Dzisiejszy post będzie pewnie mało odkrywczy, chciałam zacząć temat i (bez zbytniego poprawiania i kasowania) go zamieścić. Niewykluczone, że gdy znajdę gdzieś trochę wolnego czasu (odłożonego na czarną godzinę, pod poduszkę, lub na najwyższej półce w szafce, obok parasolki i papieru toaletowego (to dziwne, że znalazłam miejsce parasolce aż tak wysoko, w każdym razie warto zapamiętać ;) )) dopiszę jeszcze kawałek w komentarzach.
A chciałam napisać o językach, ale tak z różnych stron. Na początek może coś, co wszyscy wiedzą: każde żyjątko posługuje się własnym językiem. Nie chodzi tu tylko o klekotanie, miauczenie, język polski, chiński czy migowy - raczej o umiejętności dogadania się z otoczeniem, o 'mówienie wspólnym językiem'. W pewnym sensie nawet o braterstwo dusz, bo to tak jakby następstwo (albo poprzednik?) dobrego dogadywania się z kimś. W mówieniu nie chodzi przecież tyko o logikę wypowiedzi, (której czasem zupełnie nie widać - stają mi przed oczami paciowe zdania na zaliczenie z logiki - ratuuunku :P!), ale o intencje mówiącego, przy czym język nagle staje się całym arsenałem (czyli treścią, łagodnym tonem wypowiedzi, uśmiechem, patrzeniem się w oczy, bawieniem się włosami, ...). I to od tych czynników zależy to, czy ktoś mówi językiem wspólnym (który jest też naszym :) ), czy za diabła żadnego słowa nie możemy rozpoznać.
'Każde żyjątko posługuje się własnym językiem', który wyznacza też ścieżki do kraju zwanego przyjaźnią ;). I każdy chce, żeby jak najwięcej osób potrafiło się z nim zrozumieć, by język był popularny, ale jednocześnie piękny i czysty... (Francuzi dążą do tego usilnie, zastępując słówka angielskie francuskimi odpowiednikami. Szkolny przykład - nazwać komputer 'ordinateur' :P). ...By w skrajnych przypadkach druga osoba znała myśli przed ich pomyśleniem, a w tych mniej skrajnych po prostu umiała reagować na wyraźne słowa i wyraźne czyny. A języki ciągle wymierają (wikipedia wymienia całkiem sporo tych, które miały pecha), przykro by było kiedyś zorientować się, że w swoim języku mówisz tylko ty.
Tak trochę z innej strony jeszcze - będąc na erasmusie musiałam rozmawiać w obcych językach (zwłaszcza wobec braku innych Polaków), przede wszystkim po francusku (plus angielski, ale naprawdę więcej było po francusku (co nie znaczy, że go umiem :P)). Na początku było ciężko, za to po alkoholu włączały się wszystkim zdolności poliglotyczne, które nie kończyły się tak zupełnie po przebudzeniu dnia następnego. Pewnie już o tym pisałam (naprawdę gubię się momentami we własnych opowieściach), ale obcokrajowcy w Compiègne porozumiewali się między sobą (no, poza hiszpańskim) specyficzną mieszaniną francuskiego i angielskiego. Charakteryzowała się ona zaczynaniem zdania w jednym języku, a kończenia go w innym, ewentualnie wzbogacaniem zdania w słówka, których się nie znało w tym jednym, wcześniej wybranym. Było to po pierwsze śmieszne, a po drugie całkowicie nie do przezwyciężenia, i zostało mi w pisanych rozmowach do dzisiaj (tak naprawdę każdy się posługuje tym językiem, który jest mu wygodny w danej chwili ;), nawet, gdy trzeba go co słowo zmieniać). Oto kawałek wiadomości (wersja bardzo łagodna, jest osobna część angielska i francuska) od kolegi o dźwięcznym imieniu Kanta ;), który nie zna dobrze języków obcych, za to miał przyjemność być w Polsce w lutym ;):
'Salut, Joanna,
Ca va? Merci de ton message!
Pas de probleme. il n'y avait pas de problemes dans notre voyage:).
My trip was very very good. But, i was sorry that I couldn't stay little in Cracow. However, I could see the sight of Cracow and it was very good.
after i stayed in cracow, I went to the Auschwitz, where I felt very terrible and sad.
La cuisine polonaise etait tres tres bien. Je l'adore!! Et les Polonais ne pouvent pas bien parler l'anglais (moi non plus...) mais ils sont tres sympas, gentils! Je pense pologne est le bon pays!!
Bisous,
I to jeden z przykładów, że gdy się chce, to zawsze można znaleźć wspólny język ;)!
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą erasmus. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą erasmus. Pokaż wszystkie posty
wtorek, 27 marca 2012
czwartek, 16 lutego 2012
Ankiety
Na feriach w domu zdecydowanie zmienia się tryb pracy genialnego urządzenia o nazwie Człowiek. Życie zwalnia i toczy się zupełnie w innych godzinach (co boli wieczorem, ale jednak o wiele bardziej rano). Zawartość głowy (która już doszła do siebie po ostatnich 'przejawach radości') zajmuje się problemami śliskich chodników w kontekście babci spragnionej super expresu i wyższością suchego drewna bukowego nad mokrym jaworowym, wyrzucając w niebyt przekroje podwójnie zbrojone i metodę sił. W tym wszystkim, postanowiłam podsumować w końcu zaległe ankiety ;).
Zacznę od najdawniejszej - 'Co najbardziej poprawia humor?'. Mam wrażenie, że to już któraś kolejna ankieta z tej serii, co tylko dowodzi tego, że poprawianie humoru jest nieustannie potrzebne (i chyba nie tylko mi ;) ). Przewagę w działaniu dobroczynnym zyskują wszelkie aktywności fizyczne, a także zajęcie się czymś innym (poprzez rozmowę, siedzenie na internecie, oglądanie filmu (ale niekoniecznie 'Pingwinów z Madagaskaru' :P), lub coś niesprecyzowanego). Duży uśmiech w stronę Kasi (a także w stronę jednej osoby, która jest zawsze w dobrym humorze ;) ), która każe mi 'nie myśleć tyle'. Większa część ludzkości popiera ten plan (który nie jest przecież łatwy), chociaż niektórzy polecają też rozmowę o problemach lub dość depresjogenny samotny spacer (pewnie dużo zależy od rodzaju problemu). Tak czy inaczej, w skrajnych sytuacjach najlepiej pójść spać (oczywiście w ramach możliwości, to jest gdy się nie można wyrobić z projektem, może jednak nutella?). I tak zupełnie btw nie lubię Johnego Bravo :P.
Kolejna ankieta, została zrobiona po przyjeździe do Francji po świętach, i miała być podsumowana w pierwszych dwóch tygodniach stycznia. Trochę jak widać się nie udało, ale jeśli ktoś miał powziąć jakieś postanowienie noworoczne - zrobił to dawno, a jeśli ktoś chciałby to zrobić teraz (i to w dodatku sugerując się moją ankietą :P), nie ma przecież żadnych przeciwwskazań - robimy to dla siebie. Najpopularniejsze są postanowienia dotyczące wyjazdu za granicę i nauki języka obcego - chyba się im nie dziwię, sama głosowałam na jedno z nich ;). Chciałabym, żeby te udało się zrealizować ;). Mam nadzieję, że osoba która była dawcą pomysłu, postanowiła coś i twardo trwa w swym postanowieniu ;).
Ostatnie moje dzieło, dość aktualne, dotyczyło wyboru specjalizacji na studiach II stopnia. O dziwo ;), nie miałam z tym większych problemów - rozważałam tylko dwie gałęzie budownictwa, mechanikę i KBI. Poświęciwszy lutowe noce na o wiele przyjemniejsze rzeczy niż dylematy z cyklu 'która literka ładniejsza, S czy Z?', wybrałam moją mechanikę (chyba przyczyniły się do tego pozytywne wrażenia z obrony pracy inż. ;) ). Tak czy inaczej, dzięki za głosy (jeśli nagle wszyscy by byli za KBI, byłoby to mało pokrzepiające).
Mam jeszcze dwie sprawy do poruszenia. Po pierwsze (i tu tradycyjny, 'długi' wstęp), istnieją wydarzenia, które nie są bezpośrednio związane z niczym ważnym w naszym życiu, występują jako 'bonusy', urozmaicenia. Problem w tym, że się o nich bardzo szybko zapomina, a chyba tak nie do końca by się chciało. Jeśli ktoś nie wie, o co mi chodzi, niech sobie otworzy folder ze zdjęciami na swoim komputerze i z ręką na sercu powie, że pamiętał o wszystkich sytuacjach, w których te zdjęcia były robione. Albo niech sobie spróbuje przypomnieć jakąś śmieszną sytuację z ostatniego miesiąca - wcale nie jest łatwo, choć życie (miejmy nadzieję :P) bardziej przypomina komedię romantyczną niż dramat obyczajowy :P. W każdym razie - cały ten akapit piszę po to, by nie zapomnieć o wizycie Meksykanów w Krakowie - o czymś, co było dla mnie poerasmusowym, wspaniałym prezentem, i pozwoliło mi na powrót być wesołą Żoaną ;). Jutro Karina, Maritza, David, Rodrigo, Cesar i Jaime wracają do Compiegne (z Bratysławy), i nadal twierdzą, że Polska jest najlepszym i najbardziej podobnym do Meksyku krajem ;).
Poza tym chciałam zapowiedzieć kolejną ankietę. Odpowiedzi specjalnie pomieszałam (w 'wersji roboczej' były poukładane w, hmm, rosnącej kolejności), bo dzięki temu żadna z nich nie wydaje się lepsza od innej (albo wydaje się w stopniu znacznie mniejszym niż wcześniej). Można wybrać jedną odpowiedź (po dłuuugim zastanowieniu, moim zdaniem 95% głosujących wystarczy ta jedna, chociaż ja sama nie wiem, którą ostatecznie wybrać ;) ). I prośba - nie traktujcie jej jako pytania o ulubiony kolor :).
Zacznę od najdawniejszej - 'Co najbardziej poprawia humor?'. Mam wrażenie, że to już któraś kolejna ankieta z tej serii, co tylko dowodzi tego, że poprawianie humoru jest nieustannie potrzebne (i chyba nie tylko mi ;) ). Przewagę w działaniu dobroczynnym zyskują wszelkie aktywności fizyczne, a także zajęcie się czymś innym (poprzez rozmowę, siedzenie na internecie, oglądanie filmu (ale niekoniecznie 'Pingwinów z Madagaskaru' :P), lub coś niesprecyzowanego). Duży uśmiech w stronę Kasi (a także w stronę jednej osoby, która jest zawsze w dobrym humorze ;) ), która każe mi 'nie myśleć tyle'. Większa część ludzkości popiera ten plan (który nie jest przecież łatwy), chociaż niektórzy polecają też rozmowę o problemach lub dość depresjogenny samotny spacer (pewnie dużo zależy od rodzaju problemu). Tak czy inaczej, w skrajnych sytuacjach najlepiej pójść spać (oczywiście w ramach możliwości, to jest gdy się nie można wyrobić z projektem, może jednak nutella?). I tak zupełnie btw nie lubię Johnego Bravo :P.
Kolejna ankieta, została zrobiona po przyjeździe do Francji po świętach, i miała być podsumowana w pierwszych dwóch tygodniach stycznia. Trochę jak widać się nie udało, ale jeśli ktoś miał powziąć jakieś postanowienie noworoczne - zrobił to dawno, a jeśli ktoś chciałby to zrobić teraz (i to w dodatku sugerując się moją ankietą :P), nie ma przecież żadnych przeciwwskazań - robimy to dla siebie. Najpopularniejsze są postanowienia dotyczące wyjazdu za granicę i nauki języka obcego - chyba się im nie dziwię, sama głosowałam na jedno z nich ;). Chciałabym, żeby te udało się zrealizować ;). Mam nadzieję, że osoba która była dawcą pomysłu, postanowiła coś i twardo trwa w swym postanowieniu ;).
Ostatnie moje dzieło, dość aktualne, dotyczyło wyboru specjalizacji na studiach II stopnia. O dziwo ;), nie miałam z tym większych problemów - rozważałam tylko dwie gałęzie budownictwa, mechanikę i KBI. Poświęciwszy lutowe noce na o wiele przyjemniejsze rzeczy niż dylematy z cyklu 'która literka ładniejsza, S czy Z?', wybrałam moją mechanikę (chyba przyczyniły się do tego pozytywne wrażenia z obrony pracy inż. ;) ). Tak czy inaczej, dzięki za głosy (jeśli nagle wszyscy by byli za KBI, byłoby to mało pokrzepiające).
Mam jeszcze dwie sprawy do poruszenia. Po pierwsze (i tu tradycyjny, 'długi' wstęp), istnieją wydarzenia, które nie są bezpośrednio związane z niczym ważnym w naszym życiu, występują jako 'bonusy', urozmaicenia. Problem w tym, że się o nich bardzo szybko zapomina, a chyba tak nie do końca by się chciało. Jeśli ktoś nie wie, o co mi chodzi, niech sobie otworzy folder ze zdjęciami na swoim komputerze i z ręką na sercu powie, że pamiętał o wszystkich sytuacjach, w których te zdjęcia były robione. Albo niech sobie spróbuje przypomnieć jakąś śmieszną sytuację z ostatniego miesiąca - wcale nie jest łatwo, choć życie (miejmy nadzieję :P) bardziej przypomina komedię romantyczną niż dramat obyczajowy :P. W każdym razie - cały ten akapit piszę po to, by nie zapomnieć o wizycie Meksykanów w Krakowie - o czymś, co było dla mnie poerasmusowym, wspaniałym prezentem, i pozwoliło mi na powrót być wesołą Żoaną ;). Jutro Karina, Maritza, David, Rodrigo, Cesar i Jaime wracają do Compiegne (z Bratysławy), i nadal twierdzą, że Polska jest najlepszym i najbardziej podobnym do Meksyku krajem ;).
Poza tym chciałam zapowiedzieć kolejną ankietę. Odpowiedzi specjalnie pomieszałam (w 'wersji roboczej' były poukładane w, hmm, rosnącej kolejności), bo dzięki temu żadna z nich nie wydaje się lepsza od innej (albo wydaje się w stopniu znacznie mniejszym niż wcześniej). Można wybrać jedną odpowiedź (po dłuuugim zastanowieniu, moim zdaniem 95% głosujących wystarczy ta jedna, chociaż ja sama nie wiem, którą ostatecznie wybrać ;) ). I prośba - nie traktujcie jej jako pytania o ulubiony kolor :).
środa, 25 stycznia 2012
Tillé - Balice
(w tytule Tillé, bo to nazwa miejscowości, w której dokładnie jest lotnisko nazwane Paris - Beauvais. Dowiedziałam się dzisiaj ;) ). To będzie krótki post, ponieważ piszę go od ponad 3 godzin, i nie mogę wyjść poza 3 linijki. Zacznę od początku:
Po pierwsze, Société Générale dało mi 40 euro za to, że miałam u nich przez 4 miesiące otwarte konto bankowe - Francja jest dziwna, ale dostrzegam przyjemne przejawy tej dziwności :P.
Po drugie, Françoise, moja właścicielka mieszkania, jest wspaniałą i dobrą kobietą - nawet nie umiem wymienić wszystkich rzeczy, które dla mnie zrobiła podczas mojego pobytu. Mam szalone, wykraczające poza wszelkie prawdopodobieństwo szczęście do spotykania dobrych ludzi - albo po prostu ludzie są dobrzy ;). Wybierzcie, co wolicie :).
Po trzecie, uważam, że nie ma piękniejszej pory na lot samolotem niż ta, która obejmuje zachód słońca ;).
I po czwarte - strasznie dziękuję WSZYSTKIM :), którzy wyjechali po mnie dzisiaj na lotnisko ;), jesteście WSPANIALI, i dawno nikt nie sprawił mi tak niesamowitej niespodzianki. Niech mój śmiech będzie dla Was najlepszą miarą radości :).
I cieszę się bardzo, nawet, jak tego nie pokazuję. :)
Po pierwsze, Société Générale dało mi 40 euro za to, że miałam u nich przez 4 miesiące otwarte konto bankowe - Francja jest dziwna, ale dostrzegam przyjemne przejawy tej dziwności :P.
Po drugie, Françoise, moja właścicielka mieszkania, jest wspaniałą i dobrą kobietą - nawet nie umiem wymienić wszystkich rzeczy, które dla mnie zrobiła podczas mojego pobytu. Mam szalone, wykraczające poza wszelkie prawdopodobieństwo szczęście do spotykania dobrych ludzi - albo po prostu ludzie są dobrzy ;). Wybierzcie, co wolicie :).
Po trzecie, uważam, że nie ma piękniejszej pory na lot samolotem niż ta, która obejmuje zachód słońca ;).
I po czwarte - strasznie dziękuję WSZYSTKIM :), którzy wyjechali po mnie dzisiaj na lotnisko ;), jesteście WSPANIALI, i dawno nikt nie sprawił mi tak niesamowitej niespodzianki. Niech mój śmiech będzie dla Was najlepszą miarą radości :).
I cieszę się bardzo, nawet, jak tego nie pokazuję. :)
wtorek, 17 stycznia 2012
Final examen
Dwa dni wcześniej - 16.00 Mój organizm jednak potwornie reaguje na stres.
16.30 - 17.00 Początek egzaminu. 'Co ten człowiek wymyślił? Hej, widziałam taką maszynę na żywo.' Marne pocieszanie się i panika.
17.00 - 17.30 'Hej, weź się za siebie, nie da się czegoś znaleźć, trzeba pomyśleć. No dobrze, na ćwiczeniach było podobnie. Spróbuję obrócić w pionie, zignorować grawitację i zastosować do przykładu na egzaminie.' - to akurat zadziałało.
17.32 Miałam zrobione pierwsze zadanie (nie pamiętam na ile, cały egzamin mógł mieć z 15-20), które mogło być poprawne.
17.30 - 18.00 Stwierdziłam, że w takim tempie daleko nie zajdę, i puściłam wodze fantazji - czyli liczyłam cokolwiek, byle by było.
18.00-18.30 Liczę cokolwiek, starając się nie zastanawiać, czy robię dobrze, czy źle.
18.32 Stoi nade mną pan zbierający prace, ostatkiem sił próbuję pomnożyć szybko przez siebie 3 macierze (ale małe macierze). (Jak się okazało 10 minut temu - zupełnie niepotrzebnie)
18.33 Pan zabrał ode mnie kartkę, ale się uśmiechał. Ja też się zaczęłam śmiać, bo to moja normalna reakcja na koniec wysiłku. Co miałam innego zrobić? MQ03 już za mną.
19:10 Centre de recherche - szybkie wyniki zamieszczone na stronie internetowej przedmiotu. Otwieram je bez żadnych emocji, jednocześnie czytając, że
'każdy z nas ma te dni, chce tylko palić i pić
drapać rany do krwi, bezwiednie krzyczeć i wyć'.
Ma, zgadzam się. (Ale dla mnie to nie jest dzisiaj.)
kilka linijek niżej 'Smutno mi Boże', to mi bardziej pasuje
19:12 - 19:17 'Hmmm' - patrząc na wyniki.
Konkluzje:
1.Zrobiłam trochę rzeczy, o które nie pytali, albo raczej nie zrobiłam tego, o co pytali, tylko coś innego - ciekawe, jak będą to oceniać?
2. Część podpunktów (w zależności od poświęconego im czasu) jest całkiem ok. Istnieją takie, w których zrobiłam błąd merytoryczny, i takie z błędem ewidentnie rachunkowym (4/2 to u mnie 3, dosłownie te liczby :P). Mam cichą nadzieję, że nie będą patrzeć po cyferkach.
3. Jestem przekonana, że nie zdam tego egzaminu. Żeby być spokojną o ocenę 3.0, musiałabym mieć 12 punktów na 20 możliwych - pas possible.
Lubię mechanikę. Jest najciekawszą rzeczą, z którą się spotkałam na studiach (nie licząc chemii). Jest też trudna, i jej trudność nie polega na nauce wzorów, twierdzeń, czegokolwiek - chodzi o doświadczenie, o sposób patrzenia na problem. Pisząc obiektywnie, do tego egzaminu byłam naprawdę dobrze przygotowana. Po prostu był dla mnie za trudny, zwłaszcza w stosunku do czasu na pisanie. I tak jestem szczęśliwa, że wybrałam ten przedmiot ;).
Koniec przerwy, przede mną noc z punktem drugim pracy inż.
A kto się czuje dzisiaj désespéré (spokojnie, wyjadę i przestanę po francusku (tak w ogóle to nie wiem, czy można tego używać do ludzi. I tak w ogóle (x2) myślę, że jedno słowo każdy sobie może sprawdzić.)), niech sobie pośpiewa (ok, teraz działa, jakoś mi się przedtem źle link wkleił), można przy tym nawet tańczyć, i zdecydowanie dodaje energii. Piszę serio, spróbujcie.
16.30 - 17.00 Początek egzaminu. 'Co ten człowiek wymyślił? Hej, widziałam taką maszynę na żywo.' Marne pocieszanie się i panika.
17.00 - 17.30 'Hej, weź się za siebie, nie da się czegoś znaleźć, trzeba pomyśleć. No dobrze, na ćwiczeniach było podobnie. Spróbuję obrócić w pionie, zignorować grawitację i zastosować do przykładu na egzaminie.' - to akurat zadziałało.
17.32 Miałam zrobione pierwsze zadanie (nie pamiętam na ile, cały egzamin mógł mieć z 15-20), które mogło być poprawne.
17.30 - 18.00 Stwierdziłam, że w takim tempie daleko nie zajdę, i puściłam wodze fantazji - czyli liczyłam cokolwiek, byle by było.
18.00-18.30 Liczę cokolwiek, starając się nie zastanawiać, czy robię dobrze, czy źle.
18.32 Stoi nade mną pan zbierający prace, ostatkiem sił próbuję pomnożyć szybko przez siebie 3 macierze (ale małe macierze). (Jak się okazało 10 minut temu - zupełnie niepotrzebnie)
18.33 Pan zabrał ode mnie kartkę, ale się uśmiechał. Ja też się zaczęłam śmiać, bo to moja normalna reakcja na koniec wysiłku. Co miałam innego zrobić? MQ03 już za mną.
19:10 Centre de recherche - szybkie wyniki zamieszczone na stronie internetowej przedmiotu. Otwieram je bez żadnych emocji, jednocześnie czytając, że
'każdy z nas ma te dni, chce tylko palić i pić
drapać rany do krwi, bezwiednie krzyczeć i wyć'.
Ma, zgadzam się. (Ale dla mnie to nie jest dzisiaj.)
kilka linijek niżej 'Smutno mi Boże', to mi bardziej pasuje
19:12 - 19:17 'Hmmm' - patrząc na wyniki.
Konkluzje:
1.Zrobiłam trochę rzeczy, o które nie pytali, albo raczej nie zrobiłam tego, o co pytali, tylko coś innego - ciekawe, jak będą to oceniać?
2. Część podpunktów (w zależności od poświęconego im czasu) jest całkiem ok. Istnieją takie, w których zrobiłam błąd merytoryczny, i takie z błędem ewidentnie rachunkowym (4/2 to u mnie 3, dosłownie te liczby :P). Mam cichą nadzieję, że nie będą patrzeć po cyferkach.
3. Jestem przekonana, że nie zdam tego egzaminu. Żeby być spokojną o ocenę 3.0, musiałabym mieć 12 punktów na 20 możliwych - pas possible.
Lubię mechanikę. Jest najciekawszą rzeczą, z którą się spotkałam na studiach (nie licząc chemii). Jest też trudna, i jej trudność nie polega na nauce wzorów, twierdzeń, czegokolwiek - chodzi o doświadczenie, o sposób patrzenia na problem. Pisząc obiektywnie, do tego egzaminu byłam naprawdę dobrze przygotowana. Po prostu był dla mnie za trudny, zwłaszcza w stosunku do czasu na pisanie. I tak jestem szczęśliwa, że wybrałam ten przedmiot ;).
Koniec przerwy, przede mną noc z punktem drugim pracy inż.
A kto się czuje dzisiaj désespéré (spokojnie, wyjadę i przestanę po francusku (tak w ogóle to nie wiem, czy można tego używać do ludzi. I tak w ogóle (x2) myślę, że jedno słowo każdy sobie może sprawdzić.)), niech sobie pośpiewa (ok, teraz działa, jakoś mi się przedtem źle link wkleił), można przy tym nawet tańczyć, i zdecydowanie dodaje energii. Piszę serio, spróbujcie.
sobota, 14 stycznia 2012
Zawroty głowy
W czwartek miałam ostatnią wibromechanikę – szkoda :P, bardzo lubiłam na nią chodzić. Pan stanął na wysokości zadania, miał kilka tekstów wartych zapisania. Narysował na tablicy odwrócone ‘Z’, tzn. lustrzane odbicie ‘Z’, które de facto było prętem z 2 wektorami na końcach i zaznaczonym kątem obrotu. Popatrzył na swój malunek techniczny, i rzekł do nas z uśmiechem (na kilku ostatnich zajęciach nabrał zwyczaju mówienia po francusku kilku mało ważnych słów i przyglądania się reakcji obcokrajowców, czyli mojej i 3 Chińczyków):
-Regardez, c’est comme zebra! – Oczywiście nikt się w pierwszej chwili nie połapał o co mu chodzi, czym pan się wcale nie zraził. Kolejna wypowiedź:
-No, zebra is bad, I see it. – po czym z dumą napisał na tablicy: 'ZORRO'.
Będzie mi brakowało tych zajęć. No i fakt, trochę się nauczyłam ;).
(Tak w ogóle uczę się teraz do wtorkowego egzaminu z wibromechaniki. Brrr, nie wiem dlaczego pan odpowiedzialny za przedmiot robi egzaminy 3 razy trudniejsze niż zadania na ćwiczeniach (nie przesadzam, mogę wysłać dla porównania), wiedząc, że na UTC obowiązuje tylko 1 termin zaliczenia (co powiedzieliby na to studenci AGH :P?))
O pracy inż. następnym razem (muszę o kimś napisać w związku z tym), ale mam szansę się wyrobić. Pojawił się za to nowy problem: nie mam fizycznej możliwości dostarczenia do dziekanatu na PK Transcript of Records w terminie. Tutaj nie zdążą go przygotować do 27 stycznia (a pytana w grudniu inna pani twierdziła, że nie ma problemu z datą 23 stycznia, dzięki czemu zaczęłam się tym porządnie martwić wczoraj, a nie przed świętami). Napisałam do pani Ewy z polskiego biura, liczę na jej dar przekonywania. Obojętne, czy skierowany w stronę dziekana P., by pozwolił mi donieść dokument 2 tygodnie po terminie, czy do Celine z tutejszego Biura Relacji Międzynarodowych, żeby zrobiła dla mnie wyjątek. Mam teraz 4 opcje: zdążę ze wszystkim (1), nie zdam wibromechaniki (0), nie zdążę z pracą (0), nie zdążę z dokumentami (0), ewentualnie łączone na zasadach logicznych koniunkcji. O dziwo nie jestem tym przygnębiona, raczej zmobilizowana, co nie zmienia faktu, że nerwy mi nic nie dają zrobić (i budzą o 5 rano, przypomina mi się 2 rok studiów). Trzymajcie kciuki, żebym po prostu miała szczęście, proszę.
Mam straszny mętlik w głowie i w całym życiu ostatnio, nie pamiętam siebie aż do tego stopnia niepoukładanej. I nieustannie mam wrażenie, że zapomniałam o czymś bardzo ważnym. (Stąd zabrałam się za pisanie. Raz, że mi pomaga ;), a po drugie układa wszystko). Aha, i mi smutno, że wyjeżdżam (naprawdę i nieustannie).
-Regardez, c’est comme zebra! – Oczywiście nikt się w pierwszej chwili nie połapał o co mu chodzi, czym pan się wcale nie zraził. Kolejna wypowiedź:
-No, zebra is bad, I see it. – po czym z dumą napisał na tablicy: 'ZORRO'.
Będzie mi brakowało tych zajęć. No i fakt, trochę się nauczyłam ;).
(Tak w ogóle uczę się teraz do wtorkowego egzaminu z wibromechaniki. Brrr, nie wiem dlaczego pan odpowiedzialny za przedmiot robi egzaminy 3 razy trudniejsze niż zadania na ćwiczeniach (nie przesadzam, mogę wysłać dla porównania), wiedząc, że na UTC obowiązuje tylko 1 termin zaliczenia (co powiedzieliby na to studenci AGH :P?))
O pracy inż. następnym razem (muszę o kimś napisać w związku z tym), ale mam szansę się wyrobić. Pojawił się za to nowy problem: nie mam fizycznej możliwości dostarczenia do dziekanatu na PK Transcript of Records w terminie. Tutaj nie zdążą go przygotować do 27 stycznia (a pytana w grudniu inna pani twierdziła, że nie ma problemu z datą 23 stycznia, dzięki czemu zaczęłam się tym porządnie martwić wczoraj, a nie przed świętami). Napisałam do pani Ewy z polskiego biura, liczę na jej dar przekonywania. Obojętne, czy skierowany w stronę dziekana P., by pozwolił mi donieść dokument 2 tygodnie po terminie, czy do Celine z tutejszego Biura Relacji Międzynarodowych, żeby zrobiła dla mnie wyjątek. Mam teraz 4 opcje: zdążę ze wszystkim (1), nie zdam wibromechaniki (0), nie zdążę z pracą (0), nie zdążę z dokumentami (0), ewentualnie łączone na zasadach logicznych koniunkcji. O dziwo nie jestem tym przygnębiona, raczej zmobilizowana, co nie zmienia faktu, że nerwy mi nic nie dają zrobić (i budzą o 5 rano, przypomina mi się 2 rok studiów). Trzymajcie kciuki, żebym po prostu miała szczęście, proszę.
Mam straszny mętlik w głowie i w całym życiu ostatnio, nie pamiętam siebie aż do tego stopnia niepoukładanej. I nieustannie mam wrażenie, że zapomniałam o czymś bardzo ważnym. (Stąd zabrałam się za pisanie. Raz, że mi pomaga ;), a po drugie układa wszystko). Aha, i mi smutno, że wyjeżdżam (naprawdę i nieustannie).
poniedziałek, 2 stycznia 2012
Esperanto :D!
Dzisiaj dwa nowe posty, coby Was nie męczyć tasiemcami i oddzielić dwa ważne tematy ;). Przy okazji sylwestra zaczęłam pisać trochę o ludziach, których mogę poznać na moim Erasmusie. Pominę cały wstęp, który wszyscy znacie, zacznę od momentu, gdy zaczęło się robić naprawdę fajnie ;).
Ludzie z zagranicy żyją tu w małych społecznościach, wyznaczanych przede wszystkim przez języki i położenie geograficzne państw z których pochodzą. Mamy więc rodzinkę Chińczyków, którzy raczej trzymają się na uboczu, małe zgromadzenie USA, osobnych ludzi, którzy nie znają prawie zupełnie francuskiego i żyją wraz z rodakami, z rzadka wychodząc do innych, ale przede wszystkim wielką, bawiącą się i wspierającą grupę z Ameryki Łacińskiej :). Tak w ogóle, wyobraźcie sobie, że jedziecie na Erasmusa, i językiem, w którym porozumiewa się 80% obcokrajowców między sobą jest hiszpański, ewentualnie łączony z portugalskim (tzn. studenci z Brazylii bez problemów dogadują się z resztą swojego świata). (Moja znajomość hiszpańskiego ogranicza się do buenos dias, nieustannie mylonego z włoskim buongiorno). Większość przyjezdnych zna w miarę dobrze (czyli lepiej ode mnie) francuski, często jest to ich pierwszy język obcy (lub w przypadku ludzi z Afryki – język urzędowy w ich kraju). Jeśli bardzo nalegam, z większością da się porozmawiać po angielsku, ale ten język wolą zdecydowanie przybysze z Europy (prócz Hiszpanów rzecz jasna ;) ).
Pewnie trochę z racji ograniczonej ilości atrakcji w Compiègne, większość obcokrajowców żyje i bawi się razem ;). Przykładowo Meksykanie i Brazylijczycy organizowali z okazji Bożego Narodzenia swoje własne imprezy wigilijne, na które byli zaproszeni wszyscy, którzy nie mieli się gdzie podziać przez święta, lub było ich za mało, by stworzyć własną narodowościową wigilijkę. Im dłużej mam szansę poprzebywać albo rozmawiać z ludźmi stamtąd, tym bardziej robię się ciekawa Meksyku, Kolumbii czy Wenezueli (Brazylijczyków jakoś nie mogę polubić samych z siebie, nie wiem dlaczego :P). Państwa, których do niedawna nie potrafiłam dobrze zlokalizować na mapie, zaczynają dla mnie przybierać twarze Antonia, Guilherme’a czy Mariany, zaczynają przemawiać ich poglądami, a jakieś przykryte kurzem informacje o Amazonii i favelach zostają zamienione nazwami tamtejszych tańców narodowych (wiecie, że w Argentynie naprawdę tańczą tango Argentina? ;) ). Mam nadzieję, że godnie reprezentuję Polskę ;).
Erasmus to wspaniałe doświadczenie (nie boję się tego powiedzieć przed przysłowiowym zachodem słońca ;) ), a ludzie, jakich mogę tu spotkać, w większości przypadków naprawdę są przyjaźni i warci ciągłego poznawania. (Najlepiej i najprościej podsumował to Felipe, na wycieczce do Troys: ‘Wiesz co jest najlepsze w wymianach studenckich? Że tutaj tak łatwo rozmawia się ze wszystkimi, tu każdy jest fajny.’). Dopiero zaczęłam wszystko poznawać, a tu zostały mi zaledwie 3 tygodnie, w dodatku wypełnione egzaminami i pracą inżynierską.
Ludzie z zagranicy żyją tu w małych społecznościach, wyznaczanych przede wszystkim przez języki i położenie geograficzne państw z których pochodzą. Mamy więc rodzinkę Chińczyków, którzy raczej trzymają się na uboczu, małe zgromadzenie USA, osobnych ludzi, którzy nie znają prawie zupełnie francuskiego i żyją wraz z rodakami, z rzadka wychodząc do innych, ale przede wszystkim wielką, bawiącą się i wspierającą grupę z Ameryki Łacińskiej :). Tak w ogóle, wyobraźcie sobie, że jedziecie na Erasmusa, i językiem, w którym porozumiewa się 80% obcokrajowców między sobą jest hiszpański, ewentualnie łączony z portugalskim (tzn. studenci z Brazylii bez problemów dogadują się z resztą swojego świata). (Moja znajomość hiszpańskiego ogranicza się do buenos dias, nieustannie mylonego z włoskim buongiorno). Większość przyjezdnych zna w miarę dobrze (czyli lepiej ode mnie) francuski, często jest to ich pierwszy język obcy (lub w przypadku ludzi z Afryki – język urzędowy w ich kraju). Jeśli bardzo nalegam, z większością da się porozmawiać po angielsku, ale ten język wolą zdecydowanie przybysze z Europy (prócz Hiszpanów rzecz jasna ;) ).
Pewnie trochę z racji ograniczonej ilości atrakcji w Compiègne, większość obcokrajowców żyje i bawi się razem ;). Przykładowo Meksykanie i Brazylijczycy organizowali z okazji Bożego Narodzenia swoje własne imprezy wigilijne, na które byli zaproszeni wszyscy, którzy nie mieli się gdzie podziać przez święta, lub było ich za mało, by stworzyć własną narodowościową wigilijkę. Im dłużej mam szansę poprzebywać albo rozmawiać z ludźmi stamtąd, tym bardziej robię się ciekawa Meksyku, Kolumbii czy Wenezueli (Brazylijczyków jakoś nie mogę polubić samych z siebie, nie wiem dlaczego :P). Państwa, których do niedawna nie potrafiłam dobrze zlokalizować na mapie, zaczynają dla mnie przybierać twarze Antonia, Guilherme’a czy Mariany, zaczynają przemawiać ich poglądami, a jakieś przykryte kurzem informacje o Amazonii i favelach zostają zamienione nazwami tamtejszych tańców narodowych (wiecie, że w Argentynie naprawdę tańczą tango Argentina? ;) ). Mam nadzieję, że godnie reprezentuję Polskę ;).
Erasmus to wspaniałe doświadczenie (nie boję się tego powiedzieć przed przysłowiowym zachodem słońca ;) ), a ludzie, jakich mogę tu spotkać, w większości przypadków naprawdę są przyjaźni i warci ciągłego poznawania. (Najlepiej i najprościej podsumował to Felipe, na wycieczce do Troys: ‘Wiesz co jest najlepsze w wymianach studenckich? Że tutaj tak łatwo rozmawia się ze wszystkimi, tu każdy jest fajny.’). Dopiero zaczęłam wszystko poznawać, a tu zostały mi zaledwie 3 tygodnie, w dodatku wypełnione egzaminami i pracą inżynierską.
poniedziałek, 5 grudnia 2011
Jeszcze jedno ogłoszenie
Hej, nie wiem, co się ze mną dzieje, ale ostatnio czuję niebywałą potrzebę publicznego konsultowania rozmaitych spraw ;). (obiecuję, że jak dowiem się jak i kiedy w końcu wracam na Święta, napiszę Wam ;) ).
Pojawiła się niespodziewanie kolejna rzecz - ESPERANTO (czyli Francuzi od obcokrajowców) organizuje wieczór Europy Wschodniej, reprezentowanej (o ile lista mailingowa nie kłamie) przez... 8 osób. Mamy pomagać w przygotowaniach, wymyślić coś typowego dla naszych krajów (eee, gry, zabawy?), przynieść muzykę i (o ile dobrze zrozumiałam maila) przygotować posiłki. Pomyślałam, że czasem różne rzeczy przychodzą w różnym czasie do głowy (o tym trochę w akapicie niżej :P), i może ktoś ma jakiś ciekawy pomysł? Czekam też na jakieś narodowo-energiczne propozycje muzyczne (bo wstyd, żebym przyniosła im te 3 kawałki disco polo, które mi się uchowały na kompie, plus 'uwaga sarny'. Wszystko, co mam (czyli w języku narodowym niedużo) albo jest zbyt poważne, albo nadaje się do puszczania przed snem).
Nie wiem, czy czasem dotyka Was takie uczucie ‘nagłego wyciągnięcia wniosków’ z tego, co mieliście przed oczami już długo. Przykładowo: jesteście w domu, na stole leżą okulary waszej mamy. Tkwią tam dobre kilka godzin, przecież to nic nienaturalnego dla okularów, zdążyliście się przyzwyczaić do tego. O godzinie 14 nagle spływa na Was oświecenie, że skoro okulary są w domu, rodzicielka w pracy dokonuje cudów gimnastycznych wyciągając ręce z dokumentem przed siebie, albo używa okularów na spółkę z radą-nieradą panią Marysią. Jejku, to tak, jak patrzeć na zadanie z matmy, i nagle wpaść na rozwiązanie ;). Ostatnio nagromadziło się ankiet (i tak wydaje mi się, że lepiej za dużo ich, niż za mało). W tej pewnie nikt nie zauważy większego sensu, ale mam nadzieję, że pierwszy raz wszyscy będą jednomyślni ;).
Korzystając z rozpoczętego już posta, wrzucam małe dementi. Za mną weekend niebywale kulturalny - w sobotę tutejsi baptyści zorganizowali u siebie w kościele mały, darmowy i otwarty koncert (fortepian i skrzypce 'w rękach' nauczycieli z tutejszej szkoły muzycznej. Utworów oczywiście nie potrafię wymienić (nie planowałam o tym pisać, więc kartka została w domu), z kompozytorów był Beethoven, Haydn, plus jakiś na G). W niedzielę zaś, zachęcona przez koleżankę z wibromechaniki - Laureline, poszłam jeszcze raz pozwiedzać zamek. Studenci UTC zainteresowani historią stali sobie w różnych pomieszczeniach i opowiadali wszystkim chętnym o oświetleniu zamku (które, jak się okazało, pochłaniało bez mała połowę pieniędzy przeznaczonych na utrzymanie pałacu). Dowiedziałam się wielu rzeczy (np. jak jest 'świeczka' po francusku :P), i poukładałam sobie w głowie wszystkich Napoleonów. W związku z tym chciałam ostatecznie wyjaśnić:
1. Napoleon I Bonaparte mieszkał w Compiegne bardzo krótko (miesiąc, ale dalej nie jestem pewna, czy 'miesiąc z życia', czy 'średnio miesiąc w roku'), za to zarządził dużo prac remontowych w zamku, który dzięki którym wygląda jak wygląda (czyli całkiem ok ;) ).
2. Napoleonem, który mieszkał w zamku był Napoleon III - bratanek znanego wszystkim Napoleona z punktu pierwszego. On to w sali balowej, na jej końcach, kazał postawić dwa posągi. Jak się okazało, nie przedstawiają one jego wraz z małżonką, ale Napoleona I i jego matkę Letycję (jako że Napoleon III bardzo chciał być utożsamiany ze swoim słynnym krewnym).
Pojawiła się niespodziewanie kolejna rzecz - ESPERANTO (czyli Francuzi od obcokrajowców) organizuje wieczór Europy Wschodniej, reprezentowanej (o ile lista mailingowa nie kłamie) przez... 8 osób. Mamy pomagać w przygotowaniach, wymyślić coś typowego dla naszych krajów (eee, gry, zabawy?), przynieść muzykę i (o ile dobrze zrozumiałam maila) przygotować posiłki. Pomyślałam, że czasem różne rzeczy przychodzą w różnym czasie do głowy (o tym trochę w akapicie niżej :P), i może ktoś ma jakiś ciekawy pomysł? Czekam też na jakieś narodowo-energiczne propozycje muzyczne (bo wstyd, żebym przyniosła im te 3 kawałki disco polo, które mi się uchowały na kompie, plus 'uwaga sarny'. Wszystko, co mam (czyli w języku narodowym niedużo) albo jest zbyt poważne, albo nadaje się do puszczania przed snem).
Nie wiem, czy czasem dotyka Was takie uczucie ‘nagłego wyciągnięcia wniosków’ z tego, co mieliście przed oczami już długo. Przykładowo: jesteście w domu, na stole leżą okulary waszej mamy. Tkwią tam dobre kilka godzin, przecież to nic nienaturalnego dla okularów, zdążyliście się przyzwyczaić do tego. O godzinie 14 nagle spływa na Was oświecenie, że skoro okulary są w domu, rodzicielka w pracy dokonuje cudów gimnastycznych wyciągając ręce z dokumentem przed siebie, albo używa okularów na spółkę z radą-nieradą panią Marysią. Jejku, to tak, jak patrzeć na zadanie z matmy, i nagle wpaść na rozwiązanie ;). Ostatnio nagromadziło się ankiet (i tak wydaje mi się, że lepiej za dużo ich, niż za mało). W tej pewnie nikt nie zauważy większego sensu, ale mam nadzieję, że pierwszy raz wszyscy będą jednomyślni ;).
Korzystając z rozpoczętego już posta, wrzucam małe dementi. Za mną weekend niebywale kulturalny - w sobotę tutejsi baptyści zorganizowali u siebie w kościele mały, darmowy i otwarty koncert (fortepian i skrzypce 'w rękach' nauczycieli z tutejszej szkoły muzycznej. Utworów oczywiście nie potrafię wymienić (nie planowałam o tym pisać, więc kartka została w domu), z kompozytorów był Beethoven, Haydn, plus jakiś na G). W niedzielę zaś, zachęcona przez koleżankę z wibromechaniki - Laureline, poszłam jeszcze raz pozwiedzać zamek. Studenci UTC zainteresowani historią stali sobie w różnych pomieszczeniach i opowiadali wszystkim chętnym o oświetleniu zamku (które, jak się okazało, pochłaniało bez mała połowę pieniędzy przeznaczonych na utrzymanie pałacu). Dowiedziałam się wielu rzeczy (np. jak jest 'świeczka' po francusku :P), i poukładałam sobie w głowie wszystkich Napoleonów. W związku z tym chciałam ostatecznie wyjaśnić:
1. Napoleon I Bonaparte mieszkał w Compiegne bardzo krótko (miesiąc, ale dalej nie jestem pewna, czy 'miesiąc z życia', czy 'średnio miesiąc w roku'), za to zarządził dużo prac remontowych w zamku, który dzięki którym wygląda jak wygląda (czyli całkiem ok ;) ).
2. Napoleonem, który mieszkał w zamku był Napoleon III - bratanek znanego wszystkim Napoleona z punktu pierwszego. On to w sali balowej, na jej końcach, kazał postawić dwa posągi. Jak się okazało, nie przedstawiają one jego wraz z małżonką, ale Napoleona I i jego matkę Letycję (jako że Napoleon III bardzo chciał być utożsamiany ze swoim słynnym krewnym).
środa, 30 listopada 2011
A co by było...
...gdybym została we Francji, jeszcze pół roku? Poszukałabym sobie stażu (licząc, że ktoś mnie przyjmie z moim francuskim), poszła na studia magisterskie trochę później, zlekceważyła na jakiś czas chemię na AGH, i spróbowała sobie poukładać wszystko inaczej?
wtorek, 15 listopada 2011
Belgia
Zamieszczam szybką relację z Belgii (pozmieniałam trochę wczorajszy list do mamy, mam pisaniowstręt ostatnio. Za to jest bogaty w szczegóły typu 'co jadłam na obiad' - nie wiem, czy Wasze mamy też się tym tak bardzo interesują?). W piątek mam egzamin z wibromechaniki (który jeszcze mi się nie bardzo widzi), więc zdjęcia zamieszczę gdy będę miała więcej czasu. I tak są na nich przede wszystkim ładne budynki, więc nic pilnego. (miałam wkleić tutaj zdjęcie morza na pocieszenie, ale przed wyjściem zapomniałam przegrać zdjęcia z aparatu. Dodam jutro ;) ).
'Otóż weekend erasmusowy w Belgii był wspaniałym pomysłem, bardzo dobrze się bawiłam cały czas niemal, poza tym powrócił stary, akademikowy zwyczaj spania po 4 godziny ;). Belgia jest ładnym krajem, chyba przez te 3 dni spodobała mi się bardziej niż Francja (chociaż Francja jest też wspaniała i zadbana, właściwie nie wiem, co mi w niej nie pasuje). Zwiedziliśmy Brukselę (pomijając to, że w kilka godzin nie da się zobaczyć miasta), Nieuport (tam mieszkaliśmy na campingu) i przepiękną Brugię. Architektura niesamowita, w ogóle to miasta, gdzie zabytek popycha zabytek, wszystko jest naprawdę ładne i takie 'szlachetne' (tylko taki przymiotnik oddaje moje uczucia względem budynków, trochę nie pasuje, ale trudno). No i byliśmy nad morzem ;) (nie mogłam się powstrzymać, i wzięłam strój kąpielowy, choć wiedziałam, że nie będzie można pływać). Na plaży zajmujący się nami Francuzi przewidzieli ćwiczenia i zabawy, graliśmy w dwa ognie, w ziemniaka, i było naprawdę super ;). Ganialiśmy po wietrznej plaży bez płaszczy, bez butów, a nie mam nawet kataru ;) (co potwierdza moją tezę, że od rzeczy przyjemnych i sprawiających radość się nie choruje :D). Z ciekawych miejsc zwiedziliśmy browar belgijski (nie pamiętam, jakie piwo produkował, zaczynało się na 'k'. Pan oprowadzający mówił po francusku z akcentem belgijskim, to zdecydowanie nie wersja dla mnie :P), oraz... małą fabrykę czekolady ;) (jedna linia produkcyjna w sklepie, ale zawsze miło popatrzeć). I degustacja gratis ;).
Co do ludzi - poznałam ich dużo (chociaż na samą wycieczkę nie pojechało wiele osób, zostały miejsca w autobusie - czas egzaminów śródsemestralnych). Wyjeżdżając, znałam tylko Youssefa - nie lubię takich sytuacji, gdy jadąc na wycieczkę nie znam prawie nikogo, chociaż uwielbiam swobodę i odpowiadanie tylko za siebie. Mieszkaliśmy po 6 osób w karawanach - są to przyczepy campingowe, wyposażone w podstawowe media, dość wygodne (znałam je wcześniej, moi znajomi z Anglii potrafili mieszkać w nich przez kilka lat, w kilka osób). W mojej znaleźli się Youssef, Guilherme i Naia z Brazylii, Igor z Ukrainy i Yasmine robiąca na UTC doktorat.Jedzenie przygotowywaliśmy sami, z produktów dostarczonych przez członków ESPERANTO (organizacja studencka, która się zajmuje obcokrajowcami), pierwszego dnia makaron z sosem Bolognese, a drugiego... ziemniaki i parówki z puszki :P. Wieczorami były dyskoteko-imprezy, z różnymi grami (graliśmy też w 'palce w pralce' ;) ). Było fajnie, nikt nie umiał jakoś szczególnie dobrze tańczyć, a że było nas mało, każdy dbał o każdego i wszyscy bawili się razem. Drugiego dnia (przez duży przypadek, i chyba trochę przez moją wieczną ochotę do wspólnego śpiewania, aktywności typu 'dwa ognie', uśmiechanie się do całego autobusu i jakieś minimalne umiejętności taneczne) zdobyłam tytuł (jakkolwiek to głupio nie wygląda) Miss Weekend ;). Cieszę się (poza jakąś niepotrzebną acz natarczywą myślą w głowie, że zawiodę wszystkich dookoła), i za duże osiągnięcie uważam nie spuszczanie głowy w kluczowych momentach ;). Wracając śpiewaliśmy piosenkę 'La maison de ma tanteeee!', to był udany weekend.'
Teraz krótkie objaśnienie do ankiety. Robiłam ją też szybko, więc myślę, że popularne będą odpowiedzi 'tak/nie, z innego powodu' ;) (byłoby miło, gdyby po wybraniu tej odpowiedzi, ktoś mi jednak ten powód przedstawił). Możecie wybrać kilka opcji, liczę, że nikt nie zaznaczy jednocześnie 'tak' i 'nie' ;). W odpowiedzi 'tak, jeśli to nikomu nie zaszkodzi' jest gwiazdka - moje małe ubezpieczenie przed opiniami typu 'kłamstwo zawsze komuś szkodzi' - otóż istnieje milion sytuacji, gdy nie szkodzi absolutnie nikomu, nawet w przypadku odkrycia. Miłej zabawy!, i trzymajcie kciuki w piątek!
PS Zapomniałam przedtem dopisać, że w Brugii (i nad morzem) było przeraźliwie zimno, i cały dzień towarzyszyła nam mgła. Przez przypadek (wyjątkowo to nie ja zawiniłam), nie trafiłam w Brugii na miejsce zbiórki. Pomogło mi spacerujące małżeństwo, które było w stanie wskazać drogę na 'duży parking, nie dworzec, gdzie mogą zatrzymywać się autobusy wycieczkowe' ;).
PPS Pan przyjął mnie na laboratoria z wibromechaniki ;), robiłam przez 4,5 godziny ćwiczenia z Brazylijczykiem Fernando - żadne z nas nie wiedziało o co chodzi.
PPPS Na wszystko nieodpisane odpiszę po egzaminie.
'Otóż weekend erasmusowy w Belgii był wspaniałym pomysłem, bardzo dobrze się bawiłam cały czas niemal, poza tym powrócił stary, akademikowy zwyczaj spania po 4 godziny ;). Belgia jest ładnym krajem, chyba przez te 3 dni spodobała mi się bardziej niż Francja (chociaż Francja jest też wspaniała i zadbana, właściwie nie wiem, co mi w niej nie pasuje). Zwiedziliśmy Brukselę (pomijając to, że w kilka godzin nie da się zobaczyć miasta), Nieuport (tam mieszkaliśmy na campingu) i przepiękną Brugię. Architektura niesamowita, w ogóle to miasta, gdzie zabytek popycha zabytek, wszystko jest naprawdę ładne i takie 'szlachetne' (tylko taki przymiotnik oddaje moje uczucia względem budynków, trochę nie pasuje, ale trudno). No i byliśmy nad morzem ;) (nie mogłam się powstrzymać, i wzięłam strój kąpielowy, choć wiedziałam, że nie będzie można pływać). Na plaży zajmujący się nami Francuzi przewidzieli ćwiczenia i zabawy, graliśmy w dwa ognie, w ziemniaka, i było naprawdę super ;). Ganialiśmy po wietrznej plaży bez płaszczy, bez butów, a nie mam nawet kataru ;) (co potwierdza moją tezę, że od rzeczy przyjemnych i sprawiających radość się nie choruje :D). Z ciekawych miejsc zwiedziliśmy browar belgijski (nie pamiętam, jakie piwo produkował, zaczynało się na 'k'. Pan oprowadzający mówił po francusku z akcentem belgijskim, to zdecydowanie nie wersja dla mnie :P), oraz... małą fabrykę czekolady ;) (jedna linia produkcyjna w sklepie, ale zawsze miło popatrzeć). I degustacja gratis ;).
Co do ludzi - poznałam ich dużo (chociaż na samą wycieczkę nie pojechało wiele osób, zostały miejsca w autobusie - czas egzaminów śródsemestralnych). Wyjeżdżając, znałam tylko Youssefa - nie lubię takich sytuacji, gdy jadąc na wycieczkę nie znam prawie nikogo, chociaż uwielbiam swobodę i odpowiadanie tylko za siebie. Mieszkaliśmy po 6 osób w karawanach - są to przyczepy campingowe, wyposażone w podstawowe media, dość wygodne (znałam je wcześniej, moi znajomi z Anglii potrafili mieszkać w nich przez kilka lat, w kilka osób). W mojej znaleźli się Youssef, Guilherme i Naia z Brazylii, Igor z Ukrainy i Yasmine robiąca na UTC doktorat.Jedzenie przygotowywaliśmy sami, z produktów dostarczonych przez członków ESPERANTO (organizacja studencka, która się zajmuje obcokrajowcami), pierwszego dnia makaron z sosem Bolognese, a drugiego... ziemniaki i parówki z puszki :P. Wieczorami były dyskoteko-imprezy, z różnymi grami (graliśmy też w 'palce w pralce' ;) ). Było fajnie, nikt nie umiał jakoś szczególnie dobrze tańczyć, a że było nas mało, każdy dbał o każdego i wszyscy bawili się razem. Drugiego dnia (przez duży przypadek, i chyba trochę przez moją wieczną ochotę do wspólnego śpiewania, aktywności typu 'dwa ognie', uśmiechanie się do całego autobusu i jakieś minimalne umiejętności taneczne) zdobyłam tytuł (jakkolwiek to głupio nie wygląda) Miss Weekend ;). Cieszę się (poza jakąś niepotrzebną acz natarczywą myślą w głowie, że zawiodę wszystkich dookoła), i za duże osiągnięcie uważam nie spuszczanie głowy w kluczowych momentach ;). Wracając śpiewaliśmy piosenkę 'La maison de ma tanteeee!', to był udany weekend.'
Teraz krótkie objaśnienie do ankiety. Robiłam ją też szybko, więc myślę, że popularne będą odpowiedzi 'tak/nie, z innego powodu' ;) (byłoby miło, gdyby po wybraniu tej odpowiedzi, ktoś mi jednak ten powód przedstawił). Możecie wybrać kilka opcji, liczę, że nikt nie zaznaczy jednocześnie 'tak' i 'nie' ;). W odpowiedzi 'tak, jeśli to nikomu nie zaszkodzi' jest gwiazdka - moje małe ubezpieczenie przed opiniami typu 'kłamstwo zawsze komuś szkodzi' - otóż istnieje milion sytuacji, gdy nie szkodzi absolutnie nikomu, nawet w przypadku odkrycia. Miłej zabawy!, i trzymajcie kciuki w piątek!
PS Zapomniałam przedtem dopisać, że w Brugii (i nad morzem) było przeraźliwie zimno, i cały dzień towarzyszyła nam mgła. Przez przypadek (wyjątkowo to nie ja zawiniłam), nie trafiłam w Brugii na miejsce zbiórki. Pomogło mi spacerujące małżeństwo, które było w stanie wskazać drogę na 'duży parking, nie dworzec, gdzie mogą zatrzymywać się autobusy wycieczkowe' ;).
PPS Pan przyjął mnie na laboratoria z wibromechaniki ;), robiłam przez 4,5 godziny ćwiczenia z Brazylijczykiem Fernando - żadne z nas nie wiedziało o co chodzi.
PPPS Na wszystko nieodpisane odpiszę po egzaminie.
czwartek, 10 listopada 2011
Pisać?
Czasem przeglądam na chybił-trafił stare posty: losowo wybieram z archiwum tytuł, pod którym nie pamiętam co się kryło, i czytam ;).
Gdy coś się pisze, naturalnym jest, że w momencie tworzenia wydaje się to w miarę wartościowe :P i potrzebne (przede wszystkim piszącemu, ewentualnie konkretnemu czytającemu). W każdym razie jest na tyle sensowne, że jest się w stanie podzielić tym z bliskimi osobami. Dopiero po jakimś czasie, czytając swoje wcześniejsze zdania – posty, listy, komentarze – z idiotycznym uśmiechem kładzie się głowę na klawiaturze (niczym waląc nią w mur) z samokrytyczną myślą 'jejku, jakie się kiedyś głupoty pisało, jakie banały, za kogo się siebie miało?!' (plus czasem refleksja 'o, przecinka brakuje :P', chociaż w moim przypadku częściej 'hej, przecinki, więcej to was mama nie miała ;)?') (Takie małe PS, przepraszam, jak czasem piszę głupoty, które widać gołym okiem. ;))
Domyślam się, że tak samo czuje każdy, kto otworzył po latach swój pamiętnik, zdumiony stylem swoich wypowiedzi w wieku lat 16. Wyrasta się z ubrań, wyrasta się też (stety-niestety, nie wiem jeszcze) z myśli, zwłaszcza z tych wywołanych gorączką chwili. Najbardziej zdradliwe są te reakcje nagłe ;); komentarze pisane i zatwierdzane enterem w minutę, posty wywołane silnym, niedawnym zdarzeniem lub uczuciem (które potem się dziwnie czyta, gdy emocje minęły). Są – były – szczere, więc niech sobie leżą tam, gdzie się je zostawiło, to nie jest rzecz, której trzeba się wstydzić teraz.
Taka zdolność do zauważania własnej głupoty posuwa się przez życie ruchem jednostajnym bez tarcia. Jest zawsze o krok za nami – a kiedy nie daj czego się wyrówna, wtedy przestaje się pisać :P.
Tak w ogóle, 'pisanie jest zawsze pisaniem do kogoś'?
A żeby teraz było normalnie, bez smęcenia – pobawcie się sami ze sobą :P. Sprawdźcie swoją pocztę (właściciele gmaila mają łatwo ;) ), z jakiegoś 12 sierpnia 2009 roku. Poszukajcie maila wysłanego najbliżej tej daty (były wakacje, więc pewnie jakiś opis czegoś fajnego. Specjalnie sierpień, żeby nie trafić na wysyłanie projektów albo pomocy na studia ;) ), przeczytajcie, i zobaczcie, czy też się uśmiechniecie ;).
Jutro jedziemy na wycieczkę, co (jak się wczoraj okazało) wiąże się z koniecznością posiadania śpiwora. Na gwałt pojechałam więc do (za)miejskiego centrum handlowego, by w decathlonie zakupić swój pierwszy w życiu śpiwór (martwi mnie to, że jest duży po złożeniu, ale i tak zamierzam go kochać ;) ). Proszę, trzymajcie za mnie kciuki na wyjeździe.
Pisałam też egzamin z francuskiego - był dużo trudniejszy niż to, co robimy na zajęciach (a to zdecydowanie złe zjawisko). Pół biedy ja (jednak trochę uczułam się francuskiego wcześniej, chociaż zapomniałam używanego n razy imparfait od 'il faut'), ale Chinki wychodziły z sali niemal płacząc. Pani oddała mi też poprawiony list motywacyjny. Miał on być w miarę możliwości 'prawdziwy' (czyli nie staram się o posadę naczelnika więzienia, tylko o coś w zgodzie z moim cv), co sprawiło mi trochę kłopotów. Na szybko, mając nieograniczone możliwości, musiałam wymyślić sobie wymarzoną posadę. Jeśli nie wiecie, co chcielibyście robić w życiu, gorąco polecam napisanie listu motywacyjnego ;) - jestem na 90% pewna, że nie udałoby mi się dostać pracy z mojego listu, ale jednak zawsze jest to postawienie sobie jakiegoś celu ;).
Jeśli chodzi o wibromechanikę - jeśli kiedykolwiek uda mi się napisać o niej post, opisanie wszystkiego byłoby chyba najdłuższą wypowiedzią tutaj ;). Pan dzisiaj dawał rady odnośnie liczb (trzeba dodać, że wszystko mówi z przejęciem, patrząc nam w oczy, no i jest Francuzem mówiącym po angielsku, już samo to czyni wypowiedź bardziej żywą ;) ):
'What is a good value for alpha? He, what do you think, do you have any number in your head? It's easy! The popular number! Aaaa, the best number for a physicist is 'square root of two'. It appears everywhere, if you don't know what to put in your equation, use square root of two, it always works!'.
Mam egzamin z wibromechaniki w przyszły piątek, będzie trzeba się solidnie przygotować ;).
I wszystkim - powrotu do zdrowia ;)
Gdy coś się pisze, naturalnym jest, że w momencie tworzenia wydaje się to w miarę wartościowe :P i potrzebne (przede wszystkim piszącemu, ewentualnie konkretnemu czytającemu). W każdym razie jest na tyle sensowne, że jest się w stanie podzielić tym z bliskimi osobami. Dopiero po jakimś czasie, czytając swoje wcześniejsze zdania – posty, listy, komentarze – z idiotycznym uśmiechem kładzie się głowę na klawiaturze (niczym waląc nią w mur) z samokrytyczną myślą 'jejku, jakie się kiedyś głupoty pisało, jakie banały, za kogo się siebie miało?!' (plus czasem refleksja 'o, przecinka brakuje :P', chociaż w moim przypadku częściej 'hej, przecinki, więcej to was mama nie miała ;)?') (Takie małe PS, przepraszam, jak czasem piszę głupoty, które widać gołym okiem. ;))
Domyślam się, że tak samo czuje każdy, kto otworzył po latach swój pamiętnik, zdumiony stylem swoich wypowiedzi w wieku lat 16. Wyrasta się z ubrań, wyrasta się też (stety-niestety, nie wiem jeszcze) z myśli, zwłaszcza z tych wywołanych gorączką chwili. Najbardziej zdradliwe są te reakcje nagłe ;); komentarze pisane i zatwierdzane enterem w minutę, posty wywołane silnym, niedawnym zdarzeniem lub uczuciem (które potem się dziwnie czyta, gdy emocje minęły). Są – były – szczere, więc niech sobie leżą tam, gdzie się je zostawiło, to nie jest rzecz, której trzeba się wstydzić teraz.
Taka zdolność do zauważania własnej głupoty posuwa się przez życie ruchem jednostajnym bez tarcia. Jest zawsze o krok za nami – a kiedy nie daj czego się wyrówna, wtedy przestaje się pisać :P.
Tak w ogóle, 'pisanie jest zawsze pisaniem do kogoś'?
A żeby teraz było normalnie, bez smęcenia – pobawcie się sami ze sobą :P. Sprawdźcie swoją pocztę (właściciele gmaila mają łatwo ;) ), z jakiegoś 12 sierpnia 2009 roku. Poszukajcie maila wysłanego najbliżej tej daty (były wakacje, więc pewnie jakiś opis czegoś fajnego. Specjalnie sierpień, żeby nie trafić na wysyłanie projektów albo pomocy na studia ;) ), przeczytajcie, i zobaczcie, czy też się uśmiechniecie ;).
Jutro jedziemy na wycieczkę, co (jak się wczoraj okazało) wiąże się z koniecznością posiadania śpiwora. Na gwałt pojechałam więc do (za)miejskiego centrum handlowego, by w decathlonie zakupić swój pierwszy w życiu śpiwór (martwi mnie to, że jest duży po złożeniu, ale i tak zamierzam go kochać ;) ). Proszę, trzymajcie za mnie kciuki na wyjeździe.
Pisałam też egzamin z francuskiego - był dużo trudniejszy niż to, co robimy na zajęciach (a to zdecydowanie złe zjawisko). Pół biedy ja (jednak trochę uczułam się francuskiego wcześniej, chociaż zapomniałam używanego n razy imparfait od 'il faut'), ale Chinki wychodziły z sali niemal płacząc. Pani oddała mi też poprawiony list motywacyjny. Miał on być w miarę możliwości 'prawdziwy' (czyli nie staram się o posadę naczelnika więzienia, tylko o coś w zgodzie z moim cv), co sprawiło mi trochę kłopotów. Na szybko, mając nieograniczone możliwości, musiałam wymyślić sobie wymarzoną posadę. Jeśli nie wiecie, co chcielibyście robić w życiu, gorąco polecam napisanie listu motywacyjnego ;) - jestem na 90% pewna, że nie udałoby mi się dostać pracy z mojego listu, ale jednak zawsze jest to postawienie sobie jakiegoś celu ;).
Jeśli chodzi o wibromechanikę - jeśli kiedykolwiek uda mi się napisać o niej post, opisanie wszystkiego byłoby chyba najdłuższą wypowiedzią tutaj ;). Pan dzisiaj dawał rady odnośnie liczb (trzeba dodać, że wszystko mówi z przejęciem, patrząc nam w oczy, no i jest Francuzem mówiącym po angielsku, już samo to czyni wypowiedź bardziej żywą ;) ):
'What is a good value for alpha? He, what do you think, do you have any number in your head? It's easy! The popular number! Aaaa, the best number for a physicist is 'square root of two'. It appears everywhere, if you don't know what to put in your equation, use square root of two, it always works!'.
Mam egzamin z wibromechaniki w przyszły piątek, będzie trzeba się solidnie przygotować ;).
I wszystkim - powrotu do zdrowia ;)
sobota, 29 października 2011
Bo jestem tu po to, żeby się uczyć - BA06
Chciałam dzisiaj opowiedzieć o przedmiotach, na które tutaj chodzę. Żeby post nie był bardzo długi, o każdym przedmiocie (w swoim czasie) będzie osobna notka. Doświadczam tutaj tylko 12 godzin regularnej nauki w tygodniu - chyba najmniej w moim życiu ;). I tu pierwsza niespodzianka – we Francji, a przynajmniej na UTC (Universite de Technologie de Compiegne), godzina lekcyjna trwa… 60 minut, a nie 45. W związku z tym, wykłady zajmują 120 minut, a ćwiczenia nawet więcej. Świętością jest przerwa obiadowa od 12:15 do 14:15, podczas której nikt nie ma zajęć i nietaktem jest zawracanie wtedy głowy profesorowi albo studentowi.
Jednym z moich przedmiotów jest ‘Systèmes Constructif du bâtiment’. Jak już wielu osobom pisałam lub mówiłam – do tej pory nie mam zielonego pojęcia, co to jest ;). Początkowo myślałam, że to połączenie mechaniki gruntów, fundamentowania i organizacji budownictwa (tak to wyglądało po 1szych zajęciach i opisie dziewczyny z ławki - Valentine). Patrząc jednak do planu załączonego do materiałów od prowadzącego, dowiedziałam się, że mam się spodziewać za jakiś czas wiadomości o dachach i stropodachach. Kolejne wykłady utwierdziły mnie w tym przekonaniu – oglądaliśmy filmiki wykonane na budowie, podczas tworzenia ścianek szczelinowych w gruncie (pierwszy raz wiem na pewno jak się robi ściankę berlińską, a jak paryską – szkoda, że ‘budownictwo ogólne’ już za mną :P ), fundamentowania, wznoszenia ścian betonowych... Potem ni z juszki ni z pietruszki pan zaczął nam opisywać konstrukcje stalowe. Ostatnie przed egzaminem wykłady były istną perełką ;). Przyszła pani, która mówiła nam o komunikacji pomiędzy pracownikami na budowie, o potrzebie asertywności i wielkiej wadze narad pracowniczych ;).
Projekt jest trudniejszy, za to robimy go w grupach (ja mam bardzo przyjemną, wspomniana już Valentine, Agathe i Jordan, który pomimo starań czyta mi się jako 'jardin' :P)). Nie tłumaczą go nam specjalnie, poza tym robimy założenia upraszczające za które każdy by mnie na macierzystej uczelni wyśmiał :P, niemniej jednak dzięki temu znamy istotę problemu. Nie ‘oliczymy się jak głupie świnie’, za to wykonujemy pracę od początku do końca. Niektórzy (czyli ja przede wszystkim :P) mają czasami problemy z niektórymi projektami. Gdy już przebrnie się przez najgorszą, aktualnie poznawaną część zagadnienia, nie potrafi się go skończyć. Otrzymuje się jakiś wynik, który trzeba zinterpretować, albo poprowadzić dalej obliczenia - niby już wiemy jak, ale jeszcze nie zupełnie. Politechnika charakteryzuje się podejściem ‘to już łatwe, to sobie doliczycie w domu, na pewno było kiedyś’. Pomijam procent studentów, którzy w ogóle na to spojrzą, ale często nie potrafimy sami (albo ja sama nie potrafię) dojść w zadaniu do końca. Albo nawet nie wiem, co tym końcem jest.
A cały powyższy wywód pisałam, by teraz ogłosić, że na UTC tego nie ma, bo ze wszystkim nas pilnują i wymagają ostatecznych, nieliterkowych wyników ;).
Ten przedmiot mam po francusku – nie jest zbyt przyjemnie, i choć pan jest w porządku, to zrozumieć się z nim ciężko. Mam jednak nadzieję (a nawet pewność), że poznam dużo francuskich, budowlanych słówek (chociaż bez słownika odbywa się to na zasadzie ‘longrine to coś, co łączy dwa semelle’, genialny translator googli też nie daje rady z niektórymi. Chociaż Chińczycy mają tutaj na pewno gorzej).
Jednym z moich przedmiotów jest ‘Systèmes Constructif du bâtiment’. Jak już wielu osobom pisałam lub mówiłam – do tej pory nie mam zielonego pojęcia, co to jest ;). Początkowo myślałam, że to połączenie mechaniki gruntów, fundamentowania i organizacji budownictwa (tak to wyglądało po 1szych zajęciach i opisie dziewczyny z ławki - Valentine). Patrząc jednak do planu załączonego do materiałów od prowadzącego, dowiedziałam się, że mam się spodziewać za jakiś czas wiadomości o dachach i stropodachach. Kolejne wykłady utwierdziły mnie w tym przekonaniu – oglądaliśmy filmiki wykonane na budowie, podczas tworzenia ścianek szczelinowych w gruncie (pierwszy raz wiem na pewno jak się robi ściankę berlińską, a jak paryską – szkoda, że ‘budownictwo ogólne’ już za mną :P ), fundamentowania, wznoszenia ścian betonowych... Potem ni z juszki ni z pietruszki pan zaczął nam opisywać konstrukcje stalowe. Ostatnie przed egzaminem wykłady były istną perełką ;). Przyszła pani, która mówiła nam o komunikacji pomiędzy pracownikami na budowie, o potrzebie asertywności i wielkiej wadze narad pracowniczych ;).
Projekt jest trudniejszy, za to robimy go w grupach (ja mam bardzo przyjemną, wspomniana już Valentine, Agathe i Jordan, który pomimo starań czyta mi się jako 'jardin' :P)). Nie tłumaczą go nam specjalnie, poza tym robimy założenia upraszczające za które każdy by mnie na macierzystej uczelni wyśmiał :P, niemniej jednak dzięki temu znamy istotę problemu. Nie ‘oliczymy się jak głupie świnie’, za to wykonujemy pracę od początku do końca. Niektórzy (czyli ja przede wszystkim :P) mają czasami problemy z niektórymi projektami. Gdy już przebrnie się przez najgorszą, aktualnie poznawaną część zagadnienia, nie potrafi się go skończyć. Otrzymuje się jakiś wynik, który trzeba zinterpretować, albo poprowadzić dalej obliczenia - niby już wiemy jak, ale jeszcze nie zupełnie. Politechnika charakteryzuje się podejściem ‘to już łatwe, to sobie doliczycie w domu, na pewno było kiedyś’. Pomijam procent studentów, którzy w ogóle na to spojrzą, ale często nie potrafimy sami (albo ja sama nie potrafię) dojść w zadaniu do końca. Albo nawet nie wiem, co tym końcem jest.
A cały powyższy wywód pisałam, by teraz ogłosić, że na UTC tego nie ma, bo ze wszystkim nas pilnują i wymagają ostatecznych, nieliterkowych wyników ;).
Ten przedmiot mam po francusku – nie jest zbyt przyjemnie, i choć pan jest w porządku, to zrozumieć się z nim ciężko. Mam jednak nadzieję (a nawet pewność), że poznam dużo francuskich, budowlanych słówek (chociaż bez słownika odbywa się to na zasadzie ‘longrine to coś, co łączy dwa semelle’, genialny translator googli też nie daje rady z niektórymi. Chociaż Chińczycy mają tutaj na pewno gorzej).
wtorek, 25 października 2011
Sous le ciel de Paris
Daję słowo, że nie wiem, jak się zabrać za post opisujący ostatnie dni. Miałam kilka prób wczoraj, tak samo dzisiaj rano - i wszystkie były poniżej minimum kwalifikującego do umieszczenia ich gdziekolwiek (albo zawierały w sobie milion niepotrzebnych nawiasów). No i obiecałam krótsze posty ;).
Pobyt trójki znajomych z akademika (aaaalee było fajnie ;) )był świetnym powodem by wybrać się do Paryża. Nie będę się jednak skupiała na pięknych zabytkach, bo każdy potrafi je przynajmniej z nazwy wymienić...
(zauważyliście? Mało jest stolic świata z tak dobrze znanymi rzeczami wartymi obejrzenia. Mi w tym momencie przychodzą do głowy tylko Rzym i Ateny. Jeśli chodzi o Berlin, Madryt itp. nie potrafię z pamięci wymienić absolutnie nic, a przy państwach takich jak Finlandia czy Łotwa w ogóle zastanowić się, jak owa stolica się nazywa.)
...a podejrzewam, że opis tutaj i tak by wniósł mało nowego. Moja wiedza z zakresu sztuki jest mizerna i każde zdanie wychodzi w stylu 'odwiedziliśmy Bazylikę Sacre Coeur, jest niesamowita'. Albo, o zgrozo, 'Luwr jest pełen ładnych posągów i obrazów' :P. Liczę, że jeszcze jakieś miasta odwiedzę, i powyższe zdania zostawiam sobie w zapasie na tą okoliczność. Dodam tylko, że warto przyjechać do Francji będąc bezrobotnym albo studentem UE do 26 roku życia - wstęp prawie wszędzie za darmo ;).
Ciekawsza okazała się nasza droga do światowej stolicy mody. Okazuje się, że we Francji istnieją strony internetowe, na których ogłaszają się kierowcy, którzy za niewielką opłatą są w stanie wziąć pasażera do samochodu, jadąc np. do innego miasta do pracy. W ten sposób znaleźliśmy pana Cyryla. Okazał się bardzo miłym człowiekiem, który nie zrażony moim francuskim zabrał nas do Paryża. O wiele bardziej interesująca musiała być droga Sylwii, Porcia i Wacka do Polski, którzy dostali się do Krakowa autostopem w 23 godziny ;). Dziękuję za wizytę ;).
Jejku, zupełnie nie mam dzisiaj dnia napisanie czegokolwiek. Nie zrobię specjalnej picassy ze zdjęć z Paryża - tutaj jedno zdjęcie z wieżą Eiffela na pocieszenie ;). Poza tym dzisiaj jest kolejna impreza erasmusowa - wieczór włosko-hiszpański. Jest nowa ankieta - nie jestem pewna, czy taki miał być jej sens, ale jak zawsze zapraszam ;). Na jej potrzeby 'podryw' to 'zainteresowanie sobą wybranej osoby płci przeciwnej(w celach nie wykluczających romansu), kończące się posiadaniem jej numeru telefonu, lub innej informacji pozwalającej się kontaktować w przyszłości'. Pytanie jest mało precyzyjne, ale albo wyciągnijcie sobie średnią, albo pomyślcie o jednym, konkretnym przypadku ;). W końcu te ankiety są po to, żeby się bawić, a nie wiedzieć coś naprawdę :P.
czwartek, 29 września 2011
przed siebie
Już od dłuższej chwili szedł ciemnym, niezbyt szerokim korytarzem. Pomarańczowe światło kończącego się dnia sączyło się z wąskich, umieszczonych pod sufitem okien. Oświetlało zastygły, unoszący się w powietrzu wieloletni kurz, jednak nie wiedzieć czemu nie docierało nawet do połowy wysokości korytarza, tak, że nogi i korpus idącego tonęły w ciemności. Bezruch miejsca i panująca cisza były tak natarczywe, że każde zakłócenie wydawało się największą zbrodnią, jaką w ciągu kilku sekund popełnić może dowolne stworzenie. Szedł powoli, ostrożnie stawiając nogi, celując bezbłędnie w upatrzone miejsce. Uszy bolały go od trzymania ich przy sobie, a serce pulsowało od ciągłego napięcia.
'Po jaką cholerę poustawiali tu te figurki?!' pomyślał po raz setny zerkając na ledwo widoczną podłogę. Cała była gęsto usiana porcelanowymi wyrobami, począwszy od filiżanek i dzbanuszków, po figurki i najpiękniejsze lale. By dostać się do końca swojej drogi, musiał delikatnie przechodzić obok nich, ostrożnie manewrując nie tylko olbrzymim cielskiem i nogami, ale też trąbą, by przypadkiem czegoś nie strąciła. Zrobił jeszcze jeden krok i nagle... rozległ się przeogromny, wzmocniony przez echo huk. Nie wiedział jak to się stało, ale stracił równowagę i runął w stos najpiękniejszej porcelany, niszcząc czajniczki, rozbijając na milion części talerzyki i niewybaczalnie kalecząc lalki.
Gdy kurz opadł, popatrzył się z żałością na dokonane szkody, wstał i ruszył dalej, mając jeszcze wiele takich upadków przed sobą.
'Po jaką cholerę poustawiali tu te figurki?!' pomyślał po raz setny zerkając na ledwo widoczną podłogę. Cała była gęsto usiana porcelanowymi wyrobami, począwszy od filiżanek i dzbanuszków, po figurki i najpiękniejsze lale. By dostać się do końca swojej drogi, musiał delikatnie przechodzić obok nich, ostrożnie manewrując nie tylko olbrzymim cielskiem i nogami, ale też trąbą, by przypadkiem czegoś nie strąciła. Zrobił jeszcze jeden krok i nagle... rozległ się przeogromny, wzmocniony przez echo huk. Nie wiedział jak to się stało, ale stracił równowagę i runął w stos najpiękniejszej porcelany, niszcząc czajniczki, rozbijając na milion części talerzyki i niewybaczalnie kalecząc lalki.
Gdy kurz opadł, popatrzył się z żałością na dokonane szkody, wstał i ruszył dalej, mając jeszcze wiele takich upadków przed sobą.
wtorek, 27 września 2011
Park
Compiegne jest miastem bardzo starym i zabytkowym (przy każdym obiekcie słynnym z różnych powodów (ewentualnie po prostu dość wiekowym) ustawione są tabliczki z opisami po francusku. Jest jedna przed ratuszem, przed pałacem, przed każdym z kościołów, … . Rozumiem z nich mało, bo po pierwsze są bogate w czasowniki w czasie przeszłym, o którym ‘wiem, że istnieje’ – zdaje się passe simple, po wtóre w każdej linijce znajduje się choć jedno nieznane mi słowo. Pozwala to wynieść ogólny sens o zabytkowości i historii owego czegoś, za to o szczegółach póki co muszę zapomnieć). Korzystając z ogromu wolnego czasu i cudownej pogody, postanowiłam (za radę jakiegoś chłopca spotkanego pod kościołem) się wybrać do parku, będącego niegdyś ogrodami pałacowymi.
Park jest prześliczny ;). W Polsce nie widziałam żadnego mu podobnego (chociaż trzeba przyznać, że znam tylko swój, i krakowski przy Wiślickiej), a swoim stylem spokojnie dorównuje ogrodom w Cambridge, wielkością je przerastając (piszę o tym, co zdążyłam zauważyć; może Cambridge ukrywa co ciekawsze miejsca przed nieuważnymi turystami :P). Zrobiłam dużo zdjęć, dostępne są na Picassie, polecam oglądać z opisami ;). Część jest zamazana, po pierwsze nie znam możliwości swojego aparatu (zwykłe, amatorskie pudełeczko do robienia zdjęć) i nie wiem, czy w ogóle da się jeszcze poprawić jakość, poza tym kunsztu fotograficznego u mnie za grosz ;).
Park jest szeroko otwarty dla zwiedzających, co prawda w określonych godzinach, ale dzięki temu wiadomo, że człowiek nie natknie się na dziuplę pijaków, ani na nic, czego wolałby uniknąć. Do środka prowadzą porozstawiane strategicznie bramy; na uwagę zasługuje szczególnie wejście od strony pałacu (zdjęcia). Ogrodzony teren można podzielić na 3 obszary. Wchodzi się od strony typowych ogrodów, z porozstawianymi rzeźbami z białego marmuru, z kwiatami (miałam takie kiedyś w ogrodzie, powiedziałabym że to dalie, ale głowy bym nie dała :P), i białymi ścieżkami, idealnymi na popołudniowe spacery dawnych panien z parasolkami. Dalej, po dwóch stronach tworzą się szerokie aleje, ogrodzone z dwóch stron przez drzewa. Ich korony przykrywają niemal całe niebo nad drogą, udając niby-sklepienie chroniące przed słońcem i deszczem. Po bokach poustawiane są ławki, idealne dla zakochanych w każdym wieku, a także dla ludzi czytających książki. Środkiem natomiast przebiega ogromny pas zieleni, gdzie ludzie robią co chcą (jest taki świetny zwrot po angielsku, ‘enjoy onself’. Język polski, z całym jego bogactwem, moim zdaniem nie był w stanie wymyślić nic, co oddałoby w pełni jego sens ;) ). Teren parku zamyka pasmo z węższymi, ciemniejszymi ścieżkami. Przestrzeń między nimi zajmuje roślinność, której nie chce się deptać; rosną różne, w miarę zwarte krzewy, przywodzące na myśl las (w który z resztą park przechodzi, kilkadziesiąt metrów za bramą).
Całość robi wspaniałe wrażenie. Nie jestem zwolenniczką ogrodów projektowanych, wydaje mi się to sztuczne w skali domowej, jednak w parkach jest jak najbardziej pożądane. W niedzielę przyszło mnóstwo osób, każda ławka była zajęta; w poniedziałek (gdy przyszłam dorobić zdjęć ;) ) było cicho i spokojnie. Myślę, że to będzie jedno z moich ulubionych miejsc w Compiegne. Wychodząc (by dojść do kościoła na mszę), natknęłam się na uroczystości narodowe :P. Jakaś kobieta poinformowała mnie, że czcimy pamięć Francuzów poległych w wojnie w Algierii w latach 50 XX wieku (może coś zmyślam, w każdym razie tak to zrozumiałam. Trwało to wszystko 20 minut (a przyszłam na sam początek), wraz z kwiecistym, wygłoszonym z werwą i przekonaniem przemówieniem (podobno to nie był burmistrz), ze składaniem wieńców przez grupę wyglądającą na kombatantów i z wysłuchaniem hymnu Francji, bądź innej patriotycznej pieśni. Podobało mi się to, powaga okazji została zachowana, widać było rozmach. Nie nudziło się człowiekowi, gdy patrzył jak wszystkie organizacje i urzędy składają kwiaty przykładowo pod pomnikiem Kościuszki na 3 maja :P.
Poza robieniem zdjęć, moim głównym planem na niedzielę była książka. W ‘mojej pierwszej’ bibliotece nie było nic po angielsku, pani skierowała mnie do nieco oddalonej od centrum filii. Stwierdziłam, że na francuskie książki dla dzieci przyjdzie jeszcze czas (choć rozważam Harrego Pottera), i w sobotę poszłam na spacer. W tym miejscu warto wspomnieć zagatkowy (wzięty z Pratchetta) cytat: ‘szansa jedna na milion zdarza się w 9 przypadkach na 10’ ;). Otóż w bibliotece małego miasta (a takim jest jednak Compiegne), w dziale książek po angielsku (który jest zazwyczaj ubogo wyposażony), znalazła się jedna jedyna książka, którą pragnęłam pożyczyć. Jest to ostatnia część trylogii Philipa Pullmana, pt. ’The amber spyglass’. Kiedyś, przy wymienianiu książek, które polecam do przeczytania, zapomniałam o tej serii, a myślę, że jest przede wszystkim warta uwagi. Spodoba się każdemu, kto lubi oryginalną fantastykę (tzn. jest bardzo przyjemna do czytania, nie ma jakichś ciężkich do zrozumienia, wymyślnych teorii, gwałtowności, to dobra książka. Generalnie polecana dla dzieci. Pierwsza część ma tytuł ‘Northern Lights’). W każdym razie – będąc w tamtym roku w Anglii, nie zdążyłam przeczytać powieści do końca (ma ponad 500 stron, plus dwie wcześniejsze części), skończyłam gdzieś w połowie. Zafascynowana, ściągnęłam ją sobie na komputer, ale zdecydowanie to nie jest sposób czytania dla mnie, pchnęłam więc bez przyjemności jakieś 100 stron. Możecie wyobrazić sobie moją radość, gdy na (podejrzewam z rzadka tykanej) półce w bibliotece zauważyłam znajomy tytuł! ;). Ciężko ją dostać w Polsce, a moim zdaniem autor zasługuje u nas na co najmniej takie uznanie jak C.S. Lewis albo J.K. Rowling (swoją drogą, ciekawe, czy i on ma jakieś drugie imię? Okładka mojego wydania milczy o tym :P).
Już kończąc (znowu wyszło dużo i bogato nawiasami), Francuzi mają bardzo dziwny ‘układ tygodnia’. W soboty wszystko jest czynne prawie tak, jak normalnie (z tego, co przez te 4 dni zdążyłam zauważyć, nie ma dla nich różnicy pomiędzy piątkiem a sobotą), nie licząc tego, że studenci i uczniowie nie mają zajęć. Żeby jednak bilans się zgadzał, w poniedziałki jest wszystko pozamykane, i poza sprawami urzędowymi (tzn. na uczelni) nie da się załatwić prawie nic, obowiązuje polski tryb sobotni. Biblioteki są zamknięte w niedziele, poniedziałki i… czwartki :P). Zajęcia zaczynam w środę, póki co takie, jak zapisane w learning agreement (francuski zahacza mi o jeden z przedmiotów, poza tym chciałabym coś z robotem), poza tym staram się poznać miasto.
Park jest prześliczny ;). W Polsce nie widziałam żadnego mu podobnego (chociaż trzeba przyznać, że znam tylko swój, i krakowski przy Wiślickiej), a swoim stylem spokojnie dorównuje ogrodom w Cambridge, wielkością je przerastając (piszę o tym, co zdążyłam zauważyć; może Cambridge ukrywa co ciekawsze miejsca przed nieuważnymi turystami :P). Zrobiłam dużo zdjęć, dostępne są na Picassie, polecam oglądać z opisami ;). Część jest zamazana, po pierwsze nie znam możliwości swojego aparatu (zwykłe, amatorskie pudełeczko do robienia zdjęć) i nie wiem, czy w ogóle da się jeszcze poprawić jakość, poza tym kunsztu fotograficznego u mnie za grosz ;).
Park jest szeroko otwarty dla zwiedzających, co prawda w określonych godzinach, ale dzięki temu wiadomo, że człowiek nie natknie się na dziuplę pijaków, ani na nic, czego wolałby uniknąć. Do środka prowadzą porozstawiane strategicznie bramy; na uwagę zasługuje szczególnie wejście od strony pałacu (zdjęcia). Ogrodzony teren można podzielić na 3 obszary. Wchodzi się od strony typowych ogrodów, z porozstawianymi rzeźbami z białego marmuru, z kwiatami (miałam takie kiedyś w ogrodzie, powiedziałabym że to dalie, ale głowy bym nie dała :P), i białymi ścieżkami, idealnymi na popołudniowe spacery dawnych panien z parasolkami. Dalej, po dwóch stronach tworzą się szerokie aleje, ogrodzone z dwóch stron przez drzewa. Ich korony przykrywają niemal całe niebo nad drogą, udając niby-sklepienie chroniące przed słońcem i deszczem. Po bokach poustawiane są ławki, idealne dla zakochanych w każdym wieku, a także dla ludzi czytających książki. Środkiem natomiast przebiega ogromny pas zieleni, gdzie ludzie robią co chcą (jest taki świetny zwrot po angielsku, ‘enjoy onself’. Język polski, z całym jego bogactwem, moim zdaniem nie był w stanie wymyślić nic, co oddałoby w pełni jego sens ;) ). Teren parku zamyka pasmo z węższymi, ciemniejszymi ścieżkami. Przestrzeń między nimi zajmuje roślinność, której nie chce się deptać; rosną różne, w miarę zwarte krzewy, przywodzące na myśl las (w który z resztą park przechodzi, kilkadziesiąt metrów za bramą).
Całość robi wspaniałe wrażenie. Nie jestem zwolenniczką ogrodów projektowanych, wydaje mi się to sztuczne w skali domowej, jednak w parkach jest jak najbardziej pożądane. W niedzielę przyszło mnóstwo osób, każda ławka była zajęta; w poniedziałek (gdy przyszłam dorobić zdjęć ;) ) było cicho i spokojnie. Myślę, że to będzie jedno z moich ulubionych miejsc w Compiegne. Wychodząc (by dojść do kościoła na mszę), natknęłam się na uroczystości narodowe :P. Jakaś kobieta poinformowała mnie, że czcimy pamięć Francuzów poległych w wojnie w Algierii w latach 50 XX wieku (może coś zmyślam, w każdym razie tak to zrozumiałam. Trwało to wszystko 20 minut (a przyszłam na sam początek), wraz z kwiecistym, wygłoszonym z werwą i przekonaniem przemówieniem (podobno to nie był burmistrz), ze składaniem wieńców przez grupę wyglądającą na kombatantów i z wysłuchaniem hymnu Francji, bądź innej patriotycznej pieśni. Podobało mi się to, powaga okazji została zachowana, widać było rozmach. Nie nudziło się człowiekowi, gdy patrzył jak wszystkie organizacje i urzędy składają kwiaty przykładowo pod pomnikiem Kościuszki na 3 maja :P.
Poza robieniem zdjęć, moim głównym planem na niedzielę była książka. W ‘mojej pierwszej’ bibliotece nie było nic po angielsku, pani skierowała mnie do nieco oddalonej od centrum filii. Stwierdziłam, że na francuskie książki dla dzieci przyjdzie jeszcze czas (choć rozważam Harrego Pottera), i w sobotę poszłam na spacer. W tym miejscu warto wspomnieć zagatkowy (wzięty z Pratchetta) cytat: ‘szansa jedna na milion zdarza się w 9 przypadkach na 10’ ;). Otóż w bibliotece małego miasta (a takim jest jednak Compiegne), w dziale książek po angielsku (który jest zazwyczaj ubogo wyposażony), znalazła się jedna jedyna książka, którą pragnęłam pożyczyć. Jest to ostatnia część trylogii Philipa Pullmana, pt. ’The amber spyglass’. Kiedyś, przy wymienianiu książek, które polecam do przeczytania, zapomniałam o tej serii, a myślę, że jest przede wszystkim warta uwagi. Spodoba się każdemu, kto lubi oryginalną fantastykę (tzn. jest bardzo przyjemna do czytania, nie ma jakichś ciężkich do zrozumienia, wymyślnych teorii, gwałtowności, to dobra książka. Generalnie polecana dla dzieci. Pierwsza część ma tytuł ‘Northern Lights’). W każdym razie – będąc w tamtym roku w Anglii, nie zdążyłam przeczytać powieści do końca (ma ponad 500 stron, plus dwie wcześniejsze części), skończyłam gdzieś w połowie. Zafascynowana, ściągnęłam ją sobie na komputer, ale zdecydowanie to nie jest sposób czytania dla mnie, pchnęłam więc bez przyjemności jakieś 100 stron. Możecie wyobrazić sobie moją radość, gdy na (podejrzewam z rzadka tykanej) półce w bibliotece zauważyłam znajomy tytuł! ;). Ciężko ją dostać w Polsce, a moim zdaniem autor zasługuje u nas na co najmniej takie uznanie jak C.S. Lewis albo J.K. Rowling (swoją drogą, ciekawe, czy i on ma jakieś drugie imię? Okładka mojego wydania milczy o tym :P).
Już kończąc (znowu wyszło dużo i bogato nawiasami), Francuzi mają bardzo dziwny ‘układ tygodnia’. W soboty wszystko jest czynne prawie tak, jak normalnie (z tego, co przez te 4 dni zdążyłam zauważyć, nie ma dla nich różnicy pomiędzy piątkiem a sobotą), nie licząc tego, że studenci i uczniowie nie mają zajęć. Żeby jednak bilans się zgadzał, w poniedziałki jest wszystko pozamykane, i poza sprawami urzędowymi (tzn. na uczelni) nie da się załatwić prawie nic, obowiązuje polski tryb sobotni. Biblioteki są zamknięte w niedziele, poniedziałki i… czwartki :P). Zajęcia zaczynam w środę, póki co takie, jak zapisane w learning agreement (francuski zahacza mi o jeden z przedmiotów, poza tym chciałabym coś z robotem), poza tym staram się poznać miasto.
sobota, 24 września 2011
Bonjour
Jestem w Compiegne ;). Jak już pisałam, nie mam internetu u siebie (ale jestem dość twórcza w kwestii uzyskania dostępu), za to biblioteki jeszcze nigdy w mojej zagranicznej karierze mnie nie zawiodły. Pierwszą rzeczą jaką zrobiłam mając wolny czas, było zapisanie się do jednej – przy czym okazało się, że najlepiej przychodzić z własnym laptopem. Jest przede wszystkim szybciej i bardziej znajomo, można korzystać z programów, które się już ma (gg przykładowo) oraz używać prawego przycisku myszy. Poza tym ciężko Polakowi pisze się na klawiaturze gdzie w miejscu ‘a’ znajduje się ‘q’, a ‘m’ wskoczyło wiersz wyżej. I z moim przyzwyczajeniem do stawiania polskich znaków, każde ‘ę’ było znakiem EURO. Ale nie to jest najważniejsze ;).
Mieszkam sama w czymś, co nazywają tutaj ‘studio’ – jest to samodzielny pokoik, z kuchnią i łazienką, jasny, przestronny, ładny. Jeśli chciałabym coś zmienić w wyjeździe byłoby to mieszkanie, do którego standardu (i ceny) nie jestem przyzwyczajona (chociaż jakbym chciała tańczyć walca w środku, byłoby jak znalazł), poza tym trochę smutno samej. Pani Francoise jest dla mnie miła, mówi trochę po angielsku, za to próbuje mnie przyzwyczaić do francuskiego. Okazała niebywałe zdumienie, że obiad jemy koło 15, poza tym ucieszyła się z oscypka. Byłam wczoraj w biurze Erasmusa, ostateczny plan zajęć (aż trzech) będę miała w poniedziałek, za to załatwiłam ubezpieczenia, formularze, i założyłam konto.
By skończyć optymistycznie, opowiem o mojej podróży na miejsce. Wysiadłszy z samolotu na lotnisku w Beauvais (powiedziałabym, że to miejsce ‘pomiędzy Krakowem a Rzeszowem’, powiedzmy 75% krakowskich Balic i 25% z rzeszowskiego lotniska), udałam się do informacji turystycznej, by zapytać o transport do Compiegne. Pani mówiła po angielsku (liczba osób posługujących się tym językiem drastycznie spadała, w miarę oddalania się od lotniska), i zaplanowała mi podróż z przesiadką w mieście Beauvais. Miałam się tam dostać autobusem odjeżdżającym za około godzinę, poszłam więc z moimi (przynajmniej w części posiadającymi kółka) 25 kilogramami szukać przystanku. Gdy doszłam na miejsce, na autobus (jak się okazało, poprzedni) czekały 3 osoby, po czym doszedł mężczyzna i poinformował resztę o strajku kierowców autobusów na niektórych liniach, między innymi na naszej.
Na to wszystko zareagowałam bardzo po swojemu, zaczęłam się śmiać się, czym ściągnęłam ich uwagę. Pośmialiśmy się chwilę wszyscy, po czym wyjaśniłam im, że jestem mało znającą francuski dziewczyną, która potrzebuje z bagażem dojechać do Compiegne, albo przynajmniej Beauvais. Zajęli się mną mężczyzna od złych wieści wraz z żoną. Pomimo wieku (potem powiedział, że mają córkę w wieku 39 lat, więc mniej niż 60 bym mu nie dała) potrafił porozumieć się po angielsku. Akcja dostania się do miasta rozpoczęła się od… czynnego łapania stopa :P. Nie przyniosło to żadnych efektów, wszyscy jechali w kierunku Paryża, więc pan zadzwonił po taksówkę. Zabrała nas do centrum Beauvais, gdzie moi nowi znajomi zostawili samochód tydzień wcześniej (byli na wczasach w Hiszpanii), po czym odwieźli mnie na dworzec autobusowy (gdzie musiałam czekać 2,5 godziny na autobus do Compiegne, w miarę sił jednak pooglądałam pobliski kościółek z III(?) wieku). Byli przy tym wszystkim bardzo serdeczni, nie chcieli ode mnie żadnych pieniędzy za taksówkę (ale wmusiłam w nich polską złotówkę ‘na szczęście’). Stwierdzam przy okazji, że mój dług wdzięczności wobec świata rośnie niesamowicie, jednocześnie jest to chyba najprzyjemniejsze obustronne zobowiązanie ;).
Na dzisiaj nie mam żadnych konkretnych planów, jutro spróbuję się wybrać na basen albo do parku. Gdybyście mieli dla mnie jakieś propozycje (oprócz oglądania francuskich telenowel), czekam ;).
Mieszkam sama w czymś, co nazywają tutaj ‘studio’ – jest to samodzielny pokoik, z kuchnią i łazienką, jasny, przestronny, ładny. Jeśli chciałabym coś zmienić w wyjeździe byłoby to mieszkanie, do którego standardu (i ceny) nie jestem przyzwyczajona (chociaż jakbym chciała tańczyć walca w środku, byłoby jak znalazł), poza tym trochę smutno samej. Pani Francoise jest dla mnie miła, mówi trochę po angielsku, za to próbuje mnie przyzwyczaić do francuskiego. Okazała niebywałe zdumienie, że obiad jemy koło 15, poza tym ucieszyła się z oscypka. Byłam wczoraj w biurze Erasmusa, ostateczny plan zajęć (aż trzech) będę miała w poniedziałek, za to załatwiłam ubezpieczenia, formularze, i założyłam konto.
By skończyć optymistycznie, opowiem o mojej podróży na miejsce. Wysiadłszy z samolotu na lotnisku w Beauvais (powiedziałabym, że to miejsce ‘pomiędzy Krakowem a Rzeszowem’, powiedzmy 75% krakowskich Balic i 25% z rzeszowskiego lotniska), udałam się do informacji turystycznej, by zapytać o transport do Compiegne. Pani mówiła po angielsku (liczba osób posługujących się tym językiem drastycznie spadała, w miarę oddalania się od lotniska), i zaplanowała mi podróż z przesiadką w mieście Beauvais. Miałam się tam dostać autobusem odjeżdżającym za około godzinę, poszłam więc z moimi (przynajmniej w części posiadającymi kółka) 25 kilogramami szukać przystanku. Gdy doszłam na miejsce, na autobus (jak się okazało, poprzedni) czekały 3 osoby, po czym doszedł mężczyzna i poinformował resztę o strajku kierowców autobusów na niektórych liniach, między innymi na naszej.
Na to wszystko zareagowałam bardzo po swojemu, zaczęłam się śmiać się, czym ściągnęłam ich uwagę. Pośmialiśmy się chwilę wszyscy, po czym wyjaśniłam im, że jestem mało znającą francuski dziewczyną, która potrzebuje z bagażem dojechać do Compiegne, albo przynajmniej Beauvais. Zajęli się mną mężczyzna od złych wieści wraz z żoną. Pomimo wieku (potem powiedział, że mają córkę w wieku 39 lat, więc mniej niż 60 bym mu nie dała) potrafił porozumieć się po angielsku. Akcja dostania się do miasta rozpoczęła się od… czynnego łapania stopa :P. Nie przyniosło to żadnych efektów, wszyscy jechali w kierunku Paryża, więc pan zadzwonił po taksówkę. Zabrała nas do centrum Beauvais, gdzie moi nowi znajomi zostawili samochód tydzień wcześniej (byli na wczasach w Hiszpanii), po czym odwieźli mnie na dworzec autobusowy (gdzie musiałam czekać 2,5 godziny na autobus do Compiegne, w miarę sił jednak pooglądałam pobliski kościółek z III(?) wieku). Byli przy tym wszystkim bardzo serdeczni, nie chcieli ode mnie żadnych pieniędzy za taksówkę (ale wmusiłam w nich polską złotówkę ‘na szczęście’). Stwierdzam przy okazji, że mój dług wdzięczności wobec świata rośnie niesamowicie, jednocześnie jest to chyba najprzyjemniejsze obustronne zobowiązanie ;).
Na dzisiaj nie mam żadnych konkretnych planów, jutro spróbuję się wybrać na basen albo do parku. Gdybyście mieli dla mnie jakieś propozycje (oprócz oglądania francuskich telenowel), czekam ;).
czwartek, 22 września 2011
Odlot!
(zdecydowanie nie mam dzisiaj dnia na pisanie - trudno ;) ).
Zastanawiałam się, co by tu napisać na koniec ;). Może nie jakoś szczególnie długo czy intensywnie (termodynamika i o wiele za ciężki bagaż rządziły moimi myślami prawie niepodzielnie); wszystko, co wymyśliłam wydawało mi się czczym gadaniem o pietruszce, którą próbuję stylizować na bohatera narodowego. Jak już komuś pisałam, mam niesamowitą tendencję do nadawania znaczenia sprawom zupełnie zwyczajnym. Urozmaicam sobie dzięki temu życie, baa (Francuzi mają mnóstwo takich przerywników, muszę się przyzwyczajać do 'boof' itp :P) w każdej znaczącej jego chwili mam wrażenie, że świat jest niezwykły. Co nie zmienia faktu, że to zupełnie zwykła przesada, która ma święte prawo denerwować otoczenie ;).
W każdym razie, przypomniał mi się 'pierwszy raz' w Anglii. Do Waltham Cross jechałam z ciekawością i na pewno z chęcią poznawania nowego; tutaj jest dokładnie tak samo ;). Właściwie to dziwne, jak mało się denerwuję :P (albo może sesje wyrabiają stalowe nerwy?). Jeśli już się czegoś boję, to stosunków z ludźmi, klasycznego 'czy mnie polubią?', w związku z całą ideologią relacji, jaką sobie tworzą dziewczynki, gdy mają za dużo czasu lub podzielną uwagę. Będzie dobrze ;), chociaż zaczyna do mnie docierać, że przecież nie znam francuskiego.
Dzisiejszą termodynamikę zdałam (już część z Was słyszała, ale to był chyba najgorszy egzamin ustny w moim życiu :P). Boję się koszmarów, w których zapomnę, która praca jest ujemna i pan po mnie przyjdzie :P.
Ale wracając do wyjazdu: lecę dzisiaj o 12:15 z krakowskich Balic, proszę Opatrzność, by było zimno i wietrznie. Inaczej ugotuję się we wszystkich bluzkach i sweterkach, które z braku miejsca w torbach (albo nadmiaru masy) będę miała na sobie. Do Compiegne dostanę się nie wiem jak (zasięgnąwszy wcześniej języka w informacji turystycznej na lotnisku), za to do domu zawiezie mnie pani Francoise, moja landlady. Nie będę miała na początku internetu, może skończę w końcu książkę ;). W piątek spotykam się z jakimiś kobietami, które powiedzą mi co dalej.
Tak w ogóle UTC jest chyba uczelnią dobrze przygotowaną na zagranicznych studentów. Przede wszystkim wysyłają nam dużo maili z informacjami, pytają czy sobie poradzimy itp. Dostałam od nich listę, która (o ile mi się dobrze wydaje) zawiera studenta zagranicznego, jego kraj oraz przypisanego mu studenta z Francji. Lista liczy 133 zagraniczne dusze (piszę to a propos moich obaw, zdaje się z maja :P). Jestem jedyna z Polski, ale Estonia i Rumunia są w podobnej sytuacji ;).
;). I chciałam poprosić, żebyście byli ze mną. Poza wielką frajdą, zwłaszcza na początku spotka mnie dużo stresów. Gdybyście mieli wolną chwilę, i ochotę sprawić mi radość, czekam na maile ;).
Aha, i jest nowa ankieta, dziękuję za poddanie pomysłu ;). Dotyczy kwestii bardzo indywidualnej i celowo nie ma w niej odpowiedzi 'wtedy, gdy nadejdzie czas', albo 'tego nie da się określić' (bo moim zdaniem nic nie wnoszą). Potraktujcie sprawę obyczajowo, tzn kiedy nie gorszyłby Was widok nowej pary, albo prywatnie, kiedy bylibyście gotowi na kolejną relację. Zapraszam ;)
Zastanawiałam się, co by tu napisać na koniec ;). Może nie jakoś szczególnie długo czy intensywnie (termodynamika i o wiele za ciężki bagaż rządziły moimi myślami prawie niepodzielnie); wszystko, co wymyśliłam wydawało mi się czczym gadaniem o pietruszce, którą próbuję stylizować na bohatera narodowego. Jak już komuś pisałam, mam niesamowitą tendencję do nadawania znaczenia sprawom zupełnie zwyczajnym. Urozmaicam sobie dzięki temu życie, baa (Francuzi mają mnóstwo takich przerywników, muszę się przyzwyczajać do 'boof' itp :P) w każdej znaczącej jego chwili mam wrażenie, że świat jest niezwykły. Co nie zmienia faktu, że to zupełnie zwykła przesada, która ma święte prawo denerwować otoczenie ;).
W każdym razie, przypomniał mi się 'pierwszy raz' w Anglii. Do Waltham Cross jechałam z ciekawością i na pewno z chęcią poznawania nowego; tutaj jest dokładnie tak samo ;). Właściwie to dziwne, jak mało się denerwuję :P (albo może sesje wyrabiają stalowe nerwy?). Jeśli już się czegoś boję, to stosunków z ludźmi, klasycznego 'czy mnie polubią?', w związku z całą ideologią relacji, jaką sobie tworzą dziewczynki, gdy mają za dużo czasu lub podzielną uwagę. Będzie dobrze ;), chociaż zaczyna do mnie docierać, że przecież nie znam francuskiego.
Dzisiejszą termodynamikę zdałam (już część z Was słyszała, ale to był chyba najgorszy egzamin ustny w moim życiu :P). Boję się koszmarów, w których zapomnę, która praca jest ujemna i pan po mnie przyjdzie :P.
Ale wracając do wyjazdu: lecę dzisiaj o 12:15 z krakowskich Balic, proszę Opatrzność, by było zimno i wietrznie. Inaczej ugotuję się we wszystkich bluzkach i sweterkach, które z braku miejsca w torbach (albo nadmiaru masy) będę miała na sobie. Do Compiegne dostanę się nie wiem jak (zasięgnąwszy wcześniej języka w informacji turystycznej na lotnisku), za to do domu zawiezie mnie pani Francoise, moja landlady. Nie będę miała na początku internetu, może skończę w końcu książkę ;). W piątek spotykam się z jakimiś kobietami, które powiedzą mi co dalej.
Tak w ogóle UTC jest chyba uczelnią dobrze przygotowaną na zagranicznych studentów. Przede wszystkim wysyłają nam dużo maili z informacjami, pytają czy sobie poradzimy itp. Dostałam od nich listę, która (o ile mi się dobrze wydaje) zawiera studenta zagranicznego, jego kraj oraz przypisanego mu studenta z Francji. Lista liczy 133 zagraniczne dusze (piszę to a propos moich obaw, zdaje się z maja :P). Jestem jedyna z Polski, ale Estonia i Rumunia są w podobnej sytuacji ;).
;). I chciałam poprosić, żebyście byli ze mną. Poza wielką frajdą, zwłaszcza na początku spotka mnie dużo stresów. Gdybyście mieli wolną chwilę, i ochotę sprawić mi radość, czekam na maile ;).
Aha, i jest nowa ankieta, dziękuję za poddanie pomysłu ;). Dotyczy kwestii bardzo indywidualnej i celowo nie ma w niej odpowiedzi 'wtedy, gdy nadejdzie czas', albo 'tego nie da się określić' (bo moim zdaniem nic nie wnoszą). Potraktujcie sprawę obyczajowo, tzn kiedy nie gorszyłby Was widok nowej pary, albo prywatnie, kiedy bylibyście gotowi na kolejną relację. Zapraszam ;)
piątek, 12 sierpnia 2011
Accidents will happen
Nie sądzicie, że to bardzo głupie, gdy nasze największe oczekiwania, nasze całe plany, coś, do czego długo siebie i otoczenie przygotowywaliśmy i przekonywaliśmy, może się zniszczyć przez bardzo głupi, często niewspółmierny powód?
Dowolna dziewczyna mogła nie pójść na medycynę, bo kobiece przypadłości i ostry ból brzucha dopadł ją w momencie czytania pierwszego zdania z matury z biologii. (i nie mogła jej napisać tak dobrze, jak planowała, a żeby 'nie marnować roku' poszła na inny, też dobry kierunek, ale świat medyczny został pozbawiony interesującej osoby). Przedsiębiorca może się spóźnić ze świetną ofertą przetargową o pół godziny, bo internet w okolicy nie działał z powodu jednej z burz lipcowych. (na studiach nas przestrzegali przed terminami przetargów. Z drugiej strony mówili, że w 90% przypadków wybiera się najtańszą ofertę. Przykre). Matka może nie dostać zasiłku na dziecko, bo dostała 100 zł premii za dodatkową pracę, co z kolei podniosło dochód roczny na członka rodziny o śmieszną kwotę, jednak przyczyniło się do znalezienia się nad kreską 504zł. (to już bardziej realne).
W tym momencie, oprócz egzaminów we wrześniu, mogę nie pojechać do Francji bo nie jestem w stanie znaleźć mieszkania, na które będzie mnie stać przy wszystkich możliwych dla mnie stypendiach. Śmieszne, gdy tyle psychologicznych rozterek już za mną, taka dziwna przeszkoda. Mam nadzieję, że się uda coś znaleźć ;)
Dowolna dziewczyna mogła nie pójść na medycynę, bo kobiece przypadłości i ostry ból brzucha dopadł ją w momencie czytania pierwszego zdania z matury z biologii. (i nie mogła jej napisać tak dobrze, jak planowała, a żeby 'nie marnować roku' poszła na inny, też dobry kierunek, ale świat medyczny został pozbawiony interesującej osoby). Przedsiębiorca może się spóźnić ze świetną ofertą przetargową o pół godziny, bo internet w okolicy nie działał z powodu jednej z burz lipcowych. (na studiach nas przestrzegali przed terminami przetargów. Z drugiej strony mówili, że w 90% przypadków wybiera się najtańszą ofertę. Przykre). Matka może nie dostać zasiłku na dziecko, bo dostała 100 zł premii za dodatkową pracę, co z kolei podniosło dochód roczny na członka rodziny o śmieszną kwotę, jednak przyczyniło się do znalezienia się nad kreską 504zł. (to już bardziej realne).
W tym momencie, oprócz egzaminów we wrześniu, mogę nie pojechać do Francji bo nie jestem w stanie znaleźć mieszkania, na które będzie mnie stać przy wszystkich możliwych dla mnie stypendiach. Śmieszne, gdy tyle psychologicznych rozterek już za mną, taka dziwna przeszkoda. Mam nadzieję, że się uda coś znaleźć ;)
niedziela, 7 sierpnia 2011
łyżka czy łyżeczka
Moja mama dzisiaj powiedziała 'przysłowie', którego nie znałam (nie widzę różnicy pomiędzy przysłowiami, powiedzeniami itp, zupełnie mi obojętne, jakiej nazwy użyję. To pewnie jakieś lekceważenie z mojej strony, ale czasem można :P ). Chodziło o to, że 'życie trzeba jeść łyżeczką a nie łyżką', czyli przede wszystkim iść drobnymi kroczkami do celu, a nie brać wszystkiego szybko i dużymi porcjami, bo można się zachłysnąć. W życiu na wszystko musi przyjść odpowiedni czas, a na większość rzeczy trzeba poczekać i starać się długo. Sztandarowym przykładem mojej mamy jest odkładanie przez kilka lat pieniędzy na jedne, porządne wakacje.
Przez 2 noce byłam ze znajomymi w Komańczy, tam na powrót zaczęłam mieć wątpliwości odnośnie wyjazdu do Francji. Zacznę może od drugiej strony. Każdą decyzję,związaną z wyjazdem podejmowałam bardzo jak na mnie szybko, i chyba nie do końca wszystko przemyślałam.
Mogłabym pojechać na 5 roku, podczas semestru letniego. Po obronie inżyniera w tym roku, poszłabym dalej się dyplomować do pana G., który ma kontakty w Clermont-Ferrand. Pisałabym tam pracę o pełzaniu betonu. Biorąc pod uwagę cały mój stosunek do budownictwa nie byłoby takie nudne ;), a nawet powiedziałabym, że ciekawe. Przez 1,5 roku poduczyłabym się francuskiego technicznego, i pewnie dałabym sobie radę. Później, mogłabym robić na miejscu doktorat z tego betonu, pan G. również prezentował takie możliwości. Mogłabym zostać we Francji, albo wrócić do Polski, wedle uznania.
Mając odrobione 2 przedmioty z VII semestru, mogłabym skupić się na AGH, i nadrobić kilka przedmiotów (w tym momencie mam 7 punktów długu z semestru zimowego, plus 45 do zrobienia w 2 semestrach (pracy inżynierskiej nie liczę). Cały czas mam nadzieję, że jakiś dobry człowiek w końcu przepisze mi przedmiot Podstawy Konstrukcji Inżynierskich :). Gorzej stoję z semestrem letnim, brakuje mi chyba z 15 punktów po 2 latach + 30 zwykłych punktów, które musiałabym nadrobić będąc jednocześnie na I semestrze 2 stopnia budownictwa. Trudne ;) ). Przy odpowiednim natężeniu pracy, mogłabym obronić pracę inżynierską z chemii, i pojechać na erasmusa już mając spokój z AGH.
Poza tym nie zostawiałabym wszystkich znanych i lubianych osób, miałabym pewne miejsce w akademiku, mogłabym sobie trochę uporządkować życie.
Jednocześnie chcę jechać teraz. Dużo spraw już załatwiłam, choć podejrzewam, że większość przede mną ;), boję się, ale wiem, że przezwyciężenie tego strachu pomoże mi po powrocie ;).
(po przeczytaniu jeszcze raz wszystkiego widzę, że pewnie by mi się nie udało dograć wszystkiego tak, żeby pojechać na 5 roku (zwłaszcza AGH ;) ). I czuję, że dobrze zrobię jadąc teraz. Jednak napisanie wątpliwości bardzo pomaga ;). Normalnie, po dojściu do takich wniosków, kasuję całe wypociny, ewentualnie zapisuję sobie na mailu, ale pomyślałam, że te zostawię. Wrócę tu, gdy znowu najdą mnie wątpliwości.
Tymczasem dalej nie wiem, czy nie usprawiedliwiam siebie w ten sposób (jestem bardzo wrażliwa na swój brak obiektywizmu wobec własnych odczuć), albo skąd wiadomo, że nadszedł na coś właściwy czas. Życie jest jak muzyka (widziałam już w co najmniej 2 miejscach taki motyw), trzeba bardzo uważnie patrzeć i wyczuwać, żeby wszystko dobrze ułożyć. Żeby wyszło właściwie, lekko, żeby wszystko się udało. Czasem są sytuacje, że nie powinno się słuchać melodii innych, dla dobra swojego, tej osoby i innych, postronnych. Przynajmniej mam nadzieję :P).
W Komańczy bardzo przyjemnie spędziłam czas. Spróbowałam pieczonego barana, potrafię znaleźć łabędzia na rozgwieżdżonym niebie (oglądaliśmy też spadające gwiazdy. Czy tylko ja żyłam w przekonaniu, że gwiazdy spadają przede wszystkim w czerwcu ;)? ) i dowiedziałam się, że istnieją ludzie, którzy jechali w bagażniku autobusu ;). Poza tym zostałam złapana wraz z 3 koleżankami jak chodziłam po dachu eternitowym o 3 w nocy i starszy pan śpiewał mi piosenkę ;).
Może wieczorem podsumuję ankietę, teraz lecę do kościoła. Odpust ;)
Przez 2 noce byłam ze znajomymi w Komańczy, tam na powrót zaczęłam mieć wątpliwości odnośnie wyjazdu do Francji. Zacznę może od drugiej strony. Każdą decyzję,związaną z wyjazdem podejmowałam bardzo jak na mnie szybko, i chyba nie do końca wszystko przemyślałam.
Mogłabym pojechać na 5 roku, podczas semestru letniego. Po obronie inżyniera w tym roku, poszłabym dalej się dyplomować do pana G., który ma kontakty w Clermont-Ferrand. Pisałabym tam pracę o pełzaniu betonu. Biorąc pod uwagę cały mój stosunek do budownictwa nie byłoby takie nudne ;), a nawet powiedziałabym, że ciekawe. Przez 1,5 roku poduczyłabym się francuskiego technicznego, i pewnie dałabym sobie radę. Później, mogłabym robić na miejscu doktorat z tego betonu, pan G. również prezentował takie możliwości. Mogłabym zostać we Francji, albo wrócić do Polski, wedle uznania.
Mając odrobione 2 przedmioty z VII semestru, mogłabym skupić się na AGH, i nadrobić kilka przedmiotów (w tym momencie mam 7 punktów długu z semestru zimowego, plus 45 do zrobienia w 2 semestrach (pracy inżynierskiej nie liczę). Cały czas mam nadzieję, że jakiś dobry człowiek w końcu przepisze mi przedmiot Podstawy Konstrukcji Inżynierskich :). Gorzej stoję z semestrem letnim, brakuje mi chyba z 15 punktów po 2 latach + 30 zwykłych punktów, które musiałabym nadrobić będąc jednocześnie na I semestrze 2 stopnia budownictwa. Trudne ;) ). Przy odpowiednim natężeniu pracy, mogłabym obronić pracę inżynierską z chemii, i pojechać na erasmusa już mając spokój z AGH.
Poza tym nie zostawiałabym wszystkich znanych i lubianych osób, miałabym pewne miejsce w akademiku, mogłabym sobie trochę uporządkować życie.
Jednocześnie chcę jechać teraz. Dużo spraw już załatwiłam, choć podejrzewam, że większość przede mną ;), boję się, ale wiem, że przezwyciężenie tego strachu pomoże mi po powrocie ;).
(po przeczytaniu jeszcze raz wszystkiego widzę, że pewnie by mi się nie udało dograć wszystkiego tak, żeby pojechać na 5 roku (zwłaszcza AGH ;) ). I czuję, że dobrze zrobię jadąc teraz. Jednak napisanie wątpliwości bardzo pomaga ;). Normalnie, po dojściu do takich wniosków, kasuję całe wypociny, ewentualnie zapisuję sobie na mailu, ale pomyślałam, że te zostawię. Wrócę tu, gdy znowu najdą mnie wątpliwości.
Tymczasem dalej nie wiem, czy nie usprawiedliwiam siebie w ten sposób (jestem bardzo wrażliwa na swój brak obiektywizmu wobec własnych odczuć), albo skąd wiadomo, że nadszedł na coś właściwy czas. Życie jest jak muzyka (widziałam już w co najmniej 2 miejscach taki motyw), trzeba bardzo uważnie patrzeć i wyczuwać, żeby wszystko dobrze ułożyć. Żeby wyszło właściwie, lekko, żeby wszystko się udało. Czasem są sytuacje, że nie powinno się słuchać melodii innych, dla dobra swojego, tej osoby i innych, postronnych. Przynajmniej mam nadzieję :P).
W Komańczy bardzo przyjemnie spędziłam czas. Spróbowałam pieczonego barana, potrafię znaleźć łabędzia na rozgwieżdżonym niebie (oglądaliśmy też spadające gwiazdy. Czy tylko ja żyłam w przekonaniu, że gwiazdy spadają przede wszystkim w czerwcu ;)? ) i dowiedziałam się, że istnieją ludzie, którzy jechali w bagażniku autobusu ;). Poza tym zostałam złapana wraz z 3 koleżankami jak chodziłam po dachu eternitowym o 3 w nocy i starszy pan śpiewał mi piosenkę ;).
Może wieczorem podsumuję ankietę, teraz lecę do kościoła. Odpust ;)
środa, 27 lipca 2011
Czeki
Czy ktokolwiek widział kiedyś używany czek? Mi zdarzyło się dwa razy w życiu.
Pierwszy raz był we Francji, na wycieczce szkolnej, gdzie to jakiś człowiek płacił nim w sklepie pokroju Carrefoura (chociaż pewnie był to Auchant, tam, gdzie byliśmy był duży Auchant). Wyglądało to całkiem naturalnie: pani przy kasie podała cenę, pan wyjął książeczkę wypisał kwotę i sobie poszedł, zostawiając oglądającą zjawisko polską grupę z otwartymi ustami.
Drugi raz był w Anglii. Zakładając konto w Barclaysie (z którego jestem zadowolona ;) ) dostałam różne 'gadżety', w tym książeczkę czekową - nieco mnie to zdziwiło, zwłaszcza, że nie zgłaszałam zapotrzebowania (obsługujący mnie wtedy pan wyposażył mnie we wszystko, co darmowe. Nadal mam jego wizytówkę ;) ). Mocne przekonanie że jej ani razu nie użyję straciłam rok temu, gdy musiałam wysłać czek pocztą, by zapłacić za dokument - Homeoffice. Wypełniać uczyła mnie pani an poczcie ;)
Teraz czeki niespodziewanie wróciły do mojej rzeczywistości. Chcąc znaleźć mieszkanie we Francji, powinnam skorzystać z usług 'firmy' ALESC, która we współpracy z uczelnią szuka mieszkań dla studentów. Wpisowe wynosi 26 euro, dodatkowo potrzebne jest 30 euro kaucji. Obie kwoty powinno się dostarczyć w postaci czeków, najlepiej wysłanych pocztą. Na stronie owego ALESC nie ma podanej innej formy płatności.
Zwiedziłam dzisiaj chyba wszystkie oddziały banków w moim mieście, plus Pocztę Polską, by przekonać się, że nigdzie nie można dostać książeczek czekowych. Nie mówię tutaj o 'szczycie marzeń', czyli o książeczce z walutą euro, ale o zwykłej, złotówkowej. Panie w okienkach robiły wielkie oczy, i z uśmiechem twierdziły, że to relikt, zwłaszcza w dobie bankowości internetowej i ogromnych ilości kart plastikowych. Jak już komuś pisałam, Polska jest krajem, gdzie łatwiej o truskawki zimą, niż o czek ;). Całe poszukiwania i absurd sytuacji (albo, że tam nie można, albo że tu się nie da) niesamowicie dodało mi energii, którą spożytkowałam na pisanie tego oto posta, a także obdzwanianie wszystkich, którzy z zagranicą mają cokolwiek wspólnego z pytaniem o felerne książeczki :P. Może ktoś z czytających ma 'pożyczyć' dwa czeki :D?
Jutro napiszę do ALESC, że Polska i Francja to dwa dziwne kraje, jednak swoją dziwnością się nie pokrywające, i niech mi wymyślą coś innego. W moim banku za przekaz zagraniczny w euro trzeba płacić 80 zł, może Francuzi zaakceptują funty :P?
Ścięłam w końcu włosy, od razu mi lepiej ;)
Pierwszy raz był we Francji, na wycieczce szkolnej, gdzie to jakiś człowiek płacił nim w sklepie pokroju Carrefoura (chociaż pewnie był to Auchant, tam, gdzie byliśmy był duży Auchant). Wyglądało to całkiem naturalnie: pani przy kasie podała cenę, pan wyjął książeczkę wypisał kwotę i sobie poszedł, zostawiając oglądającą zjawisko polską grupę z otwartymi ustami.
Drugi raz był w Anglii. Zakładając konto w Barclaysie (z którego jestem zadowolona ;) ) dostałam różne 'gadżety', w tym książeczkę czekową - nieco mnie to zdziwiło, zwłaszcza, że nie zgłaszałam zapotrzebowania (obsługujący mnie wtedy pan wyposażył mnie we wszystko, co darmowe. Nadal mam jego wizytówkę ;) ). Mocne przekonanie że jej ani razu nie użyję straciłam rok temu, gdy musiałam wysłać czek pocztą, by zapłacić za dokument - Homeoffice. Wypełniać uczyła mnie pani an poczcie ;)
Teraz czeki niespodziewanie wróciły do mojej rzeczywistości. Chcąc znaleźć mieszkanie we Francji, powinnam skorzystać z usług 'firmy' ALESC, która we współpracy z uczelnią szuka mieszkań dla studentów. Wpisowe wynosi 26 euro, dodatkowo potrzebne jest 30 euro kaucji. Obie kwoty powinno się dostarczyć w postaci czeków, najlepiej wysłanych pocztą. Na stronie owego ALESC nie ma podanej innej formy płatności.
Zwiedziłam dzisiaj chyba wszystkie oddziały banków w moim mieście, plus Pocztę Polską, by przekonać się, że nigdzie nie można dostać książeczek czekowych. Nie mówię tutaj o 'szczycie marzeń', czyli o książeczce z walutą euro, ale o zwykłej, złotówkowej. Panie w okienkach robiły wielkie oczy, i z uśmiechem twierdziły, że to relikt, zwłaszcza w dobie bankowości internetowej i ogromnych ilości kart plastikowych. Jak już komuś pisałam, Polska jest krajem, gdzie łatwiej o truskawki zimą, niż o czek ;). Całe poszukiwania i absurd sytuacji (albo, że tam nie można, albo że tu się nie da) niesamowicie dodało mi energii, którą spożytkowałam na pisanie tego oto posta, a także obdzwanianie wszystkich, którzy z zagranicą mają cokolwiek wspólnego z pytaniem o felerne książeczki :P. Może ktoś z czytających ma 'pożyczyć' dwa czeki :D?
Jutro napiszę do ALESC, że Polska i Francja to dwa dziwne kraje, jednak swoją dziwnością się nie pokrywające, i niech mi wymyślą coś innego. W moim banku za przekaz zagraniczny w euro trzeba płacić 80 zł, może Francuzi zaakceptują funty :P?
Ścięłam w końcu włosy, od razu mi lepiej ;)
czwartek, 31 marca 2011
Erasmus w akademiku
Staje się coraz bardziej realny, niemal namacalny. Boję się, ale nie tylko ja. Wola musi wygrywać ze strachem, a są osoby w o wiele gorszej sytuacji. Chciałabym bardzo, żebyśmy wszyscy pojechali, łatwiej uwierzyć we wszystkich niż w jednostkę.
Nieśmiało zaczynam myśleć, że to może być coś naprawdę ciekawego, coś, co pozwoli pójść nam wszystkim do przodu. Tymczasem bardzo absorbuje, choć jeszcze nic nie jest pewne. Wczoraj pisałam z 2 osobami podanie, efekty pracy poniżej, w formie dialogu (jedna osoba nie jest świadoma faktu upubliczniania pięknych dwóch kartek, przepraszam za samowolę :P). To było dla mnie ważne, dziękuję ;).
W Grenoble jedynym przedmiotem z dziedziny budownictwa nauczanym po angielsku jest geotechnika, na studiach doktoranckich. W Lille jest wszystko po francusku.
Teraz idę śpiewać na 10 piętro ;)
Nieśmiało zaczynam myśleć, że to może być coś naprawdę ciekawego, coś, co pozwoli pójść nam wszystkim do przodu. Tymczasem bardzo absorbuje, choć jeszcze nic nie jest pewne. Wczoraj pisałam z 2 osobami podanie, efekty pracy poniżej, w formie dialogu (jedna osoba nie jest świadoma faktu upubliczniania pięknych dwóch kartek, przepraszam za samowolę :P). To było dla mnie ważne, dziękuję ;).
W Grenoble jedynym przedmiotem z dziedziny budownictwa nauczanym po angielsku jest geotechnika, na studiach doktoranckich. W Lille jest wszystko po francusku.
Teraz idę śpiewać na 10 piętro ;)
Subskrybuj:
Posty (Atom)