Nie rozumiem ostatnio siebie. Chyba pod takim kątem ulegania przyjemnościom, lekceważenia obowiązków postuczelnianych i życiowych, a także poddawania się. Nie znoszę się poddawać, z założenia nie robić czegoś na 100%, odpuszczać. Kiedyś najłatwiejsza opcja nie była żadnym wyjściem, dzisiaj jest rozwiązaniem poszukiwanym i przyjmowanym z otwartymi rękami. Nie chcę tak.
(Powyższy akapit nie dotyczy na szczęście pracy, gdzie jestem orędownikiem liczenia szczegółowego wszystkiego, co dowolny szczegół posiada. Nawet z różnych stron, dla lepszego sprawdzenia, z każdym uzupełnieniem dokumentacji na nowo. Jeszcze się łapię w terminy).
Moim ulubionym przedmiotem ostatnio jest żelazko (em, tego bym się nie spodziewała). Ulubionym momentem dnia - oglądanie Friendsów (skończyłam 4 sezon. W żadnym serialu tak daleko nigdy nie zabrnęłam, w ogóle żadnego podczas studiów nie oglądałam). Ulubionym narzędziem w autocadzie - prostokąt (?! - szybsza wersja polilinii). Ulubioną porą roku wciąż zostaje jesień :).
Mam do pracy inż książkę z '67 roku. Nie wiem, czy mogę jej ufać. To taka książka - dziadeczek, który żyje realiami sprzed lat, sprzedaje fakty, które z biegiem czasu dojrzały w kłamstwa, opisuje historie skończone i nie do wznowienia. Ale posiada mądrość życiową, staranność z jaką pisano przed laty, erratę i nawiązania do ówczesnych prac naukowych, których ilość dało się jeszcze wtedy pewnie ogarnąć.
Poza tym, dziwnie mi się praca pisze, albo raczej nie pisze. Z całą świadomością nie lubię chemii organicznej.
Brakuje mi po prostu serca do wszystkiego, co nie jest robieniem obiadu lub fryzury.
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą głupoty. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą głupoty. Pokaż wszystkie posty
środa, 3 września 2014
środa, 23 lipca 2014
bitter-sweet memories
Zastanawialiście się kiedyś, jak bardzo nieważne są nasze decyzje, marzenia, plany, wobec nieoczekiwanych zrządzeń losu, wobec zdarzeń, które każą nam zmienić plany? Zostawić to, na co pracowaliśmy, o co się długo staraliśmy, na czym nam zależało - tylko dlatego, że trzeba jednak zrobić inaczej.
Taaak, generalnie rzecz biorąc myślę, że każdy się zastanawiał - a już szczególnie zwolenniczki powiastek dla młodych panien (moje pierwsze skojarzenie :P). Jednak przede wszystkim każdy, kto się w takiej sytuacji znalazł i nie daj czego został postawiony przed 'wyborem': dopiąć swego, przepchnąć własne marzenia, odwrócić się tyłem do sytuacji, zakładając słuchawki z których sączy się 'Oda do radości' i realizować samolubne (?) plany - czy też wyrzucić prywatne nadzieje i marzenia do najbliższego śmietnika, odwrócić się od wypielęgnowanych czule scenariuszy, oddać siebie w zamian za... ?
Nikomu nie życzę, by nie miał wyboru, by musiał tkwić w czymś, z czego nie jest zadowolony - pomimo tego, że usilnie stara się z sytuacji wyjść. By decydowali za niego inni ludzie, inne systemy, potrzeby, konieczności. Za gorzko jest, i nawet cukier nie pomaga.
Uprzedzam pytanie - post nie dotyczy mnie, tym razem jestem, hmm, częścią sytuacji (o której nie będę opowiadać).
Taaak, generalnie rzecz biorąc myślę, że każdy się zastanawiał - a już szczególnie zwolenniczki powiastek dla młodych panien (moje pierwsze skojarzenie :P). Jednak przede wszystkim każdy, kto się w takiej sytuacji znalazł i nie daj czego został postawiony przed 'wyborem': dopiąć swego, przepchnąć własne marzenia, odwrócić się tyłem do sytuacji, zakładając słuchawki z których sączy się 'Oda do radości' i realizować samolubne (?) plany - czy też wyrzucić prywatne nadzieje i marzenia do najbliższego śmietnika, odwrócić się od wypielęgnowanych czule scenariuszy, oddać siebie w zamian za... ?
Nikomu nie życzę, by nie miał wyboru, by musiał tkwić w czymś, z czego nie jest zadowolony - pomimo tego, że usilnie stara się z sytuacji wyjść. By decydowali za niego inni ludzie, inne systemy, potrzeby, konieczności. Za gorzko jest, i nawet cukier nie pomaga.
Uprzedzam pytanie - post nie dotyczy mnie, tym razem jestem, hmm, częścią sytuacji (o której nie będę opowiadać).
poniedziałek, 5 maja 2014
Uwaga, rower!
Opowiem Wam historyjkę - ku przestrodze tym razem :).
Od niedawna można w moim obecnym mieście zamieszkania wypożyczać publiczne rowery. Są niebieskie, dość wygodne, a miejskość bije z nich dużymi bannerami zawieszonymi na tylnych kołach. Okazało się nie tak dawno, że 20 minut użytkowania jest za darmo :). I w tym momencie zaczyna się historyjka.
Moim rowerowym przewodnikiem została Szwesti, która miała kilkudniowe doświadczenie w użytkowaniu miejskich bicykli. Założyłam sobie konto na odpowiedniej stronie, wpłaciłam wymagane 10 zł kaucji, i od dzisiaj zaczęłam przemierzać starówkę na rowerze :). Ubrana w spódniczkę, baleriny, z ciężką torebką (wcześniejsze elementy stroju plus płaszczyk implikowały torebkę, choć serce było za plecakiem) radośnie drałowałam od teatru Bagatela, po ciche kąciki, zmieniając na dostrzeżonych stacjach rower, by owych 20 minut nie przekroczyć. Rowery są fajne ;).
Zaliczywszy wszystkie obowiązki minionego dnia, postanowiłam wrócić do siebie również rowerowo - przynajmniej dojeżdżając do granicy zony wyznaczanej przez stacje wypożyczania rowerów. Podeszłam do stojaka w pobliżu miasteczka studenckiego mojej drugiej uczelni, by sobie pożyczyć transport w okolice rynku. Stało tam dwóch chłopców zainteresowanych procesem wypożyczania. Stanęłam zatem i powtarzając szweścine instrukcje sprzed kilku godzin popisowo wzięłam rower - pierwszy z brzegu. Wsiadłam na niego rozpoczynając manewr wartkiego i zwinnego skrętu, lecz nagle ŁUPS! - wylądowałam na ziemi. Zdziwiło mnie to trochę (a także wszystkich ludzi znajdujących się na przystanku - a każdy, kto zapuszcza się w tamte strony wie, że mało ich nie ma :P), wstałam, otrzepałam się lekko (rajtki całe), wymamrotałam coś w stronę tłumu na temat spódnic i torebek, po czym wlazłam z powrotem na rower podany mi przez uprzejmego gapia. Nie ujechałam 5 metrów, gdy kolejne ŁUPS! pozwoliło mi znaleźć się na trawie obok. Zaczęłam się zastanawiać, co jest z tym światem nie tak. Albo ze mną, albo z rowerem.
Gdzieś w środku drogi między początkiem podróży a kolejnym rowerowym stojakiem odkryłam źródło problemu - było to przednie koło, w którym totalnie brakowało powietrza. Po prostym dało radę tak jechać, jednak skręcając rower potykał się sam o siebie. Przynajmniej tak to wyglądało z mojej pozycji :P. Brak doświadczenia z oponami, dętkami, czy w ogóle z dowolnymi pojazdami podpowiedział tylko 'Bierz większy promień skrętu!', co jednak nie było warunkiem wystarczającym, bym w spokoju mogła dojechać do kolejnej oddawalni rowerów. Ostatnie 500m przetachałam rower, opierając go na jego tylnym kole, podczas gdy z przedniego smętnie zwisała oponowa narzuta oddzielona od metalowego stelaża...
Nie bez ulgi oddałam rower, a po powrocie do akademika zadzwoniłam na rowerową infolinię, by zgłosić sytuację i usterkę w postaci, hmm, przedniego koła z częścią metalowa wyraźnie odstającą od części gumowej. Pani z miejskiego call center była bardzo miła, przyjęła moje zgłoszenie i wysłała panów z serwisu. Wymieniła moje grzechy główne, czyli przede wszystkim to, że przed wypożyczeniem roweru powinnam go pooglądać dokładnie, i nawet jak pożyczę rower uszkodzony, powinnam go od razu oddać, do tej samej stojakowni.
Poinformowała mnie także, że rower zostanie oddany do naprawy, za którą do tygodnia dostanę rachunek (naprędce zmieniłam adres domowy na miejscowy :P). Nie mam pojęcia, ile kosztują takie naprawy, a już zwłaszcza takie naprawy wykonywane przez miasto, nie ukrywam też, że takie sytuacje są szczególnie przykre, gdy nie posiada się stałego źródła dochodu. Joanna Chmielewska napisała w jednej ze swych książek: "Człowiek powinien się uczyć na cudzych błędach, bo sam wszystkich popełnić nie zdoła". Drodzy Czytelnicy, uczcie się zatem na błędach moich, czytajcie regulaminy i uważajcie na to, co pożyczacie :).
Dam znać o dalszych rozmowach z miastem. I jutro pożyczam kolejny rower ;).
PS Mój aparat w komórce nie ogarnia jednak małych obrazków, wybaczcie rozmiary.
Od niedawna można w moim obecnym mieście zamieszkania wypożyczać publiczne rowery. Są niebieskie, dość wygodne, a miejskość bije z nich dużymi bannerami zawieszonymi na tylnych kołach. Okazało się nie tak dawno, że 20 minut użytkowania jest za darmo :). I w tym momencie zaczyna się historyjka.
Moim rowerowym przewodnikiem została Szwesti, która miała kilkudniowe doświadczenie w użytkowaniu miejskich bicykli. Założyłam sobie konto na odpowiedniej stronie, wpłaciłam wymagane 10 zł kaucji, i od dzisiaj zaczęłam przemierzać starówkę na rowerze :). Ubrana w spódniczkę, baleriny, z ciężką torebką (wcześniejsze elementy stroju plus płaszczyk implikowały torebkę, choć serce było za plecakiem) radośnie drałowałam od teatru Bagatela, po ciche kąciki, zmieniając na dostrzeżonych stacjach rower, by owych 20 minut nie przekroczyć. Rowery są fajne ;).
Zaliczywszy wszystkie obowiązki minionego dnia, postanowiłam wrócić do siebie również rowerowo - przynajmniej dojeżdżając do granicy zony wyznaczanej przez stacje wypożyczania rowerów. Podeszłam do stojaka w pobliżu miasteczka studenckiego mojej drugiej uczelni, by sobie pożyczyć transport w okolice rynku. Stało tam dwóch chłopców zainteresowanych procesem wypożyczania. Stanęłam zatem i powtarzając szweścine instrukcje sprzed kilku godzin popisowo wzięłam rower - pierwszy z brzegu. Wsiadłam na niego rozpoczynając manewr wartkiego i zwinnego skrętu, lecz nagle ŁUPS! - wylądowałam na ziemi. Zdziwiło mnie to trochę (a także wszystkich ludzi znajdujących się na przystanku - a każdy, kto zapuszcza się w tamte strony wie, że mało ich nie ma :P), wstałam, otrzepałam się lekko (rajtki całe), wymamrotałam coś w stronę tłumu na temat spódnic i torebek, po czym wlazłam z powrotem na rower podany mi przez uprzejmego gapia. Nie ujechałam 5 metrów, gdy kolejne ŁUPS! pozwoliło mi znaleźć się na trawie obok. Zaczęłam się zastanawiać, co jest z tym światem nie tak. Albo ze mną, albo z rowerem.
Gdzieś w środku drogi między początkiem podróży a kolejnym rowerowym stojakiem odkryłam źródło problemu - było to przednie koło, w którym totalnie brakowało powietrza. Po prostym dało radę tak jechać, jednak skręcając rower potykał się sam o siebie. Przynajmniej tak to wyglądało z mojej pozycji :P. Brak doświadczenia z oponami, dętkami, czy w ogóle z dowolnymi pojazdami podpowiedział tylko 'Bierz większy promień skrętu!', co jednak nie było warunkiem wystarczającym, bym w spokoju mogła dojechać do kolejnej oddawalni rowerów. Ostatnie 500m przetachałam rower, opierając go na jego tylnym kole, podczas gdy z przedniego smętnie zwisała oponowa narzuta oddzielona od metalowego stelaża...
Nie bez ulgi oddałam rower, a po powrocie do akademika zadzwoniłam na rowerową infolinię, by zgłosić sytuację i usterkę w postaci, hmm, przedniego koła z częścią metalowa wyraźnie odstającą od części gumowej. Pani z miejskiego call center była bardzo miła, przyjęła moje zgłoszenie i wysłała panów z serwisu. Wymieniła moje grzechy główne, czyli przede wszystkim to, że przed wypożyczeniem roweru powinnam go pooglądać dokładnie, i nawet jak pożyczę rower uszkodzony, powinnam go od razu oddać, do tej samej stojakowni.
Poinformowała mnie także, że rower zostanie oddany do naprawy, za którą do tygodnia dostanę rachunek (naprędce zmieniłam adres domowy na miejscowy :P). Nie mam pojęcia, ile kosztują takie naprawy, a już zwłaszcza takie naprawy wykonywane przez miasto, nie ukrywam też, że takie sytuacje są szczególnie przykre, gdy nie posiada się stałego źródła dochodu. Joanna Chmielewska napisała w jednej ze swych książek: "Człowiek powinien się uczyć na cudzych błędach, bo sam wszystkich popełnić nie zdoła". Drodzy Czytelnicy, uczcie się zatem na błędach moich, czytajcie regulaminy i uważajcie na to, co pożyczacie :).
Dam znać o dalszych rozmowach z miastem. I jutro pożyczam kolejny rower ;).
PS Mój aparat w komórce nie ogarnia jednak małych obrazków, wybaczcie rozmiary.
Lokalizacja:
Kraków, Polska
środa, 23 kwietnia 2014
Chrzanić stokrotki
Dziś (począwszy od 9 rano, na zlecenie Rządu) dokonałam Rzezi Stokrotek. Wiotkie łodyżki stawiały daremny opór siekającym ostrzom noży-bagnetów, złociste środki po raz ostatni wpatrywały się dziś w słońce, a miliony płatków rozsypały się w niespełnione wróżby kocha-nie kocha. Wolnym krokiem, na cztery koła przesuwałam się dziesięciocentymetrowym lasem, czasem spotykając pokrzywowy ruch oporu, lub wampira - pajęczaka. Niezapominajkowi cywile wyglądali niepokojąco zza porzeczkowych schronów, nie znając swojego losu. Tulipany ocalały, były ofiary w pszczołach.
Zdjęcie sprzed rzezi:
A teraz bajka - będzie bez morału, ale śmieszna w trakcie :).
Rzeczą wiadomą od kilku lat jest to, że na ogrodzie rośnie u nas chrzan. Nikt z niego nie korzysta, baaaa, nikt nawet nie ma pojęcia, które to jest (podobnie może być z rabarbarem, który przynajmniej rzuca się trochę w oczy, jednak migruje intrygująco) - ale jednak daje poczucie bezpieczeństwa w Wielką Sobotę, gdy to koszyk trzeba doprowadzić do wersji all inclusive. Wraz ze Szwesti i z googlami, zabrałyśmy się za szukanie na polu liści o odpowiednim wyglądzie. (Właściciele dużych połaci trawy - przypatrzcie się, może i u Was się ta roślinka osiadła). Wytypowałyśmy kilka potencjalnych chrzanów, z czego jeden udało się wykopać. Korzeń, choć biały i wielkością odpowiedni, nie zdradzał smaku ni zapachu chrzanowego, jednak z braku czasu i innych substytutów został wepchnięty dekoracyjnie do koszyka. Po święceniu został nieco zapomniany, (zwłaszcza, że nie wzbudzał zainteresowania Kotów (w przeciwieństwie do bukszpanu)), odkryłam go na nowo dzisiaj, przy robieniu żurku. Drżącymi rękami usiłowałam nieco zeschnięte, acz już wyświęcone cudo zetrzeć do zupy, jednak w dalszym ciągu chrzan przypominało ono tylko osobom ze sporym katarem i takąż wyobraźnią. Wyrzuciłam - nie struję całego domu (zwłaszcza, że chrzan dodaje się w celach smakowych, a nie wypełniających :P).
Co za tym idzie, zagadka chrzanu na ogrodzie pozostanie nierozwiązana, zwłaszcza, że dzisiejsza Rzeź zniszczyła wszelkie dowody. I nieomal przedłużacz.
Zdjęcie sprzed rzezi:
A teraz bajka - będzie bez morału, ale śmieszna w trakcie :).
Rzeczą wiadomą od kilku lat jest to, że na ogrodzie rośnie u nas chrzan. Nikt z niego nie korzysta, baaaa, nikt nawet nie ma pojęcia, które to jest (podobnie może być z rabarbarem, który przynajmniej rzuca się trochę w oczy, jednak migruje intrygująco) - ale jednak daje poczucie bezpieczeństwa w Wielką Sobotę, gdy to koszyk trzeba doprowadzić do wersji all inclusive. Wraz ze Szwesti i z googlami, zabrałyśmy się za szukanie na polu liści o odpowiednim wyglądzie. (Właściciele dużych połaci trawy - przypatrzcie się, może i u Was się ta roślinka osiadła). Wytypowałyśmy kilka potencjalnych chrzanów, z czego jeden udało się wykopać. Korzeń, choć biały i wielkością odpowiedni, nie zdradzał smaku ni zapachu chrzanowego, jednak z braku czasu i innych substytutów został wepchnięty dekoracyjnie do koszyka. Po święceniu został nieco zapomniany, (zwłaszcza, że nie wzbudzał zainteresowania Kotów (w przeciwieństwie do bukszpanu)), odkryłam go na nowo dzisiaj, przy robieniu żurku. Drżącymi rękami usiłowałam nieco zeschnięte, acz już wyświęcone cudo zetrzeć do zupy, jednak w dalszym ciągu chrzan przypominało ono tylko osobom ze sporym katarem i takąż wyobraźnią. Wyrzuciłam - nie struję całego domu (zwłaszcza, że chrzan dodaje się w celach smakowych, a nie wypełniających :P).
Co za tym idzie, zagadka chrzanu na ogrodzie pozostanie nierozwiązana, zwłaszcza, że dzisiejsza Rzeź zniszczyła wszelkie dowody. I nieomal przedłużacz.
wtorek, 1 kwietnia 2014
Poczytać
Co powiecie na przysłowie 'bujać to my, ale nie nas'? Każdy (przynajmniej raz w życiu) myślał, że jest w stanie oszukać kogoś. Oszustwo nie musiało być dużego kalibru, wystarczyło poudawać, że się coś wie. Albo, że się jest dobrym w czymś, ewentualnie, że się ma wspaniały humor.
I często w takich sytuacjach okazywało się, że jednak wcale nie jesteśmy takimi specami w bujaniu innych. Przynajmniej ja nie jestem. Demaskuje mnie nieostrożne słowo (angstrem?!?), spuszczenie głowy, zabawy włosami. Spojrzenie - nie tu, tylko tam. Które ktoś zauważy, i wypomni w samochodzie, w rozmowie, w chwili słabości. Albo które ktoś mimochodem przyswoi, co da mu wiedzę-władzę nade mną. Nieświadomy król. I naprawdę nie ogarniam, jak mogę być cały czas czytelnie zapisaną kartką dla niektórych. Którą można łatwo przeczytać, niemal w każdym momencie. Dobrze przeczytać, z każdym słowem odpowiednio zaakcentowanym. I jednocześnie niewiele rozumieć.
I często w takich sytuacjach okazywało się, że jednak wcale nie jesteśmy takimi specami w bujaniu innych. Przynajmniej ja nie jestem. Demaskuje mnie nieostrożne słowo (angstrem?!?), spuszczenie głowy, zabawy włosami. Spojrzenie - nie tu, tylko tam. Które ktoś zauważy, i wypomni w samochodzie, w rozmowie, w chwili słabości. Albo które ktoś mimochodem przyswoi, co da mu wiedzę-władzę nade mną. Nieświadomy król. I naprawdę nie ogarniam, jak mogę być cały czas czytelnie zapisaną kartką dla niektórych. Którą można łatwo przeczytać, niemal w każdym momencie. Dobrze przeczytać, z każdym słowem odpowiednio zaakcentowanym. I jednocześnie niewiele rozumieć.
Lokalizacja:
Kraków, Polska
środa, 26 marca 2014
aaa nic
Dawno nic tutaj nie pisałam - nie myślcie, że mi się znudziło, i zostawię wszystko bez słowa. Po prostu czasem w życiu ma się czas na pisanie, a czasem na niepisanie. Dominuje ten drugi, być może dlatego, że nie dzieje się nic tak obiektywnie ciekawego, by warto było strzępić piksele na to.
Ostatnio czas spędzam w Krakowie, nadrabiając to, na co zawsze brakowało czasu w trakcie studiów i tworząc nowe zaległości czasu post-studyjnego. Następny post wkrótce.
Cytat na dziś:
'Bo czasami prawda to za mało, ludzie czasem zasługują na coś więcej. Na to, by ich wiara została wynagrodzona.'
Dzięki za słodycze, to miłe. I słodkie.
Ostatnio czas spędzam w Krakowie, nadrabiając to, na co zawsze brakowało czasu w trakcie studiów i tworząc nowe zaległości czasu post-studyjnego. Następny post wkrótce.
Cytat na dziś:
'Bo czasami prawda to za mało, ludzie czasem zasługują na coś więcej. Na to, by ich wiara została wynagrodzona.'
Dzięki za słodycze, to miłe. I słodkie.
poniedziałek, 17 marca 2014
Postanowienia WP
UWAGA! Post dotyczy Wielkiego Postu i nie ma żadnych 'naukowych' podstaw - tzn. nie sprawdzałam, czy to co piszę zgadza się w 100% z aktualnie głoszonymi naukami Kościoła. Nie szukałam informacji na temat spraw, które poruszam, po prostu pisałam, co myślę - a w tym temacie mogę w wielu miejscach myśleć źle. Będzie krótko i przepraszam, jeśli płytko.
Mamy Wielki Post. Czas postu, jałmużny, modlitwy, czas zmian, a także czas wzmożonego myślenia o sprawach nieco mniej doczesnych niż zwykle. Już dawno przeszło mi przekonanie, że trzeba w tym czasie nie jeść cukierków, bo to się podoba Bogu. W życiu liczą się czyny, ale zaraz po nich (jednak skłaniam się ku takiej kolejności) ważne są intencje, motywacje, powody. 'Nie jeść cukierków', bo 'tak się spodoba Bogu' jest słabym powodem. 'Nie jeść cukierków' bo 'a nuż schudnę, poza tym tak się spodoba Bogu' jest tak samo słabe. Ale już 'nie jeść cukierków, bo w ten sposób powiem Bogu, że porzucam coś, co lubię dlatego, by pokazać, że mogę w każdej chwili zrezygnować z czegoś doczesnego w imię czegoś wiecznego. Ćwiczę siebie dla Niego' już jest w porządku. Widać różnicę, prawda? I warto poszukać naszej motywacji w sercu, bo może niepotrzebnie się z tym niejedzeniem cukierków męczymy.
Ale właściwie to chciałam napisać o czymś innym (tylko chyba już nie napiszę). W każdym razie - w czasie Wielkiego Postu Bóg, który też był kuszony, pomaga nam dochować naszych postanowień. Umacnia nas. A ludzie teraz są przeraźliwie słabi, wygodni i poddający się. Widzę to po sobie.
Mamy Wielki Post. Czas postu, jałmużny, modlitwy, czas zmian, a także czas wzmożonego myślenia o sprawach nieco mniej doczesnych niż zwykle. Już dawno przeszło mi przekonanie, że trzeba w tym czasie nie jeść cukierków, bo to się podoba Bogu. W życiu liczą się czyny, ale zaraz po nich (jednak skłaniam się ku takiej kolejności) ważne są intencje, motywacje, powody. 'Nie jeść cukierków', bo 'tak się spodoba Bogu' jest słabym powodem. 'Nie jeść cukierków' bo 'a nuż schudnę, poza tym tak się spodoba Bogu' jest tak samo słabe. Ale już 'nie jeść cukierków, bo w ten sposób powiem Bogu, że porzucam coś, co lubię dlatego, by pokazać, że mogę w każdej chwili zrezygnować z czegoś doczesnego w imię czegoś wiecznego. Ćwiczę siebie dla Niego' już jest w porządku. Widać różnicę, prawda? I warto poszukać naszej motywacji w sercu, bo może niepotrzebnie się z tym niejedzeniem cukierków męczymy.
Ale właściwie to chciałam napisać o czymś innym (tylko chyba już nie napiszę). W każdym razie - w czasie Wielkiego Postu Bóg, który też był kuszony, pomaga nam dochować naszych postanowień. Umacnia nas. A ludzie teraz są przeraźliwie słabi, wygodni i poddający się. Widzę to po sobie.
środa, 12 marca 2014
głupia ankieta
Mogłabym jakoś to ładniej ubrać, w szatki wyjęte wprost ze słownika
języka polskiego, dorzucić kokardę metafory i obsypać epitetowym
brokatem - ale chyba nie mam nastroju. Zostaje niemal goła sytuacja,
która - choć jest dokładnie tym, czym się wydaje - wcale nie ma
wytatuowanej na plecach mapy z rozwiązaniem. Sytuację tą zna niemal
każda osoba, z którą mam kontakt; pewnie łatwo ją także odgadnąć po
samym czytaniu bloga.
Zatem - zapraszam do ankiety ;).
Proszę tylko o prawdziwe, w miarę przemyślane odpowiedzi (wszystkie pasujące), a nie dyktowane chwilą, oparte na mędrkowaniu na tematy, o których się nie ma pojęcia. (nawiasem pisząc, nie będzie miała na nic wpływu, po
prostu jestem ciekawa ;) ).Gdyby ktoś miał mi coś do powiedzenia - ucieszą mnie komentarze, albo dowolna inna forma kontaktu.
niedziela, 9 marca 2014
Efektywna praca
Próbowałam od kilku dni napisać nowego posta, ale
wychodziły mi zawsze straszne smęty, nadające się tylko pod klawisz
'delete'. Podsumuję za to ankietę o pracowitości w zależności od pory dnia.
(Też macie wrażenie, że to post bez sensu?)
wtorek, 4 marca 2014
ogólnie takie takie
Dostałam wiadomość na fb:
'chciałabym tak się teraz przenieść w czasie, w przyszłość, tak np 2 lata do przodu
(...)
no cóż, za 2 lata raczej większość obecnych niewiadomych, problemów, niejasności będzie jasna.... oczywiście, będą inne, ale takie już życie chyba jest...'
To chyba nie wymaga interpretacji, każdy czuje, o co chodzi. Tkwi się w stanie zawieszenia, w którym wiele ruchów jest za słabych, by poruszyć życie dalej, za to każde mocne uderzenie odbije się echem po przyszłości. Nadaje jej kształt, ten, a nie inny - choć zgoła przypadkowy.
A z problemami jest tak, że wraz z wiekiem zaczynają być coraz bardziej wieloosobowe.
G. wyprowadził się z Wieczystej, w sobotę była impreza 'pożegnalna'. Trochę to zmieni życie kilkunastu osób. Prócz tego świat stał się bardziej dziwny niż wcześniej.
Jeden wiersz na jeden miesiąc :D? Chociaż chyba nie lubię Mickiewicza (jeśli można się opierać na znajomości 2 wierszy :P).
'Do M. (czy tam innych literek)
Precz z moich oczu! ...posłucham od razu
Precz z mego serca! ...i serce posłucha
Precz z mej pamięci! ...nie, tego rozkazu
Moja i twoja pamięć nie posłucha. '
'chciałabym tak się teraz przenieść w czasie, w przyszłość, tak np 2 lata do przodu
(...)
no cóż, za 2 lata raczej większość obecnych niewiadomych, problemów, niejasności będzie jasna.... oczywiście, będą inne, ale takie już życie chyba jest...'
To chyba nie wymaga interpretacji, każdy czuje, o co chodzi. Tkwi się w stanie zawieszenia, w którym wiele ruchów jest za słabych, by poruszyć życie dalej, za to każde mocne uderzenie odbije się echem po przyszłości. Nadaje jej kształt, ten, a nie inny - choć zgoła przypadkowy.
A z problemami jest tak, że wraz z wiekiem zaczynają być coraz bardziej wieloosobowe.
G. wyprowadził się z Wieczystej, w sobotę była impreza 'pożegnalna'. Trochę to zmieni życie kilkunastu osób. Prócz tego świat stał się bardziej dziwny niż wcześniej.
Jeden wiersz na jeden miesiąc :D? Chociaż chyba nie lubię Mickiewicza (jeśli można się opierać na znajomości 2 wierszy :P).
'Do M. (czy tam innych literek)
Precz z moich oczu! ...posłucham od razu
Precz z mego serca! ...i serce posłucha
Precz z mej pamięci! ...nie, tego rozkazu
Moja i twoja pamięć nie posłucha. '
Etykiety:
akademik,
głupoty,
noc,
playground,
studia
Lokalizacja:
Kraków, Polska
piątek, 14 lutego 2014
Walentynki
Post wyjątkowo okolicznościowy, pod patronatem instytucji Świat Jest Dobry :P, sponsorowany w większości przez personel mojej drugiej uczelni.
Scenka 1
Miałam dzisiaj zaliczenie z 'podstaw elektrotechniki i czegośtam'. Na uczelni byłam już przed 9, usiadłam sobie w budynku wydziałowym pod biblioteką, czynną od 9:30. Nadeszła bibliotekarka, która radośnie podtrzymała mi drzwi, gdy przenosiłam miliony papierów z miejsca A na miejsce B, które teoretycznie bardziej sprzyja nauce. Pani bibliotekarka, po jakichś 10 minutach przyniosła mi herbatę, ze słowami:
-Aaa, bo pani tak kaszle, uczyć się jeszcze pani musi, no to pani herbatę zrobiłam.
Nie wiem czemu tą bibliotekę odkryłam jakiś miesiąc temu dopiero :P.
Scenka 2
Scenka 2
Do tej samej biblioteki wchodzi pan R, od miernictwa cieplnego, moodli, i innych termopar. Wchodzi, uśmiecha się szelmowsko i daje pani bibliotekarce jabłko - na walentynki i w podzięce za cierpliwość wczorajszą (?) :).
Scenka 3
Po wizycie pana R, pani bibliotekarce zabrakło rozrywki, toteż wykonała telefon:
-Cześć, wiesz, dzwonię, bo dzisiaj jest takie durne święto (cytat dokładny), pewnie słyszałeś. Tak, walentynki. No i dzwonię, żeby ci powiedzieć, że cię kocham. No nie śmiej się, naprawdę... ' - made my day :).
Scenka 4
Piszemy w 4 osoby elektrocośtam. Pan, na oko 70 lat, rozmawia chwilę z panią koło 40, po czym wychodzi z gabinetu (gdzie to kolokwium się odbywało). Nie ma go, nie ma, po czym wraca, zdejmuje kurtkę i z radością mówi do pani:
- Noo, nadrobiłem, wszystkiego najlepszego na walentynki :). (szkoda, że w sumie nie wiem, co przyniósł, byłaby lepsza historia :P).
- Noo, nadrobiłem, wszystkiego najlepszego na walentynki :). (szkoda, że w sumie nie wiem, co przyniósł, byłaby lepsza historia :P).
Scenka 5
Wracam do akademika i facebook w ruch:
Hi Joanna! I don't know in Poland, but in Mexico today is lovers' but also friends' day! So, happy friends' day!!!! I wish a great day and plenty of love and friends in you life!
Morał z tego taki - walentynki zawsze Cię dopadną, ale w tym roku jakoś strasznie pozytywnie wszystko odbieram :). Miłego :).
(rysunek stąd)
wtorek, 11 lutego 2014
Awizo
Dzwoni Rodzicielka:
- Dziecię, awizo do ciebie przyszło.
Zdziwione dziecię po drugiej stronie telefonu:
- Yyyy... (podczas gdy 'eeeee' używam dla wyrażenia wahania i wątpliwości, gdy wiem, co powiedzieć, ale z jakichś powodów wolę to poprzedzić niewyraźnym dźwiękiem, zbitka liter 'yyyyyy' jest czystej postaci tabula rasą) ...z jakiego kraju? Albo skąd w ogóle?
Tymi danymi oczywiście druczek A6 nie dysponował. Zaczęłam zatem w głowie rozważać wszystkie światowe instytucje, którym jestem coś winna, i które mają wystarczająco danych, by nasłać na mnie komornika (przede wszystkim francuską opiekę zdrowotną, która w dalszym ciągu domaga się 11 euro z hakiem (zapłaconych w grudniu 2012)). Przed oczami stanęły mi przemiłe panie z pięciu banków, trzymające dziesiątki PITów z różnych oficjalnych i mniej oficjalnych prac, pijące bawarki i jednocześnie wymachujące kartami stałego klienta Allegro lub pismami uczelnianymi (obroniła się - wyślijmy jej list polecony z gratulacjami :P).
Rada - nierada, ale wiedziona ciekawością Rodzicielka podrałowała zatem do centrum na pocztę, by odebrać... zawiadomienie z biblioteki miejskiej w moim rodzinnym miasteczku, informujące, że wiszę (od października?) dwie książki o enigmatycznych dla całej familii tytułach. Biblioteka i listy polecone - no, no :P.
Mogę się pochwalić pierwszą w życiu rybką destylacyjną :P. Projekt z aparatury w toku.
- Dziecię, awizo do ciebie przyszło.
Zdziwione dziecię po drugiej stronie telefonu:
- Yyyy... (podczas gdy 'eeeee' używam dla wyrażenia wahania i wątpliwości, gdy wiem, co powiedzieć, ale z jakichś powodów wolę to poprzedzić niewyraźnym dźwiękiem, zbitka liter 'yyyyyy' jest czystej postaci tabula rasą) ...z jakiego kraju? Albo skąd w ogóle?
Tymi danymi oczywiście druczek A6 nie dysponował. Zaczęłam zatem w głowie rozważać wszystkie światowe instytucje, którym jestem coś winna, i które mają wystarczająco danych, by nasłać na mnie komornika (przede wszystkim francuską opiekę zdrowotną, która w dalszym ciągu domaga się 11 euro z hakiem (zapłaconych w grudniu 2012)). Przed oczami stanęły mi przemiłe panie z pięciu banków, trzymające dziesiątki PITów z różnych oficjalnych i mniej oficjalnych prac, pijące bawarki i jednocześnie wymachujące kartami stałego klienta Allegro lub pismami uczelnianymi (obroniła się - wyślijmy jej list polecony z gratulacjami :P).
Rada - nierada, ale wiedziona ciekawością Rodzicielka podrałowała zatem do centrum na pocztę, by odebrać... zawiadomienie z biblioteki miejskiej w moim rodzinnym miasteczku, informujące, że wiszę (od października?) dwie książki o enigmatycznych dla całej familii tytułach. Biblioteka i listy polecone - no, no :P.
Mogę się pochwalić pierwszą w życiu rybką destylacyjną :P. Projekt z aparatury w toku.
czwartek, 6 lutego 2014
Podpora
'Dajcie mi punkt podparcia, a poruszę ziemię'. Serio, serio :).
PS Konia z rzędem (albo ekwiwalentnie jakiś deser) temu, kto potrafi zrobić moim komórkowym aparatem wyraźne zdjęcia. Nawet Szwesti się poddała.
PPS Po prawej jest nowa ankieta :).
PPS Po prawej jest nowa ankieta :).
piątek, 31 stycznia 2014
post-magisterium
Dziś banalnie :). Uzupełnione o obrazek z internetu (ściągnęłam z fb, lepsze źródło jest chyba wyrysowane :) i piosenkę.
Zauważyłam, że czasem jakiś stan jest jest przyjemny w określonym kontekście - przyjemnie jest być dziewczyną, gdy nie trzeba iść na wojnę (generalizuję, ale chcę pokazać ideę :P), przyjemnie jest być matką, gdy się dostaje laurkę na dzień matki, przyjemnie jest być naukowcem, gdy wyniki doświadczeń wpasowują się w krzywą teoretyczną. Z kolei po przeciwnej stronie stanu zadowolenia z czegoś (czasem niezależnego od nas) jest strach i zobowiązania, jakie niesie dana rola. Dziewczyny raz na miesiąc mają ufundowany przez naturę ból brzucha, matki nieustannie drżą o los potomstwa, naukowcy klną tak, że każde odkrycie powinno być święcone przed aplikacją.
Tak samo skończenie studiów. Bycie magistrem jest super zaraz po obronie, jest super jak się pracuje, jest super w ogóle przez całe dalsze życie. Jednak jest nieco niepokojące przy sesji na AGH, a raczej przy końcu ostatniej rzeczy, pod którą trzeba było ustawiać grafik. Tytuł zawodowy stał się kamieniem, który przykrył stary, bezpieczny dom studiów politechnikowych, na którym trzeba budować nowy początek. I to budować przez najbliższe miesiące, z materiałów znalezionych nieopodal. Bycie magistrem wymaga, a będzie wymagało jeszcze więcej, gdy złożę aghowy indeks po sesji.
Ruch, aktywność, szukanie dróg, opcji, ścieżek, możliwości. I prób, które trzeba wykonać, żeby potem nie żałować.
Do something until it's too late.
Zauważyłam, że czasem jakiś stan jest jest przyjemny w określonym kontekście - przyjemnie jest być dziewczyną, gdy nie trzeba iść na wojnę (generalizuję, ale chcę pokazać ideę :P), przyjemnie jest być matką, gdy się dostaje laurkę na dzień matki, przyjemnie jest być naukowcem, gdy wyniki doświadczeń wpasowują się w krzywą teoretyczną. Z kolei po przeciwnej stronie stanu zadowolenia z czegoś (czasem niezależnego od nas) jest strach i zobowiązania, jakie niesie dana rola. Dziewczyny raz na miesiąc mają ufundowany przez naturę ból brzucha, matki nieustannie drżą o los potomstwa, naukowcy klną tak, że każde odkrycie powinno być święcone przed aplikacją.
Tak samo skończenie studiów. Bycie magistrem jest super zaraz po obronie, jest super jak się pracuje, jest super w ogóle przez całe dalsze życie. Jednak jest nieco niepokojące przy sesji na AGH, a raczej przy końcu ostatniej rzeczy, pod którą trzeba było ustawiać grafik. Tytuł zawodowy stał się kamieniem, który przykrył stary, bezpieczny dom studiów politechnikowych, na którym trzeba budować nowy początek. I to budować przez najbliższe miesiące, z materiałów znalezionych nieopodal. Bycie magistrem wymaga, a będzie wymagało jeszcze więcej, gdy złożę aghowy indeks po sesji.
Ruch, aktywność, szukanie dróg, opcji, ścieżek, możliwości. I prób, które trzeba wykonać, żeby potem nie żałować.
Do something until it's too late.
poniedziałek, 20 stycznia 2014
piątek, 3 stycznia 2014
resolution directe
Mój dzisiejszy dzień wyznaczało równanie różniczkowe. Zwyczajne, drugiego rzędu, nazwane szumnie równaniem ruchu. Z nieznanych przyczyn jeden autor zamienił w swojej książce małą omegę na małe p, co wcześniejszy użytkownik podręcznika skrzętnie popoprawiał. Lagrange pałęta się z Hamiltonem między wódką a zakąską, między świtem a mgłą, albo między fb a herbatą. A ja między nimi.
Nie wiem dlaczego większość książek mających w nazwie 'dynamika' ma ponad 600 stron. Z których nijak nie wybiorę pod siebie kawałka, nie przeczytawszy przynajmniej setki. Zbyt ubogam w wiedzę, by móc patrzeć na angielskie tomiszcza (Chopra - 794 str), bogate za to w damping ratio i różne niezbędne integrals. Matrice de masse modale wychylająca się z francuskich kserówek byłaby odpowiedzią na moje wszystkie potrzeby (w końcu byłam na tym uczona, jest krótkie, bogate we wzory i wspaniałe po prostu), gdyby nie zabójczy język. Nie ogarniam.
(... czytam na ebookach googlowych recenzję książki xyz. Cytuję: "Actually, I prefer abc book. But abc book is about 170 pages and this one is about 650 pages. And you get much more material with this book." . Ściągnęłam obie. Problem ten, co wcześniej - fizycy inaczej uczą mechaniki niż budowlańcy. Chyba idę spać.)
(Albo nie - zastanawiam się jeszcze, ilu ludzi naprawdę przeczyta te książki. Mające setki stron, tysiąc równań wszelakiego rodzaju, znaczki o jakich się Grekom nie śniło, wariacje potykające się o pochodne i sumy. Wymagające wiedzy, czasu i matematyki. Zaczynam podejrzewać, że na świecie funkcjonuje tajna sekta naukowców, którzy żyją w świecie rytuału chi kwadrat i grupowego rozwiązywania równań różniczkowych na czarnych mszach. Że ludzkość o nich nie wie, a oni obliczają skrycie ruch każdej cząsteczki, kursy euro i wyniki meczy tenisowych, co jakiś czas wypuszczając iluśtam stronicowe cudo w celach zarobkowych. Bo zwykły, szary magister odpada przy 10 stronie).
Nie wiem dlaczego większość książek mających w nazwie 'dynamika' ma ponad 600 stron. Z których nijak nie wybiorę pod siebie kawałka, nie przeczytawszy przynajmniej setki. Zbyt ubogam w wiedzę, by móc patrzeć na angielskie tomiszcza (Chopra - 794 str), bogate za to w damping ratio i różne niezbędne integrals. Matrice de masse modale wychylająca się z francuskich kserówek byłaby odpowiedzią na moje wszystkie potrzeby (w końcu byłam na tym uczona, jest krótkie, bogate we wzory i wspaniałe po prostu), gdyby nie zabójczy język. Nie ogarniam.
(... czytam na ebookach googlowych recenzję książki xyz. Cytuję: "Actually, I prefer abc book. But abc book is about 170 pages and this one is about 650 pages. And you get much more material with this book." . Ściągnęłam obie. Problem ten, co wcześniej - fizycy inaczej uczą mechaniki niż budowlańcy. Chyba idę spać.)
(Albo nie - zastanawiam się jeszcze, ilu ludzi naprawdę przeczyta te książki. Mające setki stron, tysiąc równań wszelakiego rodzaju, znaczki o jakich się Grekom nie śniło, wariacje potykające się o pochodne i sumy. Wymagające wiedzy, czasu i matematyki. Zaczynam podejrzewać, że na świecie funkcjonuje tajna sekta naukowców, którzy żyją w świecie rytuału chi kwadrat i grupowego rozwiązywania równań różniczkowych na czarnych mszach. Że ludzkość o nich nie wie, a oni obliczają skrycie ruch każdej cząsteczki, kursy euro i wyniki meczy tenisowych, co jakiś czas wypuszczając iluśtam stronicowe cudo w celach zarobkowych. Bo zwykły, szary magister odpada przy 10 stronie).
Lokalizacja:
Kraków, Polska
czwartek, 19 grudnia 2013
znajdź sobie naukowe hobby
Popatrzcie, co się dzieje na świecie :).
Wczoraj (a może dzisiaj nad ranem) uderzyło mnie to, że książki traktujące o trzęsieniach ziemi napisane przez budowlańców są zupełnie inne niż te, które piszą sobie geologowie. Istotne jest to, że budownictwo i geologia mają miejsca dość blisko siebie przy naukowym stole. Ważne kwestie dla jednych są zupełnie pomijalne dla drugich. Co dziwne, te same pojęcia są w stanie mieć zgoła inne definicje, w zależności od potencjalnych odbiorców podręcznika. Kadź naukowa jest wypełniona zatem przez zbiór niemieszajacych się ze sobą cieczy, które choć mają coś wspólnego, to jednak się nie przenikają wzajemnie. Trochę to denerwujące, że nie korzystamy ze swoich zdobyczy nawzajem, że patrzymy na życie dziedzinami, a nie zjawiskami, które trzeba wyjaśnić dowolnym narzędziem. Budowlańcy niech się zatem zajmują sejsmologią, matematycy uplastycznianiem metali, chemicy mechaniką kompozytów. Nie szukajmy sobie zainteresowań daleko, humanistom wybaczam fizykę :P.
Eeee, chyba słabo dzisiaj, śpiąca jestem. Jadę do domu, wszystkim, z którymi nie zdążyłam się spotkać - życzę Wam przyjemnych Świąt. Przez internet się tak nie da, ale proszę, pomyślcie, że w tym zawiera się wszystko, czego bym Wam chciała (każdemu z osobna) życzyć.
Wczoraj (a może dzisiaj nad ranem) uderzyło mnie to, że książki traktujące o trzęsieniach ziemi napisane przez budowlańców są zupełnie inne niż te, które piszą sobie geologowie. Istotne jest to, że budownictwo i geologia mają miejsca dość blisko siebie przy naukowym stole. Ważne kwestie dla jednych są zupełnie pomijalne dla drugich. Co dziwne, te same pojęcia są w stanie mieć zgoła inne definicje, w zależności od potencjalnych odbiorców podręcznika. Kadź naukowa jest wypełniona zatem przez zbiór niemieszajacych się ze sobą cieczy, które choć mają coś wspólnego, to jednak się nie przenikają wzajemnie. Trochę to denerwujące, że nie korzystamy ze swoich zdobyczy nawzajem, że patrzymy na życie dziedzinami, a nie zjawiskami, które trzeba wyjaśnić dowolnym narzędziem. Budowlańcy niech się zatem zajmują sejsmologią, matematycy uplastycznianiem metali, chemicy mechaniką kompozytów. Nie szukajmy sobie zainteresowań daleko, humanistom wybaczam fizykę :P.
Eeee, chyba słabo dzisiaj, śpiąca jestem. Jadę do domu, wszystkim, z którymi nie zdążyłam się spotkać - życzę Wam przyjemnych Świąt. Przez internet się tak nie da, ale proszę, pomyślcie, że w tym zawiera się wszystko, czego bym Wam chciała (każdemu z osobna) życzyć.
piątek, 6 grudnia 2013
nie zrozumie się wszystkiego od razu
Czasem życie stawia nas przed problemami, których natury nie rozumiemy. Reakcje chemiczne, zachowanie ludzi dookoła, efekt żyroskopowy ( :P ), naprężenia przy trzęsieniu ziemi nielogicznie wysokie na najnwyższym piętrze. Dobrze by było znaleźć odpowiednią książkę, rozwiązać równanie, sprawdzić, co tak dokładnie włożyło się do abaqusa - ale często problemem jest brak danych i niedostateczna wiedza na temat zagadnienia.
Lokalizacja:
Kraków, Polska
poniedziałek, 2 grudnia 2013
andrzejki
Z okazji andrzejek okazało się, że można wiele rzeczy. Na przykład przebrać się w strój ładnej dziewczyny, tak, że nie poznaje się siebie w lustrze jeszcze kilka dni później. Albo upiec ciasteczka z wróżbą w 1,5 godziny. I potem je jeść, pochłaniając z czystej ciekawości (?) możliwe swoje i cudze przyszłości. Przepis na ciasteczka.
(Zdjęcie jest niewyraźne, bo jeszcze nie potrafię dobrze obsługiwać komórki). A w środku? 'Wtorek będzie twoim dniem' --> idealnie na kolokwium z aparatury.
(Zdjęcie jest niewyraźne, bo jeszcze nie potrafię dobrze obsługiwać komórki). A w środku? 'Wtorek będzie twoim dniem' --> idealnie na kolokwium z aparatury.
niedziela, 24 listopada 2013
nie chcemy otwartych okien!
Zaatakowała mnie choroba - którą z braku lepszego słowa nazywam lenistwem. Nie takie zwykłe nicnierobienie, ale bezwład twórczy, brak możliwości ruszenia ręką przywaloną przez szafę z pochowanymi w niej książkami i artykułami do przeczytania 'jak będzie czas, albo odpowiedni moment'. Podobnie jak rdzenni Amerykanie byli podatni na katar, tak perfekcjoniści w kontakcie z lenistwem cierpią nie tylko na bezpośrednie i 'formalne' jego efekty, ale także na duszy - z niemożności zrobienia czegoś najlepiej, jak się tylko umie - bo własnie się nie umie..
Już dosyć jojczenia :P, może przynajmniej kilka rzeczy uda mi się dziś naszkicować. Rozważam urwanie się z połowy poniedziałku na uczelni. A piszę posta, bo mam w pokoju śmieszną sytuację. Jej współautorem i zaraem bohaterem jest Okno, które przeżywa bunt nastoletni (bądź kryzys wieku średniego, zależy, czy liczyć lata w kontekście ludzkim, czy okiennym) i nie chce się zamknąć. Trwa zatem w stanie permanentnie rozszczelnionym, dostarczając mi tym samym świeżego, schłodzonego tlenu (tak niezbędnego do dobrego wypoczynku i pracy umysłowej!) w ilościach poruszających kartki leżące na parapecie. W chylącym się listopadzie jednak wolałabym wyraźnie oddzielić zewnętrze od wnętrza (w maju tak samo, bo wtedy miast tlenu pojawia się dym z grilli. Mam jednak nadzieję, że do maja Okno przestanie nam robić numery).
Tak czy inaczej, pomimo czajnika, parującego kubka herbaty, kaloryfera nastawionego na 5 i przegrzanego laptopa, mam dość zimno. Jednym ze sposobów radzenia sobie z tym stanem (bez użycia kołdry) jest poruszanie się. Zawiązałam zatem włosy w kucyk na czubku głowy i zaczęłam pląsać w rytm muzyki ;). Polecam wszystkim - na wszystkie smutki, zmęczenia i problemy, nie tylko te z oknami.
Chyba źle ze mną, jeśli już piszę o 'moim dniu'. Ratuje mnie pierwszy akapit i przepisane ogłupiające pomiary :P. Do poprawy czekają wyparki.. Miłego weekendu wszystkim ;)
Już dosyć jojczenia :P, może przynajmniej kilka rzeczy uda mi się dziś naszkicować. Rozważam urwanie się z połowy poniedziałku na uczelni. A piszę posta, bo mam w pokoju śmieszną sytuację. Jej współautorem i zaraem bohaterem jest Okno, które przeżywa bunt nastoletni (bądź kryzys wieku średniego, zależy, czy liczyć lata w kontekście ludzkim, czy okiennym) i nie chce się zamknąć. Trwa zatem w stanie permanentnie rozszczelnionym, dostarczając mi tym samym świeżego, schłodzonego tlenu (tak niezbędnego do dobrego wypoczynku i pracy umysłowej!) w ilościach poruszających kartki leżące na parapecie. W chylącym się listopadzie jednak wolałabym wyraźnie oddzielić zewnętrze od wnętrza (w maju tak samo, bo wtedy miast tlenu pojawia się dym z grilli. Mam jednak nadzieję, że do maja Okno przestanie nam robić numery).
Tak czy inaczej, pomimo czajnika, parującego kubka herbaty, kaloryfera nastawionego na 5 i przegrzanego laptopa, mam dość zimno. Jednym ze sposobów radzenia sobie z tym stanem (bez użycia kołdry) jest poruszanie się. Zawiązałam zatem włosy w kucyk na czubku głowy i zaczęłam pląsać w rytm muzyki ;). Polecam wszystkim - na wszystkie smutki, zmęczenia i problemy, nie tylko te z oknami.
Chyba źle ze mną, jeśli już piszę o 'moim dniu'. Ratuje mnie pierwszy akapit i przepisane ogłupiające pomiary :P. Do poprawy czekają wyparki.. Miłego weekendu wszystkim ;)
Lokalizacja:
Kraków, Polska
Subskrybuj:
Posty (Atom)