Pokazywanie postów oznaczonych etykietą praca. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą praca. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 6 sierpnia 2015

Puść to wolno

Nie dam rady chyba dużo dzisiaj napisać, ani z jakimkolwiek większym sensem. Może treść posta niech wypełnią sticky thoughts ze sticky notes.

Czasem wszystko wychodzi nie tak, jak byśmy chcieli. Pewnie nie ma co się tym zbytnio martwić, bo coś niechcianego jest jak najbardziej naturalną częścią życia. Możemy starać się to zmienić, ale nie ma opcji wyeliminowania każdej formy negatywnych ataków materii. Jeżeli czereśni nie zniszczą upały, zniszczy je grad albo jakieś szkodniki (choć muszę tu zauważyć, że z pewnością spora część wszystkich czereśni zostanie nietknięta i bardzo smaczna. Nie widzę powodu, żeby niszczyć wszystkie tylko na potrzeby posta). Zgodnie z tą myślą, nie powinniśmy się denerwować czerwonymi światłami, gdy nam się śpieszy (bo i tak nie mamy na nie wpływu), nie powinniśmy się denerwować decyzjami przełożonego, ani gradem, który pada nam na samochód. Z kolei powinniśmy wybierać drogę bez świateł, gdy nam się śpieszy, powinniśmy rozmawiać z szefem o kłopotach i wątpliwościach, a przy niepewnej pogodzie zostawiać auto w garażu (jeśli ktokolwiek ma :P). Eee, wystarczająco to trudne.

Zostawiając nerwy - coś, czego nie chcemy przynosi po prostu smutek, zniechęcenie i zwątpienie. Przy których trzeba iść dalej. I dlatego chyba trzeba mieć równolegle kilka zajęć w życiu - typu rodzina, znajomi, praca, zainteresowania, sport. Żeby w razie trudnych chwil w czymś jednym móc się wspomóc innymi. Czasem jedyną miłą chwilą w ciągu dnia może być dawanie korepetycji.

É Difícil - posłuchajcie

Muito parabéns Joaninha

wtorek, 16 czerwca 2015

sticky notes 1

Życie jest samo w sobie dość skomplikowane (te wszystkie przemiany łapiące jednocześnie biologię, chemię i fizykę, plus PMSy i fazy księżyca). By nie zwariować, ramach możliwości powinno je się czynić choć trochę weselszym. Ciekawszym, pełnym niespodzianek. Małym kosztem, choć może tym większym, im bardziej od owych małych, nieważnych z pozoru rzeczy odwykliśmy. Obrazek dobry na wszystko?


wtorek, 10 lutego 2015

poczucie obowiązku na L4

Z pięknego miasta niemalże w Bieszczadach przywiozłam fasolkę po bretońsku i przecudną odmianę grypy żołądkowej. Poniedziałek zaczął się zatem wcześnie i wcale nie pracowicie. Zdążyłam się dość mocno wytrącić z równowagi w stosunku do służby zdrowia kraju-matki, służba zdrowia natomiast popomstowała w moim kierunku na ludzi przychodzących po skierowania do okulisty i dermatologa ('Widzi pani ile ludzi? A połowa to tylko po skierowania. Już nam druków brakuje!') oraz na chorych pragnących L4 a nie znających NIPu pracodawcy ('No to jak pani tu przychodzi? Z resztą, i tak nie mam tych druczków, proszę przyjść jutro od 12 do 18'). L4 dostałam na szalone dwa dni ('A jest pani pewna, że nie chce pani iść już we wtorek do pracy?').

Hmm, chyba nie było potrzeby przelewania tego wszystkiego tutaj, prawda?

Korzystając z wtorkowego zwolnienia, moim tymczasowym miejscem pobytu było rozkoszne łóżko, wyposażone w lampkę do czytania, stos poduszek i laptopa oferującego Friendsów online. Jakoś po 9w dniu dzisiejszym zadzwoniła praca z prośbą o wyjaśnienie tabelek. Każdy kto używał excela w pracy wie, że nietrudno napisać formułę pełną sum, ifów i mnożeń przez dziwne liczby, za to trudno jest się w takiej tabelce rozeznać każdemu postronnemu. Zwłaszcza, jeśli przed tym postronnym postawiono bodajże 18 innych tabelek do ogarnięcia. Zaoferowałam tabelkową pomoc, na czym skończyły się moje naukowe osiągnięcia dnia (o pękaniu nie warto wspominać, jako że efektów żadnych nie przyniosło).

Do całej powyższej części dwa spostrzeżenia. Po pierwsze - zapomniałam jak strasznie słaby jest człowiek, gdy ma temperaturę. Zasypia przy każdym przyjęciu pozycji horyzontalnej, która wydaje się najbardziej naturalnym i kuszącym stanem człowieka, ciągnie go do kocyków, chociaż nie byle jakiej siły wymaga narzucenie ich na kołdrę. Współczuję ludziom, którzy przechodzą choroby (niech to będzie otwarte pojęcie) w samotności.

Po drugie - zastanawiałam się, jak to jest z poczuciem obowiązku. Wyjeżdżając z Anglii dokładnie opisałam tamtejsze excelowe tabelki, zostawiłam maila i nr telefonu - na wszelki wypadek. Po to, by ktoś nie musiał siedzieć dwóch dni nad tym, co moja pamięć przetworzy w pół godziny. Palnę truizm, ale zwróćcie uwagę, ile jest takich rzeczy na które osoba A, zaznajomiona z tematem, straci pół godziny, ale dzięki temu osoba B, która ma bazować na jej pracy, oszczędzi swoje dwie. Mała rzecz pozwala oszczędzać czas i nerwy innych, poza tym wprowadza miłą atmosferę :P. (Tak nawiasem pisząc - dzisiaj siedziałam nad excelem, ale jutro postaram się wyjść wcześniej z pracy (wydaje się, że mam mądrego szefa, który rozumie takie sprawy)).

Ludzie robią bardzo dużo rzeczy, (można by rzec) tylko z korzyścią bezpośrednią dla innych ludzi. Można je zbiorowo nazwać określeniem dość pejoratywnym - 'poczuciem obowiązku'. Kojarzy się ono w pierwszej linii z robieniem czegoś, czego się tak naprawdę robić nie chce, ale musi się jednak, bo tak wypada, albo zachodzi wyższa konieczność. Moim zdaniem natomiast, poczucie obowiązku to piękne i naturalne uczucie, które mówi o więzi pomiędzy człowiekiem, a tym, wobec czego wspomniane poczucie obowiązku mamy. Mówi o odpowiedzialności za rzeczy, za pracę, za osoby, z którymi się stykamy. Pokazuje, że nie chcemy źle dla bliskich (dowolnie odległych), że się nimi zaopiekujemy, zadbamy o nich, a w efekcie będziemy godni (?), by nami też się w potrzebie zaopiekowano.

Ja czuję tą opiekę na co dzień - pomagałam Ninie się uczyć, zrobiłam dziś tabelki, a w zamian całe serce oddała mi Francoise we Francji, Mirunia pomogła z mieszkaniem. Czy poczuciem obowiązku nie jest opieka nad młodszą siostrą, nad starszą babcią, nad ojcem alkoholikiem? O ile w przypadku dziecka, czy kochanej babci od serników odpowiedź jest łatwa, tak przy ojcu alkoholiku już są pewne problemy - do rozwiązania tak jak zawsze, na bieżąco, przez życie.

Poczucie obowiązku bardzo często wynika z formalnego obowiązku, ale jeszcze częściej z, jakkolwiek by to nie brzmiało :P, z miłości do bliźniego :). Naprawdę polecam kochanie świata (i jestem normalna, i ostatnio biorę tylko ibuprom).



Jest jeszcze jedna sprawa, o której nie pisałam - Mirunia jest na doktoracie w Eindhoven :). Cieszcie się wszyscy razem z nami, i życzcie jej powodzenia :D (i tyle na tego bloga wystarczy).

poniedziałek, 29 grudnia 2014

Praca dla przyjemności?

Jest seria zdarzeń, których wydarzenie się w życiu trąci lekką przesadą. Nie tak dawno przydarzyła mi się niecodzienna sytuacja, taka z cyklu poślizgnięcia się na skórce od banana. Możliwe niby, ale zdarza się tylko na filmach :P. Przechodząc do rzeczy - któregoś dnia zapomniałam zjeść w pracy (czyli w ogóle w ciągu dnia) obiadu. 

Nie wchodząc w tematy domniemanego bądź urojonego pracoholizmu - przy wypełnianiu obowiązków zawodowych (ale to szumnie brzmi :P) po prostu się zdarza, że nie ma czasu na jedzenie. W takich sytuacjach jednak, nawykły do dobrego organizm powinien się wściekać i kierować myśli i nogi w stronę kotleta. Z jakichś powodów jednak tego nie zrobił (kotletowstręt? nagła decyzja podświadomości o podjęciu diety?), i wyszłam późną porą radosna, błogo niegłodna i totalnie nieświadoma niespełnienia warunków umowy użytkowania ciała. Ale post nie o tym.

Najdłużej w pracy siedziałam do 20:30 (mogę dodać, że od 8 rano), po czym zmęczona zwlokłam się do domu. Tego samego dnia, o godzinie 22:44 dostałam smsa od koleżanki z działu C, że kolega z działu G właśnie wysłał wyniki swoich obliczeń, którymi z kolei miałam się zająć ja, następnego dnia rano. 4 osoby z działu C skończyły wtedy pracę tak, by o 23:50 być w domu. Po czym w tym samym tygodniu świętowali nadejście północy przy biurkach.

Nie znam wielu osób, które nie prowadziłaby prywatnych badań na ludziach - mianowicie obserwacji połączonej z wyciąganiem wniosków. W ten sposób mogę sobie popodglądać różnych współpracowników (w tym obcokrajowców pracujących w mojej firmie) i powyciągać wnioski z uwzględnieniem własnych przeżyć i doświadczeń. Zasadniczym pytaniem tego posta (jakkolwiek śmiesznie by ono nie brzmiało :P) jest: 'Co czyni z pracy zawodowej sposób na spędzanie wolnego czasu?', i 'Co powoduje, że siedzi się w tej pracy bez zwracania uwagi na własne potrzeby?'.

Nietrudno się domyślić, że motywacje ludzi zostających dłużej w pracy są przeróżne. Najbardziej popularną i najprostszą jest Konieczność - występująca pod postacią szefa, który nie rozumie idei ośmiogodzinnego czasu pracy, lub po prostu przywołuje ją ogrom Zadań Do Wykonania, z którymi nie jest się w stanie zdążyć (nawet po zredukowaniu ilości przerw na kawę). Poza Koniecznością istnieje jeszcze jeden ważny powód zostawania dłużej w pracy - po prostu przyjemność i komfort.

Nadchodzi bowiem (często dość prędko) taki moment, w którym praca staje się trochę domem. Miejscem, w którym ma się własny kąt, w którym jest ciepło, jasno, pachnie kawą, tuszem do drukarki i ... (wstaw to, czym pachnie u Ciebie. Tylko coś miłego :P). Jest to miejsce, gdzie raczej nikt nie krzyczy (zakładamy, że 'patologiczny szef' występuje akapit wyżej, w Konieczności), gdzie każdy jest w miarę akceptowany, jeśli nie żywo lubiany. Najważniejszym punktem pracy-domu są moim zdaniem ludzie. Przebywamy z nimi 8-12 godzin :P, podczas których jesteśmy dla siebie mili, mamy szansę porozmawiać, pośmiać się. Mamy czas dla siebie, na wyjaśnienia (zadań zawodowych, ale zawsze coś :P), na podziękowania. W świecie problemów rangi niedziałającej kopiarki, ważnego spotkania i błędów w wykopach wymieniamy się problemami rzeczywistymi - z chorym rodzicem/dzieckiem, z nieodpowiedzialnym chłopakiem, z wybraniem miejsca na wakacje.

Tu pojawia się pierwszy zgrzyt. Ile czasu byśmy nie spędzali w pracy, zawsze jest ona tylko fragmentem naszego życia, opływanym przezeń ze wszystkich stron, ale jednak o określonych granicach. Tak samo, jak stać nas na wytrzymanie na imprezie u  cioci dwóch godzin uśmiechania się, tak samo fundujemy sobie nawzajem dni w pracy w miłej atmosferze. Często jest ona tak miła, że znacznie przewyższa atmosferę domową, wzbogacaną o wyżej wymienione przykładowe problemiki. Niezależna jednostka w pracy, w domu ma już ułamkowy udział w podejmowaniu decyzji i działań, także tyczących się tylko swojej osoby. Pojawiają się konieczności, za które nikt nam nie wypłaci pensji, których często nikt nie zdefiniuje od A do Z. I współpraca z niechętnym dzieckiem lub zmęczoną żoną.

To jedna strona medalu. Drugą jest samotność, którą  praca połączona z kontaktem z ludźmi dość skutecznie wypełnia (przynajmniej na wspominane już 8-12 godzin :P). Jesteśmy sami, mieszkamy sami, bywa, że nie w swoim kraju. I na to nic poradzić nie mogę, choć widzę osoby z zagranicy odwiedzające się przy biurkach po godzinie 18. I Polaków, którzy nie muszą odbierać dzieci z przedszkola, ani gotować obiadów.

Podsumowanie będzie oczywiste - żeby praca była odskocznią od codziennego życia, przynosiła radość i spełnienie, trzeba to życie jakieś mieć :P.

PS Nie zdążyłam wszystkim życzyć WESOŁYCH ŚWIĄT, za to wierzę, że przyjmiecie życzenia SZCZĘŚLIWEGO NOWEGO ROKU (czyli pełnego osiągniętych celów przykładowo :P) :)

niedziela, 14 grudnia 2014

Paczka, paczka i po paczce

Dwa tygodnie funkcjonowałam na zupełnie szalonych zasadach (albo i 3, zależy, jak patrzeć :P).

Kiedyś myślałam, że bycie wolontariuszem Szlachetnej Paczki jest najbardziej wymagającym zadaniem - jednak tak naprawdę to nic w porównaniu z organizowaniem i koordynowaniem akcji w dość konkretnej firmie. Udało nam się w tym roku - a tym samym mi się udało.


Chciałabym zapamiętać wszystko.

Wolontariusz, rodzina, duużo dzieci - ulga, że udało się kogoś wybrać.
Pierwsze problemy komunikacyjne z tymże działem.
Mail zbiorowy, wyjaśnianie idei - Wielu idei, wielu Idei.
Brak reakcji i reakcje najgorliwsze z możliwych.
Niemożliwa ilość pań z dołu do zapamiętania.
Marta - i działanie, but without tea and coffee.
Spać.
Potrzeby rodziny i stan magazynu tymczasowego w działowych szafeczkach. I w pamięci.
Pobudki w środku nocy - wykopy we Wrocławiu? Brak chętnych na paczkę? Melisę?
Spaać. 
Załatwienia pań z dołu - milion miłych rzeczy, które zastąpiło pół miliona obiecanych.
Naprawdę się denerwuję - ale ręce mi się nie trzęsą. Co najwyżej angielski szwankuje.
Akcja SP z zarządu - 'Przyprowadzę ci ludzi do składki. Ile potrzebujesz?' I przyprowadził -  na trzy tury, obcokrajowców, dużą część z zarządu. Puszka zrobiła się ponad dwa razy cenniejsza, ja zrobiłam się dwa razy czerwieńsza.
 Plakat powieszony krzywo w antyramie, na dwóch osobnych kawałkach papieru - śmiejemy się z Agą.
Spaaać!
Gromadzenie pudełek, papierów, pomysłów i darów na dwa pokoje.
Wiem, że mnie lubisz, może więc mogłabym przychodzić do ciebie z każdym problemem, którego rozwiązać nie umiem?
Casting firmowy - Santa Claus. Experience not required. I ten strach w oczach nabranych ;].
Zakupy - tbc.
Ciastka - rozpoczynamy pieczenie 22:40
Spaa.....
Zakupy - stać nas nawet na garnki.
Pakowanie - eee, chyba nie mogło się obyć bez żadnej porządnej porażki organizacyjnej. Przynajmniej ciasteczka były dobre :).
Rzeczy z Warszawy i bez mała 6 godzin pakowania na obcasach. 35 sztuk.
Popakowane zapakować do auta - mission impossible, zgarniam więc ludzi, którzy potrafią lepiej krzyczeć niż ja. I w drogę!
Szybki wyładunek, sok pomarańczowy i miły wolontariusz. Ulga przysłania wszystko inne.



Kolacja wigilijna, dużo ludzi, znanych i nieznanych. Wśród nich wielu uśmiecha się - do mnie. Życzenia - aż dziwi ich szczerość i trafność. Jest po prostu miło i ciepło.

"Hej, przepraszam, że piszę o tej porze, ale pragnę się podzielić. Ta Pani u której byliśmy się popłakała i była ogromnie zaskoczona. To, co się tam działo było piękne. Świetne były te Paczki. Jesteś ich bohaterem, moim też. Dobranoc"

Trochę chyba przesada, ale udało się :). I można było się nocą bawić :).


Może mityczne carpe diem nie polega wcale na hedonizmie (:P), ale na łapaniu małych, dobrych chwil z dnia, z życia, z wydarzeń? Na skupianiu się na dobrym, łapaniu tego, i trzymaniu się tego, póki nie nadejdzie lepsze? Wracam do świata żywych :).

You're never fully dressed without a smile. 

poniedziałek, 1 grudnia 2014

Nadrabiamy

Minął ponad miesiąc od ostatniego posta - sama nie zauważyłam. Nadala twierdzę, że to taki trochę czas dla mnie, który prędzej czy później minie. Nie potrafię stwierdzić, czy wymieniony czas to "czas bez pisania", czy "czas lenistwa wszelakiego"; czy to jest tylko ból gardła, czy zdradziecka angina. Będę wiedzieć za rok :), tymczasem....

... pochłania mnie praca. Z wielu naprawdę stron - obmyślania wykopów, zastanawiania się nad przerwami roboczymi (wykonałam pierwszy w życiu telefon służbowy do pana Romana z firmy produkującej wszelakie oprzyrządowanie przerw roboczych właśnie. Pan Roman jest bardzo miły, na pewno jeszcze do niego zadzwonię przy okazji jakiejś hydroizolacji) i innymi rzeczami, które muszę zamienić na język excelowej podkładki.

Praca jest też źródłem niekończących się rozrywek, wynikających z obecności dość znacznej ilości młodych, dość zgranych stażystów połączonych z wesołymi obcokrajowcami. Uczymy się obcych zwrotów, słysząc polskie formułki wypowiadane ni z juszki ni z pietruszki, oraz mocno akcentowane i przepełnione słuszną dumą 'tak!'. Prócz tego chadzamy na integracje połączone z międzydziałowymi słodkimi słówkami. Chłopcy zapisali się do piłkarskiej biznesligi. 2 mecze wygrane.

... zostałam firmową koordynatorką do spraw Szlachetnej Paczki. Trzymajcie kciuki - o ile w organizacji chyba się w miarę odnajduję, to nie jestem dobra w parciu do przodu przez firmowe, zamknięte drzwi. Ale mam fajną rodzinę :).

... Gdzieniegdzie zaczynają się rekolekcje. Może tym razem jakieś wyzwanie :)?

... Wieloskalowa analiza rozwoju szczeliny w warunkach pełzania? Oh, really?

... Wszystkim, którzy myślą, że coś robią źle, albo, co ciekawsze - że inni robią coś źle, polecam rozdział 21.

I trzymajcie się :).

niedziela, 26 października 2014

Brak czasu, ale you are nice

Ostatni miesiąc był dla mnie bardzo dziwnym czasem. Myślałoby się, że po 4 latach uskuteczniania kombinacji międzyuczelnianych nabiorę wprawy w wybieraniu rzeczy ważnych z rzeczy ważnych nieco mniej, że multitasking wejdzie w krew i w genotyp (ku radości bądź przerażeniu dziateczek), że bystry umysł i wyćwiczone nogi ogarną wiele miejsc i zadań. Tymczasem lipa.

Nie powiem, że nie daję rady z obowiązkami (bo chyba problem ma inną naturę), ale nie starcza mi czasu na rzeczy ważne. Na te wyselekcjonowane, na te moje, na te, na których mi najbardziej zależy. W tym na ludzi. Boli tym bardziej, że do tej pory się prawie udawało (no i boli wprost proporcjonalnie do niewyspania :P). Jak to niedawno komuś pisałam, nie da się ogarnąć na raz mankamentów czasu i przestrzeni - albo na coś brakuje godziny, albo to coś jest wściekle daleko.

Za to swoistą rekompensatą są miłe słowa. I tu domniemana ponadczasowość 'smart' i 'clever' wybija się przed skądinąd efektywne 'you are nice', czyniąc je najprzyjemniejszymi dla ucha i duszy.

I think you want a little bit more from me.


niedziela, 21 września 2014

męczenie pracy inżynierskiej

Dzisiaj jest dzień dobrego pisania (piszę owe 'dzisiaj' z premedytacją, a raczej z pełną nadzieją, że przeniesie się ono i na jutro - a raczej na okres 'po wstaniu z łóżka'). Nie mogę powiedzieć, że napisałam dużo (niestety), ale jakość tych niewielkich połaci tekstu jest zdecydowanie lepsza niż cały mój dotychczasowy wstęp (czyli normalna po prostu :) ).

Strasznie ciężko pisze mi się wojłokową pracę. Doświadczenie z dwóch poprzednich powinno podpowiadać od razu dobre słowa, kształtne i treściwe zdania, przeglądanie książek i artykułów winno być wesołą igraszką przy śniadaniu, a zdjęcia powinny się wklejać i nie zmieniać nagle miejscówki. Świat nie jest jednak idealny, i swoje trzeba przy każdym dyplomie odpokutować i ponieprzespać.

Ślub Justynki w porządku (może coś zmajstruję wkrótce), z jego okazji skorzystałam z pierwszego w życiu urlopu 'wtedy, kiedy ja chcę'. W pracy odbyły się pierwsze lekcje portugalskiego, który uparcie czyta mi się po francusku. Dużo jednak idzie wyhandlować w wymianie językowej, na pewno mam łatwiej niż duszyczki męczone za młodu niemieckim. Poza znajomymi z mojego działu i z działu, który dostaje robotę po nas i ma zawsze milion pytań, zaprzyjaźniam się z ochroniarzem. Dobranoc, bo już mam ochotę same głupoty pisać ;)

czwartek, 10 lipca 2014

staż

Znowu mi się długo nie pisało, a wydarzeń od ostatniego czasu od groma. Przede wszystkim - może kogoś jeszcze ta wiadomość zaskoczy, ale DOSTAŁAM PRACĘ (a właściwie staż, ale taki do wiosny ;) ) :D!

Jest to moja pierwsza 'prawdziwa' praca w życiu. Znaczy to nie mniej nie więcej tylko to, że tym razem nikt mnie nie przyjął korzystając z kryteriów: 'szybko zbiera ogórki' albo 'ma ładne oczy i się uśmiecha na zdjęciu', a wymagał stawienia się na dwóch rozmowach kwalifikacyjnych (po angielsku, z miłą panią i sympatycznym panem) i rozwiązania testów przeróżnych ;). Będę wykonywała moje obowiązki dłużej niż 2 miesiące wakacyjne (do czego trochę byłam przyzwyczajona), nie będę pewnie mogła ich porzucić z dnia na dzień, ale jest szansa, że będzie mi przysługiwał urlop.
___

Czasem myślę o sobie, że jestem dość wyjątkowa. Myśli te dopadały mnie najczęściej w jednej sytuacji, która jest wybitnie oddalona od komputera - mianowicie w porze plus minus porannej, gdy to gnałam na złamanie karku pod górkę z akademika na przystanek autobusowy, spóźniona, z plecakiem (bywało, że do spódnicy), trzymając jakiś płaszcz bądź chustkę w ręce. Właśnie w pierwszej fazie tego biegu, mijając bramkę i dość spokojnie idących innych studentów, myślałam sobie, że tak naprawdę dorosłą będę, gdy w końcu przestanę gonić na te przeklęte autobusy.

Początek pracy też jest czymś zbliżającym do dorosłości, i nie mówię tu o zmianie garderoby :P. Już czuję, że mi brakuje przygód (chociaż z jednej nie tak dawno wróciłam :) ), ale chyba nie jestem osobą, która będzie sobie ograniczać atrakcje. Zobaczę w poniedziałek, trzymajcie kciuki.

poniedziałek, 26 sierpnia 2013

Bye Ripley!

Długo nie pisałam - albo raczej dużo się wydarzyło, od ostatniego posta. Byłam trochę zajęta czymś, co można nazwać 'kończeniem Anglii i zaczynaniem Polski' (chociaż w tym momencie uświadomiłam sobie, że nie dostałam P45 z pracy..), ale chyba bardziej chodzi o to, że nie miałam nastroju na pisanie.

Jak już wszyscy pewnie wiedzą - jestem od wczoraj w Polsce. Ryanair się postarał i samolot na płycie lotniska był 20 minut przed planowanym przylotem, co pozwoliło mi bez problemu dostać się dziennymi autobusami do docelowego miejsca noclegowego. 20 minut wcześniej mogłam przerwać nieco bezcelowe i przygnębiające zajęcie - wspominanie ostatnich 7 tygodni pobytu w kraju rządzonym rzez królową, deszcz i bawarki...

...Zanim dotarłam na lotnisko w East Midlands, odwiedziłam po raz ostatni Belper River Gardens. Nie wypożyczyłam tam łódki, nie zapozowałam do zdjęcia, za to zjadłam angielskiego loda z kawałkiem czekolady. Potem zostałam zaproszona po raz ostatni na fish and chips z czymś, bez czego podobno nie ma prawdziwych frytek - mushy peas. Spakowałam mój o 3 kg za ciężki bagaż podręczny, wylałam przypadkiem bawarkę na ścianę i pełna łatwych do odgadnięcia uczyć dałam się odwieźć na lotnisko.

Wcześniej miałam ostatni dzień w pracy, spędzony na porządkowaniu biurka i przepustowej podkładki. Dostałam kartkę z życzeniami od wszystkich, a John podarował mi chyba najbardziej niespodziewany prezent w życiu - serwetę z Nottingham :P. Następnie była kolacja, na którą zaprosiła nas Betty, powrót do domu wśród brytyjskiej nocy.


Przechodząc do czwartku, piekłam ciasteczka, by poczęstować wszystkich w pracy....


Można tak cofać się w nieskończoność, a raczej w 24 lata życia. Codziennie trafiają się nowe rzeczy, zwykłe, znamienne, zwykłe, które są znamiennymi, codziennie przychodzą nowe miejsca i nowi ludzie, których się oswaja. O oswajaniu dość się już Exupery nawypisywał, zmieniłabym tylko 'ryzyko łez' na 'pewność łez'. I poczucie odpowiedzialności za łzy innych, za wyciąganie ich na środek jeziora i zostawianie tam, bo przecież nauczyli się pływać w drodze 'tam'.

Ostatnia ankieta była zrobiona na moje własne potrzeby. Będąc w Anglii zorientowałam się, że mam za sobą mieszkanie w kilku miastach. Sanok, Waltham Cross, Kraków, Harlow, Compiegne i Ripley, wszędzie minimum 7 tygodni. To nie jest pewnie dużo w skali migrującego świata, równocześnie żadna z siedmiu pozostałych ankietowanych osób mi nie dorównała. To także wystarczająco - wystarczająco by nie gubić się w mieście, ale też wystarczająco, by poznać ludzi z którymi się mieszka, by przyzwyczaić ich do siebie, i przy odrobinie woli wystarczająco, by ich poprowadzić.


 Sześc początków, w tym kilka wyposażonych w koniec. I w głowie miliony obrazów, ulic, domów, parków, 'których już nie wiem, gdzie leży mieszkanie'. Podróż (a chyba tak powinnam nazwać wszystkie wyjazdy z 'domu') to silne i nowe przeżycie, które coś zmienia w człowieku, pokazuje mu nowe możliwości, otwiera, pozwala nabrać dystansu. Daje nowy początek. Zwłaszcza, jak się ma dokąd wrócić, chociaż po jakimś czasie nie wie się jednak, gdzie jest miejsce, które najbardziej pasuje do definicji 'domu'. 'Bom wszędzie cząstkę me duszy zostawił', zamieniając ją na cząstki dusz innych.





Przepraszam, post strasznie chaotyczny i nie napisałam wszystkiego, co chciałam. Powroty robią swoje. Miłej nocy wszystkim :)

piątek, 16 sierpnia 2013

Wycieczek ciąg dalszy

Jestem trochę zmęczona (więc nie będzie ładnych, literackich ceregieli), a chciałam bardzo opowiedzieć o tym, co zwiedzałam przez ostatnie dwa dni ;). Zwiedzanie było bardzo fajne, bo nie dość, że w godzinach pracy, to jeszcze towarzystwo i miejsca były naprawdę ciekawe.

Sam pomysł różnorakich wycieczek (dzisiaj była moja czwarta, jeśli liczyć zwiedzanie Somercotes, które widzę z okna pokoju :) ) wziął się trochę z mojego powodu - raz, że John chyba dostał nakaz wtajemniczania mnie we wszystko, co może być ciekawe dla praktykantki (poza tym sam też jest zdania, że wszystko się w życiu przydaje, zwłaszcza wiedza na temat produkcji tego, co trzeba potem projektować :P), a dwa, że widział moje żywe zainteresowanie wcześniejszymi wycieczkami, i na wypalone nieco bezmyślnie pytanie 'czy są tu jeszcze jakieś fajne zakłady produkcyjne?' obiecał coś zorganizować. Dodatkowo okoliczności motywowały, gdyż Sam także mało w swoim życiu widział, za tydzień z kawałkiem mnie już nie będzie (i Sama też, bo ma 2 tygodnie urlopu :P), a niejaki Mark (bądź Matt) intensywnie dopytywał się o moje wrażenia. Zatem przez dwa ostatnie dni byłam z Johnem i Samem na zwiedzaniu zakładów produkcyjnych - wczoraj byliśmy w Hams Hall, gdzie produkowane są bloczki z betonu komórkowego, a dzisiaj odwiedziliśmy wytwórnię cegieł w Measham ;).

Ubierając się wczoraj do pracy, zapinając białą bluzkę, stojąc w butach na obcasach przed lustrem i malując rzęsy, czułam się bardzo dorosła. Wygląd - nie dziewczyny goniącej z plecakiem na zajęcia, ale młodej kobiety, która ma umówioną wizytę w innym mieście - zadania i decyzje przed którymi już staję - ...? Nie wiem czemu akurat wtedy mnie to dopadło, ale wrażenie 24 lat było piorunujące.

Obie wycieczki były bardzo ciekawe, i obejmowały dokładne zwiedzanie i oglądanie fabryk, plus niewielki wstęp teoretyczny. Nie wgłębiając się bardzo w temat - jeśli chodzi o beton komórkowy dowiedziałam się, że mieszanka wyposażona w pastę aluminiową (lub cynkową, ale u nas jest aluminiowa) rośnie w formach jak ciasto - dosłownie ;). Reakcja owej pasty z m.in. Ca(OH)2 prowadzi do powstania wodoru, który to tworzy malownicze pory w produkcie -  nie wiedziałam tego wcześniej. Cegły natomiast zadziwiły mnie różnorodnością kolorów i tym, że tworzy się je właściwie bez żadnych dodatków chemicznych :P, za to wykorzystując redukujące właściwości węgla.

Śmiesznym jest, że wycieczki są jak najbardziej oficjalne, wobec czego latamy wszędzie 'na galowo', ale jednocześnie z zachowaniem zasad BHP. Odpowiada to butom przystosowanym do forkliftów założonym do eleganckich spodni, pomarańczowej kamizelce, z której wystają rękawy wyprasowanej koszuli lub mojej białej bluzki, okularom ochronnym i kaskowi, z którego wychodzi warkocz lub koński ogon. A w biznesie się kurzy :P. Dzisiaj, po cegielni, cali byliśmy pomarańczowi :P).

Zostawiając jednak chemię, nadal uważam, że jedna porządna wycieczka nauczyła mnie o wiele więcej niż 15 godzin laborek z materiałów budowlanych. Nie wykluczam, że owe 15 godzin wpatrywania się w piknometr (a raczej w nudną prezentację na jego temat) było mi potrzebne, do odpowiedniego i świadomego patrzenia dzisiaj.

Z cyklu 'wiedza bezużyteczna' - oglądaliśmy maszyny do badania wytrzymałości na zginanie. Pamięta ktoś z budowlańców rozstaw wałeczków na których ustawia się próbkę :P? Przez głupi nakaz uczenia się  rozstawów, wymiarów, wzorów, ucieka dużo ważnych rzeczy - jak chociażby kształt samej maszyny, czy to, że w czymś takim bada się 'wytrzymałość na zginanie'.

piątek, 9 sierpnia 2013

17 dni

Z dobroci serca chciałam zrobić tartę. Życzenia przełożył na przepis internet, a wiedząc, że tutejsze mleko i mąka nie są dokładnie tym samym mlekiem i mąką, którymi raczą się na wschodzie Europy, wybrałam coś prostego. Bita śmietana zmieszana z mascarpone, do tego truskawki - jednak wróg czai się wszędzie, tym razem w śmietanie.

Nie znając się na nomenklaturze tutejszego nabiału, postanowiłam kupić 'creme fraiche', które przekonało mnie 30% tłuszczu. W kluczowym momencie okazało się jednak, że zakupiony produkt jest kwaśny i nieubijalny. Niezrażona, wysłałam Stuartowi smsa 'kup śmietanę, słodką, 30 do 36% tłuszczu, NIE CREME FRAICHE'. Po negatywnej odpowiedzi na pytanie o robienie sernika, dostałam 2 kubeczki 'single cream' (czymkolwiek on jest) z pięknie wyrysowaną truskawką. Ochoczo zabrałam się za mikser, a po 10 minutach walki i dosypywania cukru pudru przyszedł zdziwiony Stuart i oznajmił, że 'przecież single cream się nie ubija, do ubijania służy tutaj 'double cream''. Niedziela była w pełni, a najbliższy sklep z double cream był za daleko, zatem tartę (którą chłopcy nazywali sernikiem. Bo na pewno nie robi się sernika z 'cottage cheese', bo by był za kwaśny) zjedliśmy w formie płynnej. Po nocy w zamrażarce prezentowała się już o wiele lepiej ;). Gdy przytoczyłam argument, że w Polsce śmietany po prostu mają procentową zawartość tłuszczu i po tym można się domyślić zastosowania, powiedzieli, że sobie strasznie utrudniamy życie ;P.



Najlepsza pora do robienia czegoś do pracy mgr to 22 - jestem najedzona, na ogół wykąpana już, i wystarczająco odpoczęłam po przepustach, by móc zająć się innymi betonowymi elementami. Koło północy (czyli jakieś 7 minut temu) powinnam się położyć spać, żeby z radością przywitać przepustowy świat następnego ranka. Nie ma jak robić czegokolwiek przez 2 godziny.


Praca zatrzymała się w krytycznym momencie - wiszenie w próżni (czyli bez żadnego podparcia) nie przeszkadza małym, symetrycznie obciążonym przepustom o stosunkowo sztywnych ścianach, za to tworzy kolosalne różnice we wszystkich innych przypadkach. Wyznaczono nam termin prezentacji wyników na 20 sierpnia. Jako że mało nam książek z teorią (uczeni nie byli zainteresowani tematem nieróżniczkowych rozwiązań sprężystych podpór liniowych konturów zamkniętych), pozostał stary, sprawdzony studencki sposób. Obecnie jestem w trakcie wklepywania 216 najczęściej spotykanych przypadków przepustów do programu komputerowego, z którego wyniki porównuję z naszym cudem. Pozwala mi to wyznaczyć 216 współczynników owo cudo korygujących, które będą interpolowane na potrzeby spotkania. Mózg by parował, ale jest za zimno. John zabierze mnie i Sama w przyszłym tygodniu do fabryki cegieł.


Kupiłam bilet do domu - lecę 25 sierpnia, jakoś po 18.


Nawet nie wiesz kiedy - idziesz, i nie zauważasz, że jest coraz ciemniej. Dopiero jak trafisz nogą w kałużę, albo uderzysz głową o wystający element wiesz, że jest już za późno. I idziesz dalej ciągle oglądając się za siebie. Weekend będzie spokojny.

niedziela, 4 sierpnia 2013

Dress code

Jakoś tydzień przed przyjazdem do Anglii dotknął mnie problem dress code. Dotknął dosłownie, bo po szybkim myślowym przejrzeniu garderoby stwierdziłam, że choć na co dzień nie ubieram się niedbale, to jednak do poważnej pracy nie mam czego założyć. Rodzicielka, grzmiąc o dress codach i jak zawsze stojąc na straży zdrowego rozsądku, zarządziła wymianę koszul pamiętających czasy liceum, zakup nowych butów na obcasie i choć jednych spodni, które nie będą jeansami. Tak wyposażona ruszyłam do odległej dotąd krainy marynarek i krawatów skrywanych pod pomarańczową kamizelką odblaskową.

W firmie niewątpliwie obowiązuje dress code. Zauważyłam, że jest on przez niemal każdą jednostkę modyfikowany wedle własnych, aktualnych potrzeb :P. Na co dzień nikt nie spotyka się z klientami czy z innymi ludźmi z zewnątrz, nie ma więc potrzeby paradowania w garniturach i garsonkach, jednak biurowy charakter pozostaje. Co za tym idzie, większość mężczyzn zakłada  eleganckie spodnie i koszule, często (acz nie zawsze) wyprasowane, z czego przeważają te z długimi rękawami. Niektórzy noszą krawaty, ale na pewno ich założenie nie wiąże się z zajmowanym stanowiskiem. Jeśli chodzi o strój kobiecy (uwaga!, wraz ze mną w firmie jest tylko 6 kobiet, w różnym wieku), ograniczyłabym się do słów 'elegancki' i 'bez jeansów'.

Tu bowiem zaczyna się temat - panie przychodzą do biura ubrane w sposób bardzo urozmaicony. Nie widziałam chyba ani razu kobiety w spodniach 'w kantkę', tak samo jak nie widziałam żadnej we wspomnianych już jeansach. W większości nosi się do owych nieokreślonych spodni po prostu bluzkę z krótkim rękawem - może nie do końca ordynarny T-shirt, ale ja z moimi kołnierzykowymi nieśmiertelnymi strojami wychodzę przed szereg. Alternatywą do tego jest spódnica lub sukienka (bywa, że letnia), kolorowa albo krótka.

Tak utworzone zestawy ubraniowe napotykają różne przeszkody, przykładowo w postaci upałów, do których naród tysiąca bawarek nie jest przyzwyczajony. Panowie próbowali wdziewać koszule z krótkim rękawem, porzucono krawaty i (co ciekawe :P), objawili się prekursorzy podwiniętych nogawek w spodniach. W tym samym czasie, stojąca o niebo lepiej ładniejsza część firmy zakładała letnie sukienki, których za mało było albo na dole, albo na górze. Moją odpowiedzią było stworzenie zestawu - bluzka na ramiączkach i na to rozpinana koszula z kołnierzykiem (muszę przyznać, że było gorąco, a każdy kto mnie zna, wie, że bluzka na ramiączkach to moja ulubiona część garderoby) - co pozwalało w razie potrzeby szybko wyglądać w miarę profesjonalnie, a zostawiało swobodę, zwłaszcza w przerwie na lunch. Kilka dni po rozpoczęciu ankiety stwierdziłam, że mam dosyć (gorąca i przejmowania się) i spędziłam cały dzień w bluzce opisanej ankiecie.


Pomimo faktu, że wspomniane bluzki są raczej akceptowane u mnie (zwłaszcza w upały), cała sprawa zahacza o istotę dress codu. O ile przed podjęciem pracy myślałam o nim w kontekście profesjonalizmu 'na zewnątrz', gdy to firma chce się pokazać z jak najlepszej strony klientom, tak teraz zaczęłam dostrzegać jego wewnętrzny sens. Wiem, że do wielu ten argument nie przemawia, ale jest bardzo 'mój' - ubierając się elegancko do pracy, nadajemy jej znaczenia, pokazujemy, że jest dla nas ważna, a przy tym tworzymy związek: wyglądamy dobrze - pracujemy dobrze (a przynajmniej się staramy :P). Napisane wygląda to strasznie głupio :P, jednak czuję, że ma to sens. Przykładowo nałożenie butów na obcasie i czerwonej szminki niesamowicie dodaje pewności siebie, jakby po prostu szminka nie szła w parze z byciem szarą myszką.

Drugim ważnym aspektem jest szacunek dla kolegów z pracy. Pomijając sam fakt wspólnej pracy kobiet i mężczyzn i powstające w związku z tym kwestie natury obyczajowej, ubieramy się ładnie dla siebie nawzajem. Staramy się dla innych, poświęcamy im nieco swojego komfortu, a otrzymujemy schludne otoczenie i kolejną rzecz, która jednoczy ludzi.

Nie wiem, czy tym tematem nie dzielę za bardzo włosa na czworo, po prostu mi się luźno pisało :P. Nie jestem zbytnio za restrykcyjnym sposobem ubierania się do pracy, zwłaszcza, jeżeli nie stosowanie się do niego (przypadkowe lub nieco celowe) powoduje niechęć otoczenia. Wiadomo - ubranie powinno być czyste i wyprasowane, ale kolor, długość (w granicach zdrowego rozsądku) czy obecność krawata nie wpływają na mój odbiór bliźniego.

Żadna dziewczyna nie nakłada rajstop do spódnicy, a mężczyźni pracujący w biurach, ale odpowiedzialni za fabrykę przychodzą w zwykłych koszulkach. Żyj i daj żyć innym ;).

Nadal zapraszam do ankiety.

piątek, 26 lipca 2013

Jak to jest zrobione?

Poza czysto edukacyjnymi walorami mojej pracy (nikomu chyba nie śniło się, że zaraz po studiach pierwszym zawodowym wyzwaniem stanie się kontur zamknięty na podłożu sprężystym? :P), jest także dużo walorów bonusowych. Jestem zatrudniona w czymś, co niektórzy nazywają 'Departamentem konstrukcji', w którego skład wchodzą obecnie 3 osoby. Jedna (John) jest zatrudniona także w drugim oddziale firmy (w związku z tym jest u nas zbiorczo jakieś 2,5 dnia), druga jest praktykantką bez większego doświadczenia, za to władająca biegle niszowym językiem obcym, a pozostała jednostka (Sam), pomimo kariery dwumiesięcznej ledwie, dzielnie stara się radzić sobie w przepustowym świecie.

Codziennie zatem mijają nam godziny na liczeniu i piciu bawarek. Zdarzają się jednak wspomniane w pierwszym zdaniu atrakcje dodatkowe ;). Jako że i ja i Sam jesteśmy w firmie nowi, jesteśmy zapraszani do jej poznawania - szczególnie, że poznajemy to, co dzień w dzień widujemy na ekranach monitorów i próbujemy zapisywać równaniami.

Pierwsza wycieczka odbyła się w moim pierwszym tygodniu pracy - oglądaliśmy produkcję w Somercotes, czyli nasze przepusty, ściany oporowe i bariery betonowe. Podczas jakichś dwóch godzin zwiedzania John pokazywał nam zbrojenie, układanie prętów, betonowanie przepustów i ścian oporowych o najróżniejszych wymiarach (przepust wysoki na 4m, z dziurami po bokach?), cierpliwie odpowiadał na nasze pytania i opowiadał ciekawostki.

We wtorek John zabrał mnie do innej siedziby firmy (oddalonej o ponad 20 mil), bym zobaczyła tam biura a także obejrzała produkcję schodów prefabrykowanych, płyt kanałowych i sprężonych belek stropowych. Wiele z tych rzeczy znałam 'z nazwy', wiedziałam jak wyglądają i jaką funkcję powinny spełniać, jednak pierwszy raz miałam okazję zobaczyć je na żywo. Także pierwszy raz zdałam sobie sprawę z ogromu całych przedsięwzięć produkcji budowlanej, gdzie hałdy poszczególnych rodzajów kruszywa oddzielane są przez płyty kanałowe nie spełniające kryteriów jakościowych, gdzie ludzie przez kilka lat wylewają beton na naprężone druty stalowe (odmiana po ludziach, którzy przez kilka lat zbierają ogórki), gdzie stoi maszyna wytrzymałościowa badająca kilkanaście próbek dziennie. Bardzo mi się podobało ;).


Mojemu entuzjazmowi dziwili się współlokatorzy (wynikła w związku z tym ciekawa sytuacja, opowiem przy najbliższej okazji :P), którzy nie podzielają miłości do belek betonowych. Nie jestem osobą, która się przesadnie interesuje budownictwem, która jest budowlańcem z krwi, kości i powołania, ale chyba zawsze tak jest, że człowieka ciekawi to, co robi. Jestem na początku procesu (z orężem w postaci myszki komputerowej), produkcja elementów prefabrykowanych jest tylko kawałeczek dalej - ale jest urzeczywistnieniem naszej pracy, mechaniką stającą się belką o określonych wymiarach. Pisząc bez zbędnego dramatyzmu, po prostu widzimy co robimy, jak każda cyferka w wynikach odbija się w kształcie i cechach elementu. Nawet jeśli to tylko płyta kanałowa :P.



Wracając do Somercotes John (korzystając z ładnej pogody) przewiózł mnie dłuższą drogą - przez Nottingham :)). Mam już cel na wolny weekend (o ile taki się pojawi :P). Jeden z oddziałów firmy produkuje elementy ceramiczne (potocznie cegłami zwane), może uda się nam i tam pojechać :). Miłego dnia wszystkim :), i przepraszam za niewyraźny rysunek - jestem już śpiąca, nie mam siły robić nowych zdjęć (to coś z kołami to płyta kanałowa :P).

czwartek, 11 lipca 2013

Początki w pracy

Od 4 dni jestem szczęśliwą pracownicą firmy projektującej... prefabrykaty betonowe ;). Naprawdę robię przepusty :D, które póki co są w formie belki albo ramy. Do zbrojenia jeszcze daleka droga (bo czymże jest przepust jak nie konturem zamkniętym?), więc póki co umilę Wam czas opowiadaniem o początkach praktyki.

W sumie do końca (albo raczej do początku właśnie ;) - czyli do poniedziałku) nie wiedziałam, czy czasem nie idę na coś w stylu rozmowy kwalifikacyjnej, nie byłam też pewna na czym będzie polegała moja praca. Co ciekawe, nie wiedziała tego nawet Karen, która zabrała mnie półprzytomną ze zdenerwowania do Somercotes, gdzie mieści się zakład produkcyjny i biura. Przedstawiono mnie kilku osobom, z których nie zapamiętałam chyba żadnej, po czym stwierdzono, że powinnam zająć miejsce w ekipie Johna i Sama, właśnie przy projektowaniu obrosłych legendą przepustów betonowych. Dla niezorientowanych, rysunek poniżej ;). 
Jednym z pierwszych moich zadań była rozmowa telefoniczna z działem informatycznym, w celu utworzenia  konta firmowego (dostałam do pracy laptopa, dzisiaj przyszły buty i kamizelka odblaskowa :) ) i ogarnięcia drukarek firmowych. W międzyczasie John - doświadczony pracownik i, hmmm, lider zespołu :) - poszedł po przybory biurowe dla mnie, zostawiając drżącą mą osobę pod opieką Sama. Sam jest również świeżo po studiach i pracuje od niecałych dwóch miesięcy. Ochoczo i z niepokojąco mocnym akcentem zajął się zapoznawaniem mnie z podkładką excelowską, właśnie pod przepusty przygotowywaną. Gdy z różnych załatwień wrócił John, ja już siedziałam i... klepałam ręcznie belkę obustronnie utwierdzoną metodą sił ;) (niewtajemniczonych przepraszam, ale przez jakiś czas będzie dość fachowo). Belka ta oczywiście mi nie wyszła przez cały dzień :P, nerwy i ograniczenia językowe nie pozwalały sklecić zdania, a prawie wszyscy pracownicy przychodzili do biura pouśmiechać się do niebogi z obcego kraju ;). Tak minął mi dzień pierwszy.


Potem już było o wiele przyjemniej ;) - przede wszystkim dlatego, że atmosfera w firmie jest naprawdę dobra i swobodna, wszyscy żyją na przyjacielskiej stopie oraz (jak prawie wszystkim pisałam) ludzie są ekstremalnie mili i bardzo dbają o moje dobre samopoczucie. Kolejne trzy dni minęły mi na obchodzeniu w kółko firmy, uczeniu się mechaniki z angielskich książek, a następnie na próbach jej aplikacji do przepustów, które stanęły na mojej drodze. Dzisiaj wyszła nam naprawdę ważna część wszystkiego - program liczy sam momenty w statycznie niewyznaczalnej ramie. Generalnie chyba tym się będę zajmować - projektowaniem, ustalaniem momentów, obciążeń i zbrojenia. Z resztą - czas pokaże - jutro zamykamy kontur i ogarniamy obciążenia na ściany. Przyjemnego dnia wszystkim :).

PS Post miał być wczoraj, ale internet odmówił posłuszeństwa i zostałam sam na sam z książką. Mam już tutejszą kartę z biblioteki :).

PPS Jeszcze coś - jeden z moich współlokatorów - Rod - powiedział mi bardzo ładną rzecz, świetnie podsumowującą mój cały wyjazd na praktyki. Polecam do serca każdemu:

Nurture your mind with great thoughts because you will never get higher than you think

czwartek, 4 lipca 2013

Praktyki wakacyjne

Jak pewnie niektórzy zauważyli, nie pisałam jeszcze, co robię na wakacjach w tym roku. Mogło to być spowodowane brakiem jakichkolwiek planów, albo planami wymagającymi specjalnego posta ;). Nie umniejszając pozytywnych stron pierwszej opcji, w tym roku trafiła się druga ;). Opiszę w miarę dokładnie niektóre etapy tego, co mi się przytrafiło - wydaje mi się, że działania mogłyby zainspirować kilka osób ;).

Generalnie jest to ostatni pewnie czas, który mogę nazwać 'wakacjami'. Na dróżce, którą sobie kiedyś obmyśliłam (a może jednak nie do końca?) został mi formalnie tylko 1 semestr studiów na AGH - po czym powinnam bronić tytułu inżyniera. Uczelnia moja wymaga ode mnie do tego czasu odbycia 6 tygodni praktyk, związanych mniej lub bardziej z chemią, jednak zahaczających o dowolny proces technologiczny.

Pragnąc połączyć przyjemne z pożytecznym wymyśliłam sobie opcję, która by mnie najbardziej satysfakcjonowała pod wszystkimi względami - mianowicie praktyki (potrzeba na AGH) przy produkcji cementu/betonu (pożyteczne i związane z budownictwem) w Anglii (przyjemne) ;). CV i list motywacyjny po angielsku miałam gotowe 'z wcześniej' (dzięki Mira!), cała trudność polegała na znalezieniu odpowiednich przedsiębiorstw i powysyłaniu dokumentów. Po różnych perturbacjach z nieodpisującymi firmami (do których powtórnie pisałam z prośbą o odpowiedź) odezwała się do mnie pani z jednej firmy z tajemniczym pytaniem 'kiedy bym mogła ewentualnie przyjechać'. Jakiś tydzień później (czyli 2 tygodnie od teraz), gdy zaczęłam już myśleć o organizacji praktyk na Nowej Hucie, pani wyskoczyła ze zdaniem 'mamy dla ciebie propozycję' :D. Po wymianie kolejnych kilku pisanych drżącymi rękami maili, było już pewne, że jadę do Anglii na praktyki wakacyjne ;). Trochę nie w takim charakterze jak chciałam, ale JADĘ (a właściwie lecę :) )!


Tak więc mam przed sobą piękne 7 tygodni, hmm, obliczania przepustów :P? Będę mieszkać w miejscowości Ripley (zakwaterowanie i transport załatwiała firma), jutro (tzn dzisiaj :P) jadę do domu, a 6 lipca lecę z Warszawy do East Midlands ;). I poza przerażającym wrażeniem, że sobie nie poradzę (językowo, budowlanie, ...) jestem chyba najszczęśliwszym prawie-praktykantem ;). Proszę, trzymajcie za mnie kciuki, bo przede mną naprawdę wymagające 2 miesiące (będę tam na dokładkę pisała pracę magisterską :) ). I dziękuję wszystkim osobom, które mi dobrze życzyły, pomagały, sprawdzały angielskie pisania, były wsparciem i inspiracją - jesteście wspaniali ;).

Teraz jeszcze krótki morał całej historyjki - udała mi się rzecz troszkę niecodzienna - bo miałam cel (obrany w śmieszny sposób, ale zawsze :P) i do niego dążyłam. Pomijając to, że był on niezbyt realny, to jednak działanie i wola (plus jakaś Boska interwencja ;) ) zaprowadziły mnie do sukcesu. Stąd moje przekonanie, że warto próbować, i warto chcieć dużo w życiu ;). Ściskam wszystkich, przyjemnych wakacji, i następne wieści pewnie z Derbyshire :).

poniedziałek, 17 września 2012

Prywatne życie kolegi z pracy

Post miał być dopiero jutro, ale muszę jakoś wyjaśnić sobie, czemu się tak mało uczyłam.


Chciałam napisać jeszcze o jednym człowieku, i tym samym skończyć temat Anglii 2012 (chyba, że wydarzy się coś niesamowitego, albo przypomni mi się coś interesującego). Rozmawialiśmy na bardzo prywatny i dość trudny temat. Z jednej strony bardzo chciałam napisać o tej rozmowie, a z drugiej strony internet jest internetem – nie chciałabym, by ktokolwiek, kiedykolwiek połączył wydarzenia z osobą (której nikt z czytelników póki co nie ma szans znać). W związku z tym, nie podaję imienia kolegi ani jego córki, a także prostuję rzeczy, które wtedy były dla mnie niejasne.

(Tak na marginesie – jeśli zamieszczam na blogu jakąś rozmowę w formie dialogu, naprawdę ją przeprowadziłam, i przepisałam tak dobrze, jak tylko pamięć pozwalała. )



Na spacerze, możliwe, że wracając z Lidla. (Uspołeczniłam się, i oprócz samotnych spacerów przystawałam także na propozycje wspólnych wyjść, gdy ktoś mieszkał blisko i nie znudziłam mu się w pracy).

- Mogę Ci zdać osobiste pytanie? - nie znam kogoś, kto by z czystej ciekawości nie odpowiedział ‘jasne, pytaj’, co najwyżej dodając bezpieczne ‘najwyżej nie odpowiem’. Kurtuazja jednak nakazuje (mi przynajmniej) męczyć otoczenie takimi zwrotami. - Jak to było z waszymi dziećmi? Jeszcze rozumiem, że pierwsze mogło być przypadkiem, ale wasz synek? - kolega w tym roku skończył 22 lata.

- Niee, to było zupełnie inaczej, to Marcin był przypadkiem, a córkę chcieliśmy. To znaczy niekoniecznie córkę, ale dziecko.

- Naprawdę? Ale przecież byliście strasznie młodzi, właściwie sami byliście jeszcze dziećmi, no a za dziecko trzeba być odpowiedzialnym, trzeba mu dać jeść, zapewnić dach nad głową, opiekę…

- To wszystko było. Ja pracowałem, moja dziewczyna siedziała w domu. Dobrze zarabiałem, od 16 roku życia pracowałem. Po budowach, po różnych takich... Pieniędzy mieliśmy na wszystko, mogliśmy sobie ot tak kupować co chcieliśmy. Ona chodziła na zakupy, ja dawałem pieniądze, a ona jeszcze mi za to coś kupowała, jakieś swetry, skarpetki.. . No i postanowiliśmy, że chcemy mieć dziecko.

- A co na to wasi rodzice?

- Co oni mogli mówić, myśmy już razem mieszkali. To znaczy ona się do mnie wprowadziła, jak była w 3 miesiącu ciąży. Przyszła raz na noc i już została. Sami decydowaliśmy o sobie, no i zdecydowaliśmy, oni nie mieli nic do gadania.

- Poczekaj, to ile lat mieliście wtedy?

- Ja… czekaj, nie pamiętam. Córa ma teraz 3 lata, to pewnie miałem jakieś 18-19. A Maria jest młodsza, nie wiem, ile mogła mieć. 16-17 chyba…
- Sprawdziłam. Maria, o ile nie kłamie na facebooku, jest z rocznika ’94. Daje jej to w chwili NARODZIN córki jakieś 15 lat, może wczesne 16. Widziałam córkę, naprawdę ma te 3 lata.

- I mając 16-17 lat zdecydowała się, że chce mieć już dziecko? To znaczy wy zdecydowaliście, że świadomie chcecie mieć dziecko?

- No tak, co w tym dziwnego. Kochaliśmy się, żyć bez siebie nie mogliśmy. Bardzo chcieliśmy mieć dziecko. Jak się okazało, że Maria jest w ciąży, byliśmy bardzo szczęśliwi.

- Urodziła się córka, i co dalej?

- No jak Maria już była w szpitalu, ja musiałem pracować. I przez 3 dni nie spałem prawie, na noc chodziłem do pracy, po pracy tylko do domu się przebrać, umyć, i do szpitala. I na 3 dzień urodziła małą, wróciliśmy do domu. I wszystko było jak dawniej prawie.

- Jejku, trochę mnie zdziwiłeś. Generalnie ludzie nie decydują się na dzieci tak szybko, chcą sobie jakoś życie ułożyć, skorzystać z młodości…

- A myśmy chcieli mieć dziecko. Jak ktoś ma niepoukładane w życiu, to będzie miał niepoukładane cały czas, czy jest dziecko, czy go nie ma. Naszej córze niczego nie brakowało przecież, zabawki miała, ubrania miała, a myśmy spędzali z nią tyle czasu, ile potrzebowała.

- No a chłopiec?

- On był przypadkiem, nie planowaliśmy jeszcze drugiego dziecka.

- No ale jak już było…

- Chcieliśmy jechać na zabieg. Byliśmy umówieni, Maria miała wszystkie badania. Było tak, że wsiedliśmy do samochodu, mieliśmy jechać do lekarza, ale popatrzyłem na nią, ona popatrzyła na mnie, i bez słowa pojechaliśmy na pizzę. Nie było potem żadnego gadania na ten temat. Urodził się chłopak, w marcu, to daliśmy mu na imię Marcin. Ma teraz trochę ponad rok.

sobota, 25 sierpnia 2012

bye uk salad!

Wczoraj pakowałam paprykę z Kamilem. Znaleźliśmy w trejsie folię z kalafiora (w trejsach można wszystko znaleźć, parę dni temu znaleźli okulary. Normą są owoce i warzywa, zwłaszcza ziemniaki). Nadrukowany był na niej kraj pochodzenia - Poland. (Okazuje się, że Polska może być eksporterem kalafiorów.) Zaczęliśmy się śmiać, folia przechodziła z rąk do rąk, większość uśmiechała się ciepło. Rzadko się trafia. Polski się nie kocha tylko będąc w Polsce.



-Pani Gosiu?
-Noo, co tam, dziecko?
- pani Gosia może uczyć w nauczaniu początkowym, jest też katechetką. Nigdy nie pracowała, zajmowała się dziećmi w domu. Ja wkładałam paprykę na maszynie Hamzy - large vine, a pani Gosia stała na sześciopaku i obserwowała lecące pomidory. Dzieliło nas może półtora metra.
-Ja wiem, że tutaj większości osób nie obchodzę jakoś szczególnie, że oni mnie też pewnie mało obchodzą, że tylko pracujemy razem, że się lubię z większością, ale przecież zapomnimy siebie niedługo. To znaczy, będę was wszystkich pamiętała, wy mnie też, jak przyjadę za rok, to się raczej będą wszyscy cieszyć że jestem, ale przecież nikt tutaj się nie przywiązuje do ludzi, nikomu nie brakuje innych, zwłaszcza jak pracują dwa miesiące...
-No, masz rację, tak jest, ludzie przychodzą, odchodzą, zwłaszcza w takiej pracy.
-Wiem, że to jest normalne, wiem, że chcę wrócić na studia, że przez 90% czasu człowiek się zastanawia, co tutaj robi... Ale mam takie ciężkie serce, jak muszę wszystko i wszystkich dzisiaj zostawić. Jestem smutna i wiem, że to smutek tylko na chwilę. Ale jestem, strasznie, i mnie to denerwuje, bo nie wiem czemu tak.
-Asia, ciesz się, że uciekasz stąd, widzisz jacy tu są ludzie, po co cię tu? Nie myśl za dużo, idź wkładać paprykę. To normalne, że jesteś smutna, jak cię poznałam, wiedziałam, że będziesz.
- pomimo lecących pomidorów pani Gosia mnie przytuliła.



Dwa lata temu byłam przekonana, że żegnam się ze wszystkimi - na zawsze. W tym roku nic nie myślę.



-Eeee, Asia, chyba nie będziesz płakać. No, chyba, że za mną :P.
-Niee, no co ty, ja nie płaczę przecież
. - ja nie płaczę z definicji.



Jamal i Joe zaprosili mnie do pracy na sezon w przyszłym roku. Miło.



Nienawidzę końców. W niedzielę rano Londyn, w środę o 18 mam samolot do Polski. Bardzo dużo osób mi zazdrości. Dalej nienawidzę końców.

czwartek, 23 sierpnia 2012

it's raining cats and dogs i pani Grażyna

Pracuje ze mną pani Grażyna. Ma 51 lat, jest niska, szczupła, krewka i bardzo przeklina. Niesamowicie przeklina. Krzycząc i używając słów na 'k', które bywają też określeniem kobiety (myślałby ktoś, że na pakowalni takie pracują, ale nie wydaje mi się (cokolwiek bym czasem o ludzuach z pakowalni nie mówiła :P)).

Panią Grażynę poznałam w pierwszy dzień mojej pracy w tym roku - pakowałam z nią porcje. Przez 2 godziny nie odezwała się do mnie niemal ani słowem - to dość dziwne jak na nią i jak na typowe zainteresowanie świeżymi twarzami. Teraz wydaje mi się, że nie wiedziała jak mnie ugryźć - byłam niewątpliwie nowa, ale zaznajomiona z firmą i częścią osób. Po owych dwóch godzinach, poszliśmy na grejdę ogórkową. Wtedy usłyszałam pierwsze zdanie w moją stronę 'Hej, k***a, powedz temu, k***a, Jimmiemu, że ja nie stawiałam tu tego bina, tylko on już tu był, k***a, jak przyszliśmy'.

Panią Grażynę lubię (wydaje mi się, że z wzajemnością), mam do niej 'sentyment'. Opinie o niej na packhousie są różne. Dzisiaj (jak co dzień) pani Grażyna, absolutnie niczym nie sprowokowana (chyba chciała boxy, a kolega rozmawiał w tym czasie z kimś innym) rzuciła 'Hej, k***a, Stefan (kolega ma na imię Grzesiu), zaraz cię tak strzelę w tą zakutą pałę, że k***a mózg ci się po całym packhousie rozwali! K***a, o ile ty masz jakiś mózg!' Po czym uśmiechnęła się zadowolona z salw śmiechu - mojego, Grzesiowego i innych. Grunt to mieć dobre podejście do życia i do pań Grażyn :).



Poszłam wczoraj do sklepu - do ciapka (napiszę innym razem, albo dodam jakiś odnośnik. Oczywiście padało. Przed sklepem stała moja znajoma pani (lubię mieć znajome potrierki, sprzątaczki, ekspedientki etc.), która sobie ze mna pogadała. (Sorki za angielski, piszę szybko, bo muszę spać, i na pewno pomylę czasy).

'What a terrible weather, it's raining again, you dunno what to do..' - pani się też deszcze nie podobają.
'Yes, in the UK it's raining almost everyday. How do you say, 'it's raining cats and dogs'?' - chciałam zabłysnąć..
'oh, it's raining cats and dogs, yes, exactly, yes' - pani się zainteresowała i popatrzyła przed siebie
'?'
'oh, we don't really use this one. It's very old one, you know. I heard it for the last time at school, really. But it's good you know it. It's raining cats and dogs...' - po czym zaczęłyśmy rozmawiać nieco o wymowie, właściwie o tym, że Anglicy mówią strasznie niedbale, i nawet ludzie z innego rejonu kraju mają problemy z akcentem. I czym ja się przejmuję, wystarczy może 'pepper', 'cucumber', 'take off' i 'go home' :P.


Robię krzywdę. Sobie i innym, nieustannie. Nie wiem... .


Ledwo wytrzymuję na papryce. Dwa dni w pracy :(. :((.

czwartek, 9 sierpnia 2012

Listy do Matki

[Dawno nie pisałam co u mnie, a że często ten temat poruszam pisząc do mojej Rodzicielki... (do mamy też się nauczyłam pisać listy. Naprawdę nie wiem czemu wydaje się, że epistolografia upada. Moim zdaniem mail bez problemu może być listem, wszystko jest przystępniejsze, mało tracąc na treści) ... postanowiłam przekopiować tutaj znaczną część listu do niej. Enjoy ;)]

Hej Mama,

Pomyślałam, że znowu dawno nie pisałam, i w ogóle dzisiaj mi się co chwilę przypominałaś, więc stwierdziłam, że napiszę ;). Będzie znowu krótko, chociaż moje rozumienie słwoa 'krótko' czasem różni się od rozumienia innych. W każdym razie - u mnie ok, przez najbliższe 2 tygodnie wkładam dalej paprykę - tym razem czerwoną. Myślimy, że osoba, która układała listy (nie wiadomo do końca kto) po prostu się trochę zagmatwała, bo dużo osób stoi na tych samych maszynach, co przez poprzednie 2 tygodnie. Mnie zatem 3 tydzień boli kręgosłup, ale jest już o wiele lepiej niż na początku - przyzwyczaiłam się. Poza tym lubię bardzo Krzyśka i Piotrka - liderów z maszyny paprykowej, a jak się ma fajnych ludzi dookoła, to nic nie jest ciężkie. Jutro powiem Jamalowi, że pracuję jeszcze przez dwa tygodnie - powinno być wszystko ok, część ludzi sezonowych już dostała pisemne zawiadomienia, że mogą pracować tylko do końca października. Dzisiaj robiłam do 16:50, a po południu byliśmy chwilę z kolegą z pracy i jego dzieckiem na placu zabaw. Jacek jakiś czas temu zapisał się na siłownię, od tego tygodnia towarzyszy mu Artur. Dzisiaj żadnego się tknąć nie dało, by nie wrzeszczał z bólu mięśni :P. Pomyślałam, że może też się z nimi w przyszłym tygodniu wybiorę, w końcu nigdy na siłowni nie byłam, a to zawsze jakieś nowe doświadczenie ;). Także atrakcji mi nie brak :].

Poza tym u mnie nic szczególnie nowego. W sobotę jadę do Andzi do Cheshunt (koło Waltham Crossu, tam, gdzie byłam za pierwszym razem), a w niedzielę może pojadę na jakąś wycieczkę. Wracając do soboty - planuję shopping, daj znać, co i w jakiej ilości Wam kupić [to się tyczy wszystkich czytelników ze szczególnymi życzeniami]. Zapytaj się Szwesti, czy może być dla niej kalkulator, taki, jaki ja mam. Powiedz, że tak czy inaczej jej jakiś kupię, bo są tańsze niż w Polsce, poza tym matematykę jakąś będzie na pewno miała co najmniej przez rok [dla niewtajemniczonych - moja Szwesti idzie na studia, UEk ;), ale zabijcie mnie, dalej nie pamiętam na co]. W Anglii stają się modne szerokie bluzki do pępka, ale całe szczęście Szwesti jest normalna i pewnie nie będzie chciała nic takiego.

[...] - krótko o sprawach domowych.

Ściskam Was mocno! [tyczyło się domowników, ale w sumie mogę ściskać wszystkich :P]





Mam niesamowity talent do krzywdzenia siebie i innych.