humorze, spowodowanym caloksztaltem i przyslowiowa kropla przepelniajaca czare. Wczesniejszy post byl o usmiechu, teraz pewnie troche mniej radosnie, ale w przyrodzie musi byc rownowaga, nic nie ginie i dominuje zasada zachowania energii (co z pewnoscia potwierdzilby pan Materniak ;) ).
Zastanawialam sie, ilu rzeczy w swoich tekstach nie pisza autorzy reportazy. W reportarzach chodzi przede wszystkim o to, zeby pokazac zycie takim, jakie jest, ale wiadomo, ze osoba piszaca nastawia sie na okreslone wydarzenia, doznania, ktore zajmuja wiecej miejsca, badz sa przedstawione w jednym, z gory zaplanowanym swietle. Chodzi mi o to, ze troche falszuja w ten sposob rzeczywistosc, chcac dobrze, uwypuklaja jedna strone zycia, ktore przeciez jest niemozliwie wrecz zlozone. Moze wojna na co dzien wcale nie byla taka straszna. Nie, zle, byla; ale na pewno zdarzaly sie w niej promienie slonca, ktore rozswietlaly oczy najwiekszym pesymista. Ja tez nastawilam sie na opisywanie wakacji w Anglii jako przepelnionych przyjemnosciami, niemal idyllicznych, tymczasem tak do konca nie jest. Z roznych powodow, co jednak nie zmienia faktu, ze jestem z nich zadowolona i nie wyobrazam sobie innych. Bede pisala w skrocie, mam 10 minut w bibliotece, a w domu nie moge usiasc do komputera, gdyz salon jest w trakcie malowania.
Wyjezdzam za kilka dni (moze bedzie ktos w Krakowie we wtorek, 24 sierpnia?), jest mi smutno, bo zostawiam wiele osob, ktore staly sie dla mnie wazne, a one nie zdaja sobie z tego sprawy. Pewnie niektorych nigdy juz nie zobacze, i to przez jakis czas (znajac zycie - krotki) boli. I znowu mi sie przypomina cytat 'rzecz, ktora mogla byc, a nie byla nigdy'. Jak zawsze przy pozegnaniach. Wiele rzeczy moglo byc, ale juz nie bedzie.
Monika mnie nie lubi i mna gardzi z powodu tak glupiego, ze az smiac mi sie z niego chce (zainteresowanym kiedys opowiem). Czyni to przebywanie w jednym domu, pracowanie przy jednej maszynie, jazde jednym samochodem, ..., nieprzyjemnym przezyciem, zwlaszcza dla mnie.
Andzia nie moze do mnie przyjezdzac z powodu prawie tego samego (rowniez opowiem). W zwiazku z tym widujemy sie rzadko i zostaja nam smsy.
Sara pogryzla mi: nowe okulary (juz zamowilam kolejne), tusz do rzes, szczotke do wlosow, wygodne sandaly, komorke angielska, gumke do wlosow i niebieska skarpetke. Za to w dalszym ciagu tylko ja jej daje jedzenie, a caly dom jest na nia obrazony (za zjedzenie butow do pracy, pilota i rury od odkurzacza).
Nie lubie ludzi, ktorzy sa przesadnie pewni siebie i zawsze dostaja to, co chca!(to odnosnie jednej osoby, ktora mnie okresowo denerwuje)
Od stania na maszynie ogorkowej mam pelno siniakow na nogach, a od rabiszy (rubbish) paprykowych robia mi sie wypieki, ktore trzymaja sie pol dnia i nie chca zejsc pomimo galonow wypitego wapna musujacego.
Damian, brat Moniki, to temat na osobnego posta, ratujcie!
Jimmy nauczyl sie do mnie mowic 'Asia', a nie 'Joanna' ;)
Pisze tego posta w troche zlym humorze, spowodowanym caloksztaltem i przyslowiowa kropla przepelniajaca czare. Wczesniejszy post byl o usmiechu, teraz pewnie troche mniej radosnie, ale w przyrodzie musi byc rownowaga, nic nie ginie i dominuje zasada zachowania energii (co z pewnoscia potwierdzilby pan Materniak ;) ).
Zastanawialam sie, ilu rzeczy w swoich tekstach nie pisza autorzy reportazy. W reportarzach chodzi przede wszystkim o to, zeby pokazac zycie takim, jakie jest, ale wiadomo, ze osoba piszaca nastawia sie na okreslone wydarzenia, doznania, ktore zajmuja wiecej miejsca, badz sa przedstawione w jednym, z gory zaplanowanym swietle. Chodzi mi o to, ze troche falszuja w ten sposob rzeczywistosc, chcac dobrze, uwypuklaja jedna strone zycia, ktore przeciez jest niemozliwie wrecz zlozone. Moze wojna na co dzien wcale nie byla taka straszna. Nie, zle, byla; ale na pewno zdarzaly sie w niej promienie slonca, ktore rozswietlaly oczy najwiekszym pesymista. Ja tez nastawilam sie na opisywanie wakacji w Anglii jako przepelnionych przyjemnosciami, niemal idyllicznych, tymczasem tak do konca nie jest. Z roznych powodow, co jednak nie zmienia faktu, ze jestem z nich zadowolona i nie wyobrazam sobie innych. Bede pisala w skrocie, mam 10 minut w bibliotece, a w domu nie moge usiasc do komputera, gdyz salon jest w trakcie malowania.
Wyjezdzam za kilka dni (moze bedzie ktos w Krakowie we wtorek, 24 sierpnia?), jest mi smutno, bo zostawiam wiele osob, ktore staly sie dla mnie wazne, a one nie zdaja sobie z tego sprawy. Pewnie niektorych nigdy juz nie zobacze, i to przez jakis czas (znajac zycie - krotki) boli. I znowu mi sie przypomina cytat 'rzecz, ktora mogla byc, a nie byla nigdy'. Jak zawsze przy pozegnaniach. Wiele rzeczy moglo byc, ale juz nie bedzie.
Monika mnie nie lubi i mna gardzi z powodu tak glupiego, ze az smiac mi sie z niego chce (zainteresowanym kiedys opowiem). Czyni to przebywanie w jednym domu, pracowanie przy jednej maszynie, jazde jednym samochodem, ..., nieprzyjemnym przezyciem, zwlaszcza dla mnie.
Andzia nie moze do mnie przyjezdzac z powodu prawie tego samego (rowniez opowiem). W zwiazku z tym widujemy sie rzadko i zostaja nam smsy.
Sara pogryzla mi: nowe okulary (juz zamowilam kolejne), tusz do rzes, szczotke do wlosow, wygodne sandaly, komorke angielska, gumke do wlosow i niebieska skarpetke. Za to w dalszym ciagu tylko ja jej daje jedzenie, a caly dom jest na nia obrazony (za zjedzenie butow do pracy, pilota i rury od odkurzacza).
Nie lubie ludzi, ktorzy sa przesadnie pewni siebie i zawsze dostaja to, co chca!(to odnosnie jednej osoby, ktora mnie okresowo denerwuje)
Od stania na maszynie ogorkowej mam pelno siniakow na nogach, a od rabiszy (rubbish) paprykowych robia mi sie wypieki, ktore trzymaja sie pol dnia i nie chca zejsc pomimo galonow wypitego wapna musujacego.
Damian, brat Moniki, to temat na osobnego posta, ratujcie!
Jimmy nauczyl sie do mnie mowic 'Asia', a nie 'Joanna' ;)
środa, 18 sierpnia 2010
uśmiech
Przypomniało mi się dzisiaj coś, co słyszałam w Krakowie od Agaty - 'patrz, wesoły tramwaj!'. Nie powiem tutaj dlaczego akurat wesoły ;), ale chciałam trochę napisać o radości (pomimo ewidentnego braku humoru na pisanie, no trudno). Z moją pracą wiąże się ruch, więc choć to dziwne, nie ma tak wielkiej różnicy między zgarnianiem ogórków i dźwiganiem skrzynek 20 cm nad głowę od pływania czy biegania. A ruch to zdrowie, wydzielanie się jakichś hormonów (specjalnie piszę 'jakichś', żeby podkreślić mój brak wiedzy z tego zakresu), które z kolei czynią człowieka szczęśliwszym. A o to nam chodzi w życiu, o szczęście, do którego drogaa wiedzie przez chwilowe, mniejsze radości. Wszystko, począwszy od piosenek ze świetlicy ('uśmiech najprostszą, najkrótszą jest drogą do szczęścia do ludzkich serc. Świat się piękniejszy otworzy przed tobą, gdy tylko uśmiechniesz się'), przez książki (bodajże 'Kwiat kalafiora' ;) ), po liczne doświadczenia, pokazuje, jak wiele od nas zależy. Od naszego nastawienia do innych, od tego, czy w kluczowym momencie (zazwyczaj przy poznaniu) jesteśmy w stanie poruszyć tymi kilkoma mięśniami i przywołać błysk w oku. Pozwala to innym spojrzeć na nas przychylnie, pozwala im mniej się nas bać, poczuć się pewnie. Właściwie nie wiem, dlaczego ludzie się nie uśmiechają, nie dają sobie nawzajem tej przyjemności. Dzisiaj dziękuję Agnieszce, która przyjaźnie do mnie mrugała z papryki, Jimmiemu, który co prawda krzyczał trochę, że kroję za małe ogórki, ale poklepał potem po ramieniu. I Krzysiowi H., który uśmiecha się do mnie całym sobą. I dlatego praca jest przyjemna ;).
Poszłam dzisiaj na spacer, na dworzec kolejowy. Wracając zobaczyłam, że w domu jest dużo gości (2 samochody), weszłam, i nie mogłam przestać się śmiać ;). Tak bez powodu, chociaż widziałam 8 osób uśmiechających się do mnie. Podobnie było, gdy okazało się, że do mojego znajomego, Jacka Wiejowskiego, przychodzą rachunki podpisane Ms J Wie Jowsk. Albo gdy zastanawiałam się, co jest lepsze do smarowania chleba, produkt 'I can't believe it's not butter', czy 'You'd butter believe it' ;) (to autentyczne nazwy. Swoją drogą Anglia to chyba jedyny kraj, który uważa za normalne nadawanie takich nazw margarynie, podobnie jak pozwala swoim obywatelom mieszkać przy ulicach 'strawberry field', albo 'fairy moor' (właściwie nie wiem, dlaczego jakaś ulica ma drugi człon 'field', 'close', 'moor' itp)). I śmiech. Człowiek się śmieje, gdy jest szczęśliwy, gdy nic mu się nie dzieje, gdy czuje się bezpiecznie, gdy wszystko jest w porządku, przynajmniej ja tak mam.
PS. Dzisiaj, już po napisaniu powyższego, miało miejsce ciekawe zdarzenie. Obecnie w domu mieszka 5 osób (ja, Monika, Agnieszka, Krzysiek i Damian), reszta jest na urlopie. Dziewczyny wpadły na szatański pomysł, by oblać Krzyśka wodą. W związku z tym (chociaż tak prawdę pisząc, nie wiem dlaczego) zabrałyśmy mu pościel, schowałyśmy ją, po czym rzuciłyśmy w niego workiem wypełnionym kranówką. Worek trafił w pomalowaną 3 tygodnie temu ścianę w kuchni, a Krzysiek poczuł się w obowiązku odwdzięczyć się nam przy pomocy garnka. W całym domu rozpętała się wojna godna Lanego Poniedziałku, wszyscy oblewaliśmy się wodą ;). Było bardzo śmiesznie, salon i tak był przeznaczony do malowania, a pod mokrą pościelą też da się spać ;).
Poszłam dzisiaj na spacer, na dworzec kolejowy. Wracając zobaczyłam, że w domu jest dużo gości (2 samochody), weszłam, i nie mogłam przestać się śmiać ;). Tak bez powodu, chociaż widziałam 8 osób uśmiechających się do mnie. Podobnie było, gdy okazało się, że do mojego znajomego, Jacka Wiejowskiego, przychodzą rachunki podpisane Ms J Wie Jowsk. Albo gdy zastanawiałam się, co jest lepsze do smarowania chleba, produkt 'I can't believe it's not butter', czy 'You'd butter believe it' ;) (to autentyczne nazwy. Swoją drogą Anglia to chyba jedyny kraj, który uważa za normalne nadawanie takich nazw margarynie, podobnie jak pozwala swoim obywatelom mieszkać przy ulicach 'strawberry field', albo 'fairy moor' (właściwie nie wiem, dlaczego jakaś ulica ma drugi człon 'field', 'close', 'moor' itp)). I śmiech. Człowiek się śmieje, gdy jest szczęśliwy, gdy nic mu się nie dzieje, gdy czuje się bezpiecznie, gdy wszystko jest w porządku, przynajmniej ja tak mam.
PS. Dzisiaj, już po napisaniu powyższego, miało miejsce ciekawe zdarzenie. Obecnie w domu mieszka 5 osób (ja, Monika, Agnieszka, Krzysiek i Damian), reszta jest na urlopie. Dziewczyny wpadły na szatański pomysł, by oblać Krzyśka wodą. W związku z tym (chociaż tak prawdę pisząc, nie wiem dlaczego) zabrałyśmy mu pościel, schowałyśmy ją, po czym rzuciłyśmy w niego workiem wypełnionym kranówką. Worek trafił w pomalowaną 3 tygodnie temu ścianę w kuchni, a Krzysiek poczuł się w obowiązku odwdzięczyć się nam przy pomocy garnka. W całym domu rozpętała się wojna godna Lanego Poniedziałku, wszyscy oblewaliśmy się wodą ;). Było bardzo śmiesznie, salon i tak był przeznaczony do malowania, a pod mokrą pościelą też da się spać ;).
niedziela, 15 sierpnia 2010
sobota, 14 sierpnia 2010
Windsor
Nie opowiadałam jeszcze o wycieczce, jaką sobie zrobiłam w niedzielę, dwa tygodnie temu. Nie było jakiejś szczególnej okazji, która by była dobrą wymówką do wydawania pieniędzy na pociąg, ale zachęcona przyjemnie spędzonym czasem w Cambridge, pomyślałam, że wakacje są raz w roku, i trzeba z nich skorzystać ;). Scenariusz był bardzo podobny, poszłam rano na dworzec kolejowy, i po rozmowie z panią miałam już cel - Windsor.
Sama droga 'tam' była ciekawym przeżyciem, musiałam bowiem najpierw pojechać do Londynu (40 minut), gdzie wysiadłszy na stacji Liverpool street musiałam się dostać na Waterloo, skąd odjeżdżały pociągi w interesującym mnie kierunku. 2 lata temu miałam już możliwość przejażdżki metrem, co i tak nie przeszkodziło mi pojechać w przeciwnym kierunku ;). Do tego doszły roboty podziemne i wyłączenie niektórych przystanków, cała zabawa zajęła mi z godzinę. Trafiłam jednak na Waterloo i wsiadłam do pociągu, który w godzinę zawiózł mnie do Windsoru. (pociągi, z którymi się spotkałam mają 'gęsty' grafik, odjeżdżają niemal jak niektóre autobusy w Krakowie. Z Londynu do Cambridge przez Harlow jeżdżą co 20 minut przez całą niedzielę (od 6 do 22))
Windsor jest znany przede wszystkim z tego, że mieści się w nim zamek - rezydencja dynastii panującej w Wielkiej Brytanii - Windsorów (którzy, jak mówi Wikipedia zmieniając nazwisko, wzięli je właśnie z nazwy miejscowości ;p). Do samego pałacu nie weszłam, prawdę mówiąc przestraszyły mnie długie kolejki (większe niż na London Eye), i 17 funtów za bilety. Obejrzałam za to zamek z zewnątrz, i robi niesamowite wrażenie ;). Pisałam o malowniczym i baśniowym charakterze Cambridge, tutaj mogłam na własne oczy zobaczyć dwunastowieczną rezydencję królów ;). Nie wiem, jak mogę go opisać, to banalne, ale są rzeczy, które trzeba po prostu zobaczyć ;) (a jak nie, zostaje wikipedia ;) ).
Poza tym pozwiedzałam sklepy, stałam się szczęśliwą posiadaczką czarnej spódnicy (w którą się od razu przebrałam) i z pomocą mapki uzyskanej w informacji turystycznej znalazłam bibliotekę. Niestety była zamknięta, nie będzie więc karty z Berkshire ;). W Windsorze (a raczej w mieście obok, do którego można dojść na piechotę w 10 minut, nie mając świadomości, że już się jest gdzieś indziej) znajduje się też słynny Eton College. Do gmachu nie wpuszczano ludzi luzem, każdy musiał wykupić bilet (wersja studencka - 5 funtów) i zwiedzać szkołę z przewodnikiem.
Początkowo nie byłam z tego zadowolona, ale okazało się, że pan, który trafił się mojej grupce uczy w Eton historii ;). Mówił bardzo ciekawie, z pięknym angielskim akcentem, za to tak wyraźnie, że bez problemu dało się go zrozumieć i podążać za jego myślami. Szkoła została założona przez Henryka VI, w 1400-którymś roku (pomnik Henryka znajduje się na dziedzińcu). Miała kształcić chłopców (do tej pory nie uczą się tam dziewczynki) do 18 lat, po czym ci 'przechodzili' do Cambridge, gdzie zapobiegliwy król rok później założył King's College (gdzie byłam kilka tygodni temu ;) ). Stąd wynika zbieżność herbów obydwóch uczelni, różnią się tylko kwiatami w dolnej części - w herbie Eton są lilie - znak Matki Boskiej, a w godle King's College angielskie róże. Szkoła już od początku przeprowadzała selekcję uczniów, przyjmowała zarówno tych dobrze urodzonych (ale zawsze zdolnych), jak i wybitnych lecz biednych, którzy mogli dostawać stypendia. Lekcje zaczynały się o 5 rano, a pierwszy posiłek przewidziano na południe (chleb, masło i piwo). Mi było ciężko skupić się na 1 lekcji w liceum, którą miałam o 7:10, wyobraźcie sobie łacinę o 5 rano ;). W jednej sali lekcyjnej uczyły się na raz 4 klasy, często różnych przedmiotów.... (pan przewodnik mówił jeszcze więcej ciekawostek, ale bez sensu wszystko pisać).
Chcę jeszcze (trochę na marginesie) dodać, że z Eton wyszło wielu wielkich ludzi; wodzowie bitewni, premierzy, pisarze, ... , wg przewodnika większość angielskiej elity. Uczęszczają do niego książęta, a każdy zwykły śmiertelnik musi w wieku 11 i 13 lat przejść test sprawdzający zdolności (dziecko trzeba zapisywać, zanim skończy 10,5 roku). Z założenia (realizowanego jak widać) mają tam chodzić młodzi ludzie o szerokich zainteresowaniach, bystrzy, pewni siebie, by zdobyć wykształcenie (łacina dalej obowiązkowa), znajomości, i móc rządzić krajem, czy też zajmować wysokie stanowisko gdziekolwiek. Zastanawiałam się, czy to ma sens. Ludzie uczeni w jednym miejscu, przez w większości te same osoby, wychowywane w pięknym, mądrym, trochę izolowanym środowisku są przeznaczeni do podejmowania decyzji w jednym kraju. Z drugiej strony mają wszystko, co jest potrzebne do rozwoju, odpowiednich nauczycieli, towarzystwo, mają to, co przy odrobinie chęci (której przecież im nie brakuje) uczyni z nich wrażliwych, inteligentnych i wykształconych ludzi. Nie chcę pisać bardziej kategorycznie, nie wiem, czy pomyślałam o wszystkim.
Po zwiedzaniu Eton było koło 16, jako że nie znalazłam już nic godnego uwagi w Windsorze, wróciłam pociągiem do Londynu ;). Na miejscu okazało się, że korzystając z kupionych biletów mogę jechać metrem tylko raz, na Liverpool street (skąd miałam transport do Harlow), jednak była tak wspaniała pogoda, że postanowiłam się przejść po mieście. Chodziłam tak z 2 godziny, oglądając i robiąc zdjęcia na których nic nie widać, po czym wróciłam pociągiem do domu. Lubię wycieczki ;).
Przy okazji chciałam napisać, że całego wyjazdu by nie było, gdyby nie przemiłe panie sprzedające bilety i urzędujące w okienkach na dworcach, które niestrudzenie odpowiadały mi na pytania, wyszukiwały ciekawe miejsca i starały się nie okazywać zdziwienia na myśl, że młoda osoba postanowiła się wybrać sama w podróż ;)
Sama droga 'tam' była ciekawym przeżyciem, musiałam bowiem najpierw pojechać do Londynu (40 minut), gdzie wysiadłszy na stacji Liverpool street musiałam się dostać na Waterloo, skąd odjeżdżały pociągi w interesującym mnie kierunku. 2 lata temu miałam już możliwość przejażdżki metrem, co i tak nie przeszkodziło mi pojechać w przeciwnym kierunku ;). Do tego doszły roboty podziemne i wyłączenie niektórych przystanków, cała zabawa zajęła mi z godzinę. Trafiłam jednak na Waterloo i wsiadłam do pociągu, który w godzinę zawiózł mnie do Windsoru. (pociągi, z którymi się spotkałam mają 'gęsty' grafik, odjeżdżają niemal jak niektóre autobusy w Krakowie. Z Londynu do Cambridge przez Harlow jeżdżą co 20 minut przez całą niedzielę (od 6 do 22))
Windsor jest znany przede wszystkim z tego, że mieści się w nim zamek - rezydencja dynastii panującej w Wielkiej Brytanii - Windsorów (którzy, jak mówi Wikipedia zmieniając nazwisko, wzięli je właśnie z nazwy miejscowości ;p). Do samego pałacu nie weszłam, prawdę mówiąc przestraszyły mnie długie kolejki (większe niż na London Eye), i 17 funtów za bilety. Obejrzałam za to zamek z zewnątrz, i robi niesamowite wrażenie ;). Pisałam o malowniczym i baśniowym charakterze Cambridge, tutaj mogłam na własne oczy zobaczyć dwunastowieczną rezydencję królów ;). Nie wiem, jak mogę go opisać, to banalne, ale są rzeczy, które trzeba po prostu zobaczyć ;) (a jak nie, zostaje wikipedia ;) ).
Poza tym pozwiedzałam sklepy, stałam się szczęśliwą posiadaczką czarnej spódnicy (w którą się od razu przebrałam) i z pomocą mapki uzyskanej w informacji turystycznej znalazłam bibliotekę. Niestety była zamknięta, nie będzie więc karty z Berkshire ;). W Windsorze (a raczej w mieście obok, do którego można dojść na piechotę w 10 minut, nie mając świadomości, że już się jest gdzieś indziej) znajduje się też słynny Eton College. Do gmachu nie wpuszczano ludzi luzem, każdy musiał wykupić bilet (wersja studencka - 5 funtów) i zwiedzać szkołę z przewodnikiem.
Początkowo nie byłam z tego zadowolona, ale okazało się, że pan, który trafił się mojej grupce uczy w Eton historii ;). Mówił bardzo ciekawie, z pięknym angielskim akcentem, za to tak wyraźnie, że bez problemu dało się go zrozumieć i podążać za jego myślami. Szkoła została założona przez Henryka VI, w 1400-którymś roku (pomnik Henryka znajduje się na dziedzińcu). Miała kształcić chłopców (do tej pory nie uczą się tam dziewczynki) do 18 lat, po czym ci 'przechodzili' do Cambridge, gdzie zapobiegliwy król rok później założył King's College (gdzie byłam kilka tygodni temu ;) ). Stąd wynika zbieżność herbów obydwóch uczelni, różnią się tylko kwiatami w dolnej części - w herbie Eton są lilie - znak Matki Boskiej, a w godle King's College angielskie róże. Szkoła już od początku przeprowadzała selekcję uczniów, przyjmowała zarówno tych dobrze urodzonych (ale zawsze zdolnych), jak i wybitnych lecz biednych, którzy mogli dostawać stypendia. Lekcje zaczynały się o 5 rano, a pierwszy posiłek przewidziano na południe (chleb, masło i piwo). Mi było ciężko skupić się na 1 lekcji w liceum, którą miałam o 7:10, wyobraźcie sobie łacinę o 5 rano ;). W jednej sali lekcyjnej uczyły się na raz 4 klasy, często różnych przedmiotów.... (pan przewodnik mówił jeszcze więcej ciekawostek, ale bez sensu wszystko pisać).
Chcę jeszcze (trochę na marginesie) dodać, że z Eton wyszło wielu wielkich ludzi; wodzowie bitewni, premierzy, pisarze, ... , wg przewodnika większość angielskiej elity. Uczęszczają do niego książęta, a każdy zwykły śmiertelnik musi w wieku 11 i 13 lat przejść test sprawdzający zdolności (dziecko trzeba zapisywać, zanim skończy 10,5 roku). Z założenia (realizowanego jak widać) mają tam chodzić młodzi ludzie o szerokich zainteresowaniach, bystrzy, pewni siebie, by zdobyć wykształcenie (łacina dalej obowiązkowa), znajomości, i móc rządzić krajem, czy też zajmować wysokie stanowisko gdziekolwiek. Zastanawiałam się, czy to ma sens. Ludzie uczeni w jednym miejscu, przez w większości te same osoby, wychowywane w pięknym, mądrym, trochę izolowanym środowisku są przeznaczeni do podejmowania decyzji w jednym kraju. Z drugiej strony mają wszystko, co jest potrzebne do rozwoju, odpowiednich nauczycieli, towarzystwo, mają to, co przy odrobinie chęci (której przecież im nie brakuje) uczyni z nich wrażliwych, inteligentnych i wykształconych ludzi. Nie chcę pisać bardziej kategorycznie, nie wiem, czy pomyślałam o wszystkim.
Po zwiedzaniu Eton było koło 16, jako że nie znalazłam już nic godnego uwagi w Windsorze, wróciłam pociągiem do Londynu ;). Na miejscu okazało się, że korzystając z kupionych biletów mogę jechać metrem tylko raz, na Liverpool street (skąd miałam transport do Harlow), jednak była tak wspaniała pogoda, że postanowiłam się przejść po mieście. Chodziłam tak z 2 godziny, oglądając i robiąc zdjęcia na których nic nie widać, po czym wróciłam pociągiem do domu. Lubię wycieczki ;).
Przy okazji chciałam napisać, że całego wyjazdu by nie było, gdyby nie przemiłe panie sprzedające bilety i urzędujące w okienkach na dworcach, które niestrudzenie odpowiadały mi na pytania, wyszukiwały ciekawe miejsca i starały się nie okazywać zdziwienia na myśl, że młoda osoba postanowiła się wybrać sama w podróż ;)
piątek, 13 sierpnia 2010
pomidory
Kończy mi się tydzień na pomidorach (maszyna tworzy sześciopak, 6 pomidorków w folii), moja praca jest chyba najbardziej tępą, jaką mogę robić, przyglądam się jak lecą pomidory po 3 na raz, ewentualnie ustawiam je ładnie i wybieram 2 klasę. Po 20 minutach wpatrywania się w nie ma się ochotę zjeść jednego, albo zasnąć. Ale to nie ważne.
Niech jeden pomidorek waży 10 dag. W paczce jest 6 takich, a do jednej skrzynki pakuje się 30 torebeczek. Nie mam pojęcia ile waży skrzynka, ale wiem, że na palecie mieści się ich 50. Zamówienie na dzisiaj to 21 palet (jest promocja), a biorąc pod uwagę, że paczki zbierają ze stołu 2 osoby, każda przeniosła co najmniej 9450 kg (chyba, że się gdzieś pomyliłam). Zdarzało się, że musiały pakować dziewczyny.
'Boże, snów spełnionych już mi dziś nie ujmuj!'
'Niech pani nigdy nikogo i o nic nie prosi! Nigdy i o nic, tych zwłaszcza, którzy są od pani potężniejsi.'
Niech jeden pomidorek waży 10 dag. W paczce jest 6 takich, a do jednej skrzynki pakuje się 30 torebeczek. Nie mam pojęcia ile waży skrzynka, ale wiem, że na palecie mieści się ich 50. Zamówienie na dzisiaj to 21 palet (jest promocja), a biorąc pod uwagę, że paczki zbierają ze stołu 2 osoby, każda przeniosła co najmniej 9450 kg (chyba, że się gdzieś pomyliłam). Zdarzało się, że musiały pakować dziewczyny.
'Boże, snów spełnionych już mi dziś nie ujmuj!'
'Niech pani nigdy nikogo i o nic nie prosi! Nigdy i o nic, tych zwłaszcza, którzy są od pani potężniejsi.'
niedziela, 8 sierpnia 2010
Dzisiaj byłam w Asdzie (duży sklep samoobsługowy, tak jak Tesco). Mieści się w centrum Harlow, obok tzw. shoppingów, ma rozpalający ogień w sercu każdego kierowcy rozległy, dwupoziomowy parking. Wszystko to czyni Asdę bardzo popularnym i często odwiedzanym miejscem. Właśnie tam widziałam dzisiaj człowieka z koszulką z dużym, czerwonym napisem: SEX, DRUGS & SAUSAGE ROLLS. Welcome in United Kingdom 2010 ;), dawno nie widzialam tyle mówiącego nadruku ;).
Dziś 8 sierpnia. W piątek minął miesiąc od mojego przyjazdu do Anglii. Miesiąc wakacji, innego, łatwiejszego życia. Pod jakimś względem wspaniałego, ale chyba nie do końca mojego. (włączyła mi się nostalgia, Pattinson, the Meadow). Zostało mi 10, góra 11 dni pracy. Nie chcę jeszcze wracać, zwłaszcza, że pewnie z niektórymi (osobami, miejscami, zajęciami, sytuacjami) będę żegnała się na zawsze. (Normalnie bym napisała, że żegnam się, by poznać coś nowego, na pewno równie ciekawego i trudnego do zostawienia, ale dzisiaj sobie odpuszczę).
Dziś 8 sierpnia. W piątek minął miesiąc od mojego przyjazdu do Anglii. Miesiąc wakacji, innego, łatwiejszego życia. Pod jakimś względem wspaniałego, ale chyba nie do końca mojego. (włączyła mi się nostalgia, Pattinson, the Meadow). Zostało mi 10, góra 11 dni pracy. Nie chcę jeszcze wracać, zwłaszcza, że pewnie z niektórymi (osobami, miejscami, zajęciami, sytuacjami) będę żegnała się na zawsze. (Normalnie bym napisała, że żegnam się, by poznać coś nowego, na pewno równie ciekawego i trudnego do zostawienia, ale dzisiaj sobie odpuszczę).
Parapetowka
Poniewaz troche zmienila mi sie sytuacja mieszkaniowa, i w ogole zaszlo kilka zmian organizacyjnych, tym razem lekki, banalny post, godny wakacji ;).
1 sierpnia z domu na Zielonych Wzgorzach wyprowadzila sie Renata z Andrzejem. Powodow bylo kilka, za najwazniejszy uznalabym brak porozumienia z pozostala trojka, a za decydujacy utrate pracy przez Renate. W ich pokoju zamieszkaly 2 dziewczyny z pracy, Monika i Agnieszka, w kanciapce kolo kuchni Damian, brat Moniki, a ja, jako nadliczbowy osobnik, przenioslam sie na tydzien do salonu. Nie przeszkadzalo mi to zbytnio: wszyscy (pomni moich grozb) ograniczali sie z paleniem, kanapa okazala sie wygodniejsza od materaca, zamrazarka nie przeszkadzala juz, bo natura rzeczy nikt jej nie eksmitowal z kuchni, a dodatkowo gdy cala zyjaca czesc domu poszla spac, mialam do dyspozycji laptopa.
Wczoraj Ewa z Jackiem pojechali na urlop do Polski, z 7 osob zrobilo sie 5, a ja przenioslam sie do ich pokoju. Zwolniony z mieszkanki salon mogl z powrotem zaczac pelnic swoje funkcje, a piszac jasno i po ludzku, mozna bylo zrobic impreze. Formula byla taka, jak standardowych spotkan w Polsce, chociaz nie spotkalam sie jeszcze z zaczynaniem picia o 15:30 (co spowodowalo, ze gdy przyszli pierwsi goscie brakowalo jednej butelki a caly dom bym we 'wspanialym' humorze). Jak na to, ze nie znalam wiekszosci osob (to cos jakby isc na impreze z 2 grupa budownictwa - mamy razem wyklady i kojarzymy siebie, ale wlasciwie nic poza tym), bawilam sie dobrze.
Podsumowanie: Wiekszosc osob, jesli sie od nich nie ucieka i sie ich nie boi, jest w porzadku. (przypomnialo mi sie ulubione powiedzenie mojej mamy, w ktorym dalej nie widze jakiegos wiekszego sensu, ale nie ustaje w probach zrozumienia: 'przez ludzi do ludzi, przez swietych do nieba'). Obok tego istnieja ludzie, dla ktorych nie liczy sie nic tylko picie i zabawa, czym rania bliskich, np siostre. Sara (owczarek niemiecki, przejelam ja w spadku wraz z pokojem Ewy i Jacka) w nocy pogryzla mi nowe okulary (bylam zla jak rzadko kiedy) i tusz do rzes (mam nadzieje, ze nic sie jej nie stanie). Okularow nie da sie naprawic, ale bylo do nich ubezpieczenie, jutro zadzwonie i sie zapytam, czy obejmuje gryzienie przez psa). Picie niekoniecznie oznacza bol glowy lub czegokolwiek innego, czego jestem dzisiaj zywym i usmiechnietym dowodem. Poza tym to tylko jeden maly, niewazny element wobec ogromu zycia ;).
PS. Czasem warto zostawic wszystko swojemu biegowi, nie zawsze prawda jest najwazniejsza i najbardziej potrzebna. I to nie jest wygodnictwo :). Nie zapomnijcie nauczyc tego dzieci (zakladam, ze wasze dzieci beda choc troche podobne do rodzicow), bo nie daj czego (to sie pisze osobno?) wyrosna i odruchowo beda mowic same z siebie za duzo prawdy, a to problemy i dla nich i dla innych. Zyjmy i dajmy zyc innym ;)!
1 sierpnia z domu na Zielonych Wzgorzach wyprowadzila sie Renata z Andrzejem. Powodow bylo kilka, za najwazniejszy uznalabym brak porozumienia z pozostala trojka, a za decydujacy utrate pracy przez Renate. W ich pokoju zamieszkaly 2 dziewczyny z pracy, Monika i Agnieszka, w kanciapce kolo kuchni Damian, brat Moniki, a ja, jako nadliczbowy osobnik, przenioslam sie na tydzien do salonu. Nie przeszkadzalo mi to zbytnio: wszyscy (pomni moich grozb) ograniczali sie z paleniem, kanapa okazala sie wygodniejsza od materaca, zamrazarka nie przeszkadzala juz, bo natura rzeczy nikt jej nie eksmitowal z kuchni, a dodatkowo gdy cala zyjaca czesc domu poszla spac, mialam do dyspozycji laptopa.
Wczoraj Ewa z Jackiem pojechali na urlop do Polski, z 7 osob zrobilo sie 5, a ja przenioslam sie do ich pokoju. Zwolniony z mieszkanki salon mogl z powrotem zaczac pelnic swoje funkcje, a piszac jasno i po ludzku, mozna bylo zrobic impreze. Formula byla taka, jak standardowych spotkan w Polsce, chociaz nie spotkalam sie jeszcze z zaczynaniem picia o 15:30 (co spowodowalo, ze gdy przyszli pierwsi goscie brakowalo jednej butelki a caly dom bym we 'wspanialym' humorze). Jak na to, ze nie znalam wiekszosci osob (to cos jakby isc na impreze z 2 grupa budownictwa - mamy razem wyklady i kojarzymy siebie, ale wlasciwie nic poza tym), bawilam sie dobrze.
Podsumowanie: Wiekszosc osob, jesli sie od nich nie ucieka i sie ich nie boi, jest w porzadku. (przypomnialo mi sie ulubione powiedzenie mojej mamy, w ktorym dalej nie widze jakiegos wiekszego sensu, ale nie ustaje w probach zrozumienia: 'przez ludzi do ludzi, przez swietych do nieba'). Obok tego istnieja ludzie, dla ktorych nie liczy sie nic tylko picie i zabawa, czym rania bliskich, np siostre. Sara (owczarek niemiecki, przejelam ja w spadku wraz z pokojem Ewy i Jacka) w nocy pogryzla mi nowe okulary (bylam zla jak rzadko kiedy) i tusz do rzes (mam nadzieje, ze nic sie jej nie stanie). Okularow nie da sie naprawic, ale bylo do nich ubezpieczenie, jutro zadzwonie i sie zapytam, czy obejmuje gryzienie przez psa). Picie niekoniecznie oznacza bol glowy lub czegokolwiek innego, czego jestem dzisiaj zywym i usmiechnietym dowodem. Poza tym to tylko jeden maly, niewazny element wobec ogromu zycia ;).
PS. Czasem warto zostawic wszystko swojemu biegowi, nie zawsze prawda jest najwazniejsza i najbardziej potrzebna. I to nie jest wygodnictwo :). Nie zapomnijcie nauczyc tego dzieci (zakladam, ze wasze dzieci beda choc troche podobne do rodzicow), bo nie daj czego (to sie pisze osobno?) wyrosna i odruchowo beda mowic same z siebie za duzo prawdy, a to problemy i dla nich i dla innych. Zyjmy i dajmy zyc innym ;)!
środa, 4 sierpnia 2010
anger
Jestem pewna, że już kiedyś do kogoś na ten temat pisałam, ale nie mogę jeszcze raz nie dobrać się do tego tematu. Jednym z bezpośrednich powodów był facebook. Korzystając z tego użytecznego skądinąd portalu, mój kolega z młodych lat szkolnych - Wojtek W. - uruchomił aplikację, która niechcący pewnie napisała coś na mojej tablicy. Jako że powiadomienia o wszystkim przychodzą na maila, wyjątkowo nie uciekło mi to, nawet z ciekawości weszłam na wiadomą stronę. Wojtek odpowiadał na pytania na mój temat, typu 'czy myślisz, ze Asia... (ma ładne oczy itp).
Tak wiele osób robi rzeczy, o które byśmy ich nie podejrzewali. Dobre i złe. Ludzie znani nam praktycznie na wylot, i ci nieco mniej, jednak nazywani przez nas 'znajomymi', oswojeni. W każdych okolicznościach, nie tylko tych ekstremalnych. Wydaje mi się, że nie chodzi o to, że nie znaliśmy kogoś do końca, (pomijając, że to generalnie niemożliwe), raczej, że zawsze widzieliśmy go w sytuacjach jednego rodzaju. To tak, jak z mężem, który widuje żonę w dresach, i nie może jej poznać elegancko ubranej. I nie ma ucieczki od takich niespodzianek, swiat jest złożony, a nawet jeśli dres i sukienkę już maż zglebił, zostaje jeszcze nowa fryzura oraz milion innych rzeczy.
Nieskończoną ilość razy sami robiliśmy coś dla nas dziwnego, co w oczach otoczenia musiało wypaść jeszcze mniej normalnie. Albo może jest odwrotnie, może dla nas było to 'nie nasze', a inni nie widzieli w tym nic zdrożnego, bo wszyscy ludzie mają wokól siebie jakby otoczkę bezpieczeństwa, jakiś margines błędu, rozmyte kontury pomiędzy zachowaniem normalnym a tym mniej, wynikające właśnie z tego, że nie znamy się nawzajem do końca. I podświadomie zaczęłam pisać w negatywnym kontekście. Chyba dlatego, ze częściej zdarza nam się rozczarowywać innych swoim zachowaniem, robić złe rzeczy. Naturalnie szukamy w ludziach dobra i widzimy ich lepszymi, niż może są. Nie, to głupie, sama się z tym nie zgadzam, zostańmy przy tym, że widzimy świat taki, jakim chcemy go widzieć. W każdym razie, wszyscy, którzy czytają tego bloga znają mnie, przynajmniej trochę.
Czy wobec tego byłabym skłonna nie zapłacić za bilet i podszyć się pod grupę francuskich studentów, by wejść do muzeum w Windsorze? Może moczyłam się w nocy do 20 roku życia? Czy byłabym na tyle odważna, by pojechać sama do miasta odległego o 50 mil, z 3 przesiadkami, w obcym kraju? Czy może zabrałam mojej mamie pieniądze z portfela, żeby kupić piwo na wakacjach przed 3 gimnazjum i wypić z koleżanką na basenie? Czy może całowałam się tylko z żonatymi mężczyznami? Czy mam innego bloga, dla wtajemniczonych, którego prowadzę od lutego? Czy upiłam się kiedyś do nieprzytomności i spałam w obcym pokoju w akademiku? Czy poprosiłabym koleżankę z akademika, żeby podrobiła podpis profesora z fizyki na karcie egzaminacyjnej, nie licząc się z jej uczuciami?
Wszystko, o ile zawiera dostatecznie dużo szczegółów, jest się w stanie przyjąć chociażby za prawdopodobne. To zupełnie inny temat, na inny raz ;). Na koniec napiszę dla pewności ( :P ), że nie wszystkie wymienione zrobiłam ;). Ale po pierwsze, skoro wszystkie możliwości wrzucamy do jednego worka, a części jednak nie zmyśliłam, to znaczy, że mogłabym zrobić każdą (wg zasady, że jakaś rzecz zdarza się raz, a jeżeli przytrafi się drugi raz, na pewno będzie także i kolejny (rozmawiałam kiedyś na ten temat z Agatą, to z jakiejś książki (pewnie Pratchett))). Okazuje się, ze bardzo mało wiem o ludziach z mojego otoczenia, i może wcale nie oceniałam ich tak dobrze. Chociaż oni się o żadną ocenę nie prosili, wiec tak czy inaczej wychodzi na to, ze sama jestem sobie winna. A raczej moja wyobraźnia. Nie wiem czego się mogę po sobie spodziewać, nie wiem, czy bliskie, pewne osoby kiedyś nie zrobią czegoś, co przekreśli lata wspólnej znajomości, co każe mi myśleć o nich w inny sposób. I już nie ufać.
Sorki, że to troche chaotycznie napisane, jeszcze własciwie nie skonczyłam, ale nie mogę już pisać.
Jestem strasznie zła!
PS. Jakby się ktos nudził, niech mi napisze cos o bliskosci, ok?
Tak wiele osób robi rzeczy, o które byśmy ich nie podejrzewali. Dobre i złe. Ludzie znani nam praktycznie na wylot, i ci nieco mniej, jednak nazywani przez nas 'znajomymi', oswojeni. W każdych okolicznościach, nie tylko tych ekstremalnych. Wydaje mi się, że nie chodzi o to, że nie znaliśmy kogoś do końca, (pomijając, że to generalnie niemożliwe), raczej, że zawsze widzieliśmy go w sytuacjach jednego rodzaju. To tak, jak z mężem, który widuje żonę w dresach, i nie może jej poznać elegancko ubranej. I nie ma ucieczki od takich niespodzianek, swiat jest złożony, a nawet jeśli dres i sukienkę już maż zglebił, zostaje jeszcze nowa fryzura oraz milion innych rzeczy.
Nieskończoną ilość razy sami robiliśmy coś dla nas dziwnego, co w oczach otoczenia musiało wypaść jeszcze mniej normalnie. Albo może jest odwrotnie, może dla nas było to 'nie nasze', a inni nie widzieli w tym nic zdrożnego, bo wszyscy ludzie mają wokól siebie jakby otoczkę bezpieczeństwa, jakiś margines błędu, rozmyte kontury pomiędzy zachowaniem normalnym a tym mniej, wynikające właśnie z tego, że nie znamy się nawzajem do końca. I podświadomie zaczęłam pisać w negatywnym kontekście. Chyba dlatego, ze częściej zdarza nam się rozczarowywać innych swoim zachowaniem, robić złe rzeczy. Naturalnie szukamy w ludziach dobra i widzimy ich lepszymi, niż może są. Nie, to głupie, sama się z tym nie zgadzam, zostańmy przy tym, że widzimy świat taki, jakim chcemy go widzieć. W każdym razie, wszyscy, którzy czytają tego bloga znają mnie, przynajmniej trochę.
Czy wobec tego byłabym skłonna nie zapłacić za bilet i podszyć się pod grupę francuskich studentów, by wejść do muzeum w Windsorze? Może moczyłam się w nocy do 20 roku życia? Czy byłabym na tyle odważna, by pojechać sama do miasta odległego o 50 mil, z 3 przesiadkami, w obcym kraju? Czy może zabrałam mojej mamie pieniądze z portfela, żeby kupić piwo na wakacjach przed 3 gimnazjum i wypić z koleżanką na basenie? Czy może całowałam się tylko z żonatymi mężczyznami? Czy mam innego bloga, dla wtajemniczonych, którego prowadzę od lutego? Czy upiłam się kiedyś do nieprzytomności i spałam w obcym pokoju w akademiku? Czy poprosiłabym koleżankę z akademika, żeby podrobiła podpis profesora z fizyki na karcie egzaminacyjnej, nie licząc się z jej uczuciami?
Wszystko, o ile zawiera dostatecznie dużo szczegółów, jest się w stanie przyjąć chociażby za prawdopodobne. To zupełnie inny temat, na inny raz ;). Na koniec napiszę dla pewności ( :P ), że nie wszystkie wymienione zrobiłam ;). Ale po pierwsze, skoro wszystkie możliwości wrzucamy do jednego worka, a części jednak nie zmyśliłam, to znaczy, że mogłabym zrobić każdą (wg zasady, że jakaś rzecz zdarza się raz, a jeżeli przytrafi się drugi raz, na pewno będzie także i kolejny (rozmawiałam kiedyś na ten temat z Agatą, to z jakiejś książki (pewnie Pratchett))). Okazuje się, ze bardzo mało wiem o ludziach z mojego otoczenia, i może wcale nie oceniałam ich tak dobrze. Chociaż oni się o żadną ocenę nie prosili, wiec tak czy inaczej wychodzi na to, ze sama jestem sobie winna. A raczej moja wyobraźnia. Nie wiem czego się mogę po sobie spodziewać, nie wiem, czy bliskie, pewne osoby kiedyś nie zrobią czegoś, co przekreśli lata wspólnej znajomości, co każe mi myśleć o nich w inny sposób. I już nie ufać.
Sorki, że to troche chaotycznie napisane, jeszcze własciwie nie skonczyłam, ale nie mogę już pisać.
Jestem strasznie zła!
PS. Jakby się ktos nudził, niech mi napisze cos o bliskosci, ok?
sobota, 31 lipca 2010
Krzysiek
Przez pierwszy dzien w pracy opiekowala sie mna osoba, ktora znalam od 3 lat, niech mu bedzie na imie Jurek (i juz zawsze na potrzeby tego bloga zostanie Jurkiem, chyba, ze bedzie na tyle malo istotny, ze nazwe go prawdziwym imieniem). 'Opiekowala' to znaczy mowila, co mam robic, zaprowadzila do kantyny i pozyczyla 30p na herbate, co czasami (zwlaszcza na poczatku) jest bezcenne i niesamowicie podtrzymujace na duchu.
Pierwszego dnia takze poznalam Krzysia (wlasciwie poznalam wiekszosc osob, z ktorymi pozniej pracowalam, ale on nalezal do tej nielicznej grupy, ktora spotkawszy w miescie wzielabym za znajomych). To wesoly, wiecznie usmiechniety czlowiek, ktoremu nie mozna ufac, bo zawsze w odpowiedzi na dowolne, banalne pytanie wymysli jakies bardziej lub mniej prawdopodobne klamstwo. Od pierwszej chwili czlowiek czuje do niego sympatie, nie ma jak sie go bac, jakbym musiala napredce dzielic ludzi na 'dobrych' i 'zlych' na pewno znalazlby sie po jasnej stronie. W pracy jest liderem 'grejdy' paprykowej (papryka przyjezdza do zakladu w duzych kontenerach, prosto ze scinki, maszyna rozdziela ja wg wagi, po czym juz posegregowana jest pakowana w skrzynki, np. 150-180g).
Poza tym wszystkim, przydaloby sie dodac, ze mieszka w Harlow z zona Edyta i corka Wiktoria, oraz ze jest bratem Agnieszki, ktora wprowadza sie do nas dzisiaj. Edyta byla w ciazy, miala termin na wrzesien, jednak urodzila dziecko w srodku 5 miesiaca. Dziewczynka (jak to porzadny wczesniak) byla malenka, jednak pod okiem rodzicow i lekarzy powoli rosla, rozwijala sie, i wydawalo sie, ze wkrotce pojedzie z rodzicami do domu. Nie wiem dlaczego, ale Malenstwo zmarlo 29 czerwca, po 35 dniach zycia. W piatek 2 tygodnie temu, w polskim kosciele byla msza za mala Nadie. Nadzieja w bialej urnie.
Chcialam o tym napisac, choc minelo juz troche czasu a sam temat nie jest lekki. Na msze przyszlo bardzo duzo osob, przede wszystkim znajomych z UK Salads, ale nie tylko przyjaciele, sasiedzi. Przyszli wszyscy, ktorzy mieli jak sie dostac do Harlow, wszyscy, ktorzy znali Krzyska dlugo, robili przez kilka lat to, co on. Wszyscy, ktorzy (tak jak ja) dopiero zostali przyjeci do pracy, ktorzy Krzyska znali z widzenia, dla ktorych byla to bardziej dotkliwa strata kochanego dziecka przez rodaka niz dramat tej jednej, konkretnej rodziny.
Pierwszego dnia takze poznalam Krzysia (wlasciwie poznalam wiekszosc osob, z ktorymi pozniej pracowalam, ale on nalezal do tej nielicznej grupy, ktora spotkawszy w miescie wzielabym za znajomych). To wesoly, wiecznie usmiechniety czlowiek, ktoremu nie mozna ufac, bo zawsze w odpowiedzi na dowolne, banalne pytanie wymysli jakies bardziej lub mniej prawdopodobne klamstwo. Od pierwszej chwili czlowiek czuje do niego sympatie, nie ma jak sie go bac, jakbym musiala napredce dzielic ludzi na 'dobrych' i 'zlych' na pewno znalazlby sie po jasnej stronie. W pracy jest liderem 'grejdy' paprykowej (papryka przyjezdza do zakladu w duzych kontenerach, prosto ze scinki, maszyna rozdziela ja wg wagi, po czym juz posegregowana jest pakowana w skrzynki, np. 150-180g).
Poza tym wszystkim, przydaloby sie dodac, ze mieszka w Harlow z zona Edyta i corka Wiktoria, oraz ze jest bratem Agnieszki, ktora wprowadza sie do nas dzisiaj. Edyta byla w ciazy, miala termin na wrzesien, jednak urodzila dziecko w srodku 5 miesiaca. Dziewczynka (jak to porzadny wczesniak) byla malenka, jednak pod okiem rodzicow i lekarzy powoli rosla, rozwijala sie, i wydawalo sie, ze wkrotce pojedzie z rodzicami do domu. Nie wiem dlaczego, ale Malenstwo zmarlo 29 czerwca, po 35 dniach zycia. W piatek 2 tygodnie temu, w polskim kosciele byla msza za mala Nadie. Nadzieja w bialej urnie.
Chcialam o tym napisac, choc minelo juz troche czasu a sam temat nie jest lekki. Na msze przyszlo bardzo duzo osob, przede wszystkim znajomych z UK Salads, ale nie tylko przyjaciele, sasiedzi. Przyszli wszyscy, ktorzy mieli jak sie dostac do Harlow, wszyscy, ktorzy znali Krzyska dlugo, robili przez kilka lat to, co on. Wszyscy, ktorzy (tak jak ja) dopiero zostali przyjeci do pracy, ktorzy Krzyska znali z widzenia, dla ktorych byla to bardziej dotkliwa strata kochanego dziecka przez rodaka niz dramat tej jednej, konkretnej rodziny.
Subskrybuj:
Posty (Atom)