Czasami Świat bierze za rękę towarzyszkę - Życie, siadają wieczorami przy ciepłej herbacie (ewentualnie przy ciepłym kakao) i rozmawiają. Tworzą przy tym przecudowne, niesamowite okoliczności-obrazy, aż proszące się o historię. Uwiecznioną na płótnie, karcie pamięci, opowieści, czy zwłaszcza - w pamięci osób, które trafiły w odpowiednim czasie na odpowiednie miejsce i jeszcze z odpowiednim towarzystwem.
Czyż nie jest tak, że każdy piękny i malowniczy zachód słońca na plaży jest zachodem zmarnowanym, jeżeli nie trafi na niego choć jedna zakochana para? Czy burza z piorunami, w ciemną, bezksiężycową noc, nie rodzi obaw o pojawienie się kolejnego Frankensteina, lub choćby seryjnego mordercy?
Ciekawa jestem, czy czasem jakieś wyimaginowane pole fizyczne Okoliczności nie przyciąga tych zakochanych na plażę, albo nie każe (samo/za)bójcom wybierać depresyjnych wieczorów). Mawia się, że okazja czyni złodzieja, pozostawienie nastolatki w pustym domu na weekend niesie ryzyko imprezy - bo stworzono ku temu możliwości. Więc zatem - czy sprzyjające okoliczności nie powinny nas popychać do działania, wymuszać decyzje i akcje, przyciągać i poruszać?
Czy piękna noc z księżycem, o którym trąbią internety od tygodnia nie powinna ściągać zorganizowanych grup studentów w rejony kopców? Czy idąc dalej, w krainę amerykańskiej naiwności - czy zgubiony przez smutną dziewczynę portfel choć raz nie powinien zostać podniesiony przez przystojnego, samotnego prawnika?
Ale rzeczywistość wygląda trochę inaczej. Czasami Sytuacja pojawia się, stoi, rozgląda się, i czeka na tego, kto odważną ręką ją wypełni, dając szansę na zaistnienie początku. Okazja czyni może złodzieja, ale nie każdy złodziej potrafi uczynić okazję. I pozostaną okoliczności niewypełnione. Gdy czeka się na coś bliżej nieokreślonego, na zdarzenie, które nigdy nie nadejdzie, na smsa, który nie przyjdzie - bo drugą osobę przyciąga już inna Okoliczność, albo trzyma się ona uparcie ekranu monitora.
I nikt nie napisze 'chodź ze mną pooglądać księżyc'.
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą rozmaitości. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą rozmaitości. Pokaż wszystkie posty
niedziela, 27 września 2015
środa, 29 lipca 2015
Miesiąc świadomości
Jedną z najgorszych rzeczy, które można zafundować człowiekowi (przynajmniej z tych, które mi przychodzą teraz do głowy), jest postawienie go wobec rychłej straty. Straty rozumianej bardzo szeroko - jako po prostu jednokierunkowej zmiany, bez możliwości powrotu.
Życie w swojej istocie (pomimo tego, że dzieli się na konkretne etapy (zwłaszcza w młodości :P)) jest dość ciągłe - przechodzimy płynnie pomiędzy porami roku, nowe zadanie w pracy nadchodzi po starym, po 25 urodzinach ma się 25 lat i jeden dzień. Punkty w życiu (jak nowy rok, urodziny, albo po prostu jakieś nietypowe wydarzenie) na chwilę zatrzymują naszą powolną drogę i dają czas, by porozglądać się dookoła. Czas na ocenienie odległości do celu, na przyjrzenie się widokom zostawionym w tyle, na obejrzenie i zapamiętanie twarzy towarzyszy.
Czasem niektóre punkty są bardziej wyraźne. Gdy kończymy jakąś szkołę, wyjeżdżamy z miasta, gdy dzieje się coś nieodwracalnego, wyciągającego nas z naszego świata pełnego komfortu i czasu na wszystko - czyli właściwie gdy zostawiamy znajome idąc w niepewne. W końcu, gdy ktoś umiera, albo nas opuszcza. Zdecydowanie najgorszy jednak jest moment pełnej świadomości upływającego czasu, niekomfortowej zmiany lub końca. Świadomość, że się nie zdążyło czegoś zrobić, że się zaniedbało jakiś ważny element życia, z którym nie da się już nadgonić, poprawić, wyrównać.
Po całonocnym robieniu projektu, o 7 rano, poranne ptaki śpiewają tylko o tym, że nie zdążysz na 9. Wyjeżdżając po studiach w Krakowie zastanawiasz się, jakim to sposobem przez 5 lat nie udało ci się iść do zoo, ani na kopiec Piłsudskiego. Gdy umiera dziadek, żałujesz, że nigdy nie spytałeś go, jak podrywał babcię, jak robił kapuśniak, albo jak wyglądał świat zaraz po wojnie.
Albo gdy dowiadujesz się, że interesująca dziewczyna, którą właśnie lepiej poznałeś, wyjeżdża na doktorat do Holandii, za miesiąc.
Miesiąc - to z jednej strony dużo czasu, który można bardzo dobrze przeżyć. A z drugiej strony tego czasu jest za mało, żeby zaistniałe ewentualne wydarzenia zdążyły zmienić czyjąś decyzję, czy czyjeś serce układające już ubrania w szafie oddalonej o tysiąc kilometrów. Trudno przeżyć ten miesiąc - żałując, że nie zrobiło się czegoś wcześniej - i to czegoś, o czym się nie wiedziało. Jak miesiąc życia dany przez lekarza choremu. Cieszy, ale ma bardzo wyraźnie zaznaczone granice.
Po miesiącu pewnie po prostu pójdzie się dalej, zostawiając w opisanym krajobrazie przeszłości ciemny punkt, przyciągający wzrok jeszcze przez jakiś czas. Tylko niech ten miesiąc się już skończy.
Życie w swojej istocie (pomimo tego, że dzieli się na konkretne etapy (zwłaszcza w młodości :P)) jest dość ciągłe - przechodzimy płynnie pomiędzy porami roku, nowe zadanie w pracy nadchodzi po starym, po 25 urodzinach ma się 25 lat i jeden dzień. Punkty w życiu (jak nowy rok, urodziny, albo po prostu jakieś nietypowe wydarzenie) na chwilę zatrzymują naszą powolną drogę i dają czas, by porozglądać się dookoła. Czas na ocenienie odległości do celu, na przyjrzenie się widokom zostawionym w tyle, na obejrzenie i zapamiętanie twarzy towarzyszy.
Czasem niektóre punkty są bardziej wyraźne. Gdy kończymy jakąś szkołę, wyjeżdżamy z miasta, gdy dzieje się coś nieodwracalnego, wyciągającego nas z naszego świata pełnego komfortu i czasu na wszystko - czyli właściwie gdy zostawiamy znajome idąc w niepewne. W końcu, gdy ktoś umiera, albo nas opuszcza. Zdecydowanie najgorszy jednak jest moment pełnej świadomości upływającego czasu, niekomfortowej zmiany lub końca. Świadomość, że się nie zdążyło czegoś zrobić, że się zaniedbało jakiś ważny element życia, z którym nie da się już nadgonić, poprawić, wyrównać.
Po całonocnym robieniu projektu, o 7 rano, poranne ptaki śpiewają tylko o tym, że nie zdążysz na 9. Wyjeżdżając po studiach w Krakowie zastanawiasz się, jakim to sposobem przez 5 lat nie udało ci się iść do zoo, ani na kopiec Piłsudskiego. Gdy umiera dziadek, żałujesz, że nigdy nie spytałeś go, jak podrywał babcię, jak robił kapuśniak, albo jak wyglądał świat zaraz po wojnie.
Albo gdy dowiadujesz się, że interesująca dziewczyna, którą właśnie lepiej poznałeś, wyjeżdża na doktorat do Holandii, za miesiąc.
Miesiąc - to z jednej strony dużo czasu, który można bardzo dobrze przeżyć. A z drugiej strony tego czasu jest za mało, żeby zaistniałe ewentualne wydarzenia zdążyły zmienić czyjąś decyzję, czy czyjeś serce układające już ubrania w szafie oddalonej o tysiąc kilometrów. Trudno przeżyć ten miesiąc - żałując, że nie zrobiło się czegoś wcześniej - i to czegoś, o czym się nie wiedziało. Jak miesiąc życia dany przez lekarza choremu. Cieszy, ale ma bardzo wyraźnie zaznaczone granice.
Po miesiącu pewnie po prostu pójdzie się dalej, zostawiając w opisanym krajobrazie przeszłości ciemny punkt, przyciągający wzrok jeszcze przez jakiś czas. Tylko niech ten miesiąc się już skończy.
wtorek, 16 czerwca 2015
sticky notes 1
Życie jest samo w sobie dość skomplikowane (te wszystkie przemiany łapiące jednocześnie biologię, chemię i fizykę, plus PMSy i fazy księżyca). By nie zwariować, ramach możliwości powinno je się czynić choć trochę weselszym. Ciekawszym, pełnym niespodzianek. Małym kosztem, choć może tym większym, im bardziej od owych małych, nieważnych z pozoru rzeczy odwykliśmy. Obrazek dobry na wszystko?
wtorek, 10 lutego 2015
poczucie obowiązku na L4
Z pięknego miasta niemalże w Bieszczadach przywiozłam fasolkę po bretońsku i przecudną odmianę grypy żołądkowej. Poniedziałek zaczął się zatem wcześnie i wcale nie pracowicie. Zdążyłam się dość mocno wytrącić z równowagi w stosunku do służby zdrowia kraju-matki, służba zdrowia natomiast popomstowała w moim kierunku na ludzi przychodzących po skierowania do okulisty i dermatologa ('Widzi pani ile ludzi? A połowa to tylko po skierowania. Już nam druków brakuje!') oraz na chorych pragnących L4 a nie znających NIPu pracodawcy ('No to jak pani tu przychodzi? Z resztą, i tak nie mam tych druczków, proszę przyjść jutro od 12 do 18'). L4 dostałam na szalone dwa dni ('A jest pani pewna, że nie chce pani iść już we wtorek do pracy?').
Hmm, chyba nie było potrzeby przelewania tego wszystkiego tutaj, prawda?
Korzystając z wtorkowego zwolnienia, moim tymczasowym miejscem pobytu było rozkoszne łóżko, wyposażone w lampkę do czytania, stos poduszek i laptopa oferującego Friendsów online. Jakoś po 9w dniu dzisiejszym zadzwoniła praca z prośbą o wyjaśnienie tabelek. Każdy kto używał excela w pracy wie, że nietrudno napisać formułę pełną sum, ifów i mnożeń przez dziwne liczby, za to trudno jest się w takiej tabelce rozeznać każdemu postronnemu. Zwłaszcza, jeśli przed tym postronnym postawiono bodajże 18 innych tabelek do ogarnięcia. Zaoferowałam tabelkową pomoc, na czym skończyły się moje naukowe osiągnięcia dnia (o pękaniu nie warto wspominać, jako że efektów żadnych nie przyniosło).
Do całej powyższej części dwa spostrzeżenia. Po pierwsze - zapomniałam jak strasznie słaby jest człowiek, gdy ma temperaturę. Zasypia przy każdym przyjęciu pozycji horyzontalnej, która wydaje się najbardziej naturalnym i kuszącym stanem człowieka, ciągnie go do kocyków, chociaż nie byle jakiej siły wymaga narzucenie ich na kołdrę. Współczuję ludziom, którzy przechodzą choroby (niech to będzie otwarte pojęcie) w samotności.
Po drugie - zastanawiałam się, jak to jest z poczuciem obowiązku. Wyjeżdżając z Anglii dokładnie opisałam tamtejsze excelowe tabelki, zostawiłam maila i nr telefonu - na wszelki wypadek. Po to, by ktoś nie musiał siedzieć dwóch dni nad tym, co moja pamięć przetworzy w pół godziny. Palnę truizm, ale zwróćcie uwagę, ile jest takich rzeczy na które osoba A, zaznajomiona z tematem, straci pół godziny, ale dzięki temu osoba B, która ma bazować na jej pracy, oszczędzi swoje dwie. Mała rzecz pozwala oszczędzać czas i nerwy innych, poza tym wprowadza miłą atmosferę :P. (Tak nawiasem pisząc - dzisiaj siedziałam nad excelem, ale jutro postaram się wyjść wcześniej z pracy (wydaje się, że mam mądrego szefa, który rozumie takie sprawy)).
Ludzie robią bardzo dużo rzeczy, (można by rzec) tylko z korzyścią bezpośrednią dla innych ludzi. Można je zbiorowo nazwać określeniem dość pejoratywnym - 'poczuciem obowiązku'. Kojarzy się ono w pierwszej linii z robieniem czegoś, czego się tak naprawdę robić nie chce, ale musi się jednak, bo tak wypada, albo zachodzi wyższa konieczność. Moim zdaniem natomiast, poczucie obowiązku to piękne i naturalne uczucie, które mówi o więzi pomiędzy człowiekiem, a tym, wobec czego wspomniane poczucie obowiązku mamy. Mówi o odpowiedzialności za rzeczy, za pracę, za osoby, z którymi się stykamy. Pokazuje, że nie chcemy źle dla bliskich (dowolnie odległych), że się nimi zaopiekujemy, zadbamy o nich, a w efekcie będziemy godni (?), by nami też się w potrzebie zaopiekowano.
Ja czuję tą opiekę na co dzień - pomagałam Ninie się uczyć, zrobiłam dziś tabelki, a w zamian całe serce oddała mi Francoise we Francji, Mirunia pomogła z mieszkaniem. Czy poczuciem obowiązku nie jest opieka nad młodszą siostrą, nad starszą babcią, nad ojcem alkoholikiem? O ile w przypadku dziecka, czy kochanej babci od serników odpowiedź jest łatwa, tak przy ojcu alkoholiku już są pewne problemy - do rozwiązania tak jak zawsze, na bieżąco, przez życie.
Poczucie obowiązku bardzo często wynika z formalnego obowiązku, ale jeszcze częściej z, jakkolwiek by to nie brzmiało :P, z miłości do bliźniego :). Naprawdę polecam kochanie świata (i jestem normalna, i ostatnio biorę tylko ibuprom).
Jest jeszcze jedna sprawa, o której nie pisałam - Mirunia jest na doktoracie w Eindhoven :). Cieszcie się wszyscy razem z nami, i życzcie jej powodzenia :D (i tyle na tego bloga wystarczy).
Hmm, chyba nie było potrzeby przelewania tego wszystkiego tutaj, prawda?
Korzystając z wtorkowego zwolnienia, moim tymczasowym miejscem pobytu było rozkoszne łóżko, wyposażone w lampkę do czytania, stos poduszek i laptopa oferującego Friendsów online. Jakoś po 9w dniu dzisiejszym zadzwoniła praca z prośbą o wyjaśnienie tabelek. Każdy kto używał excela w pracy wie, że nietrudno napisać formułę pełną sum, ifów i mnożeń przez dziwne liczby, za to trudno jest się w takiej tabelce rozeznać każdemu postronnemu. Zwłaszcza, jeśli przed tym postronnym postawiono bodajże 18 innych tabelek do ogarnięcia. Zaoferowałam tabelkową pomoc, na czym skończyły się moje naukowe osiągnięcia dnia (o pękaniu nie warto wspominać, jako że efektów żadnych nie przyniosło).
Do całej powyższej części dwa spostrzeżenia. Po pierwsze - zapomniałam jak strasznie słaby jest człowiek, gdy ma temperaturę. Zasypia przy każdym przyjęciu pozycji horyzontalnej, która wydaje się najbardziej naturalnym i kuszącym stanem człowieka, ciągnie go do kocyków, chociaż nie byle jakiej siły wymaga narzucenie ich na kołdrę. Współczuję ludziom, którzy przechodzą choroby (niech to będzie otwarte pojęcie) w samotności.
Po drugie - zastanawiałam się, jak to jest z poczuciem obowiązku. Wyjeżdżając z Anglii dokładnie opisałam tamtejsze excelowe tabelki, zostawiłam maila i nr telefonu - na wszelki wypadek. Po to, by ktoś nie musiał siedzieć dwóch dni nad tym, co moja pamięć przetworzy w pół godziny. Palnę truizm, ale zwróćcie uwagę, ile jest takich rzeczy na które osoba A, zaznajomiona z tematem, straci pół godziny, ale dzięki temu osoba B, która ma bazować na jej pracy, oszczędzi swoje dwie. Mała rzecz pozwala oszczędzać czas i nerwy innych, poza tym wprowadza miłą atmosferę :P. (Tak nawiasem pisząc - dzisiaj siedziałam nad excelem, ale jutro postaram się wyjść wcześniej z pracy (wydaje się, że mam mądrego szefa, który rozumie takie sprawy)).
Ludzie robią bardzo dużo rzeczy, (można by rzec) tylko z korzyścią bezpośrednią dla innych ludzi. Można je zbiorowo nazwać określeniem dość pejoratywnym - 'poczuciem obowiązku'. Kojarzy się ono w pierwszej linii z robieniem czegoś, czego się tak naprawdę robić nie chce, ale musi się jednak, bo tak wypada, albo zachodzi wyższa konieczność. Moim zdaniem natomiast, poczucie obowiązku to piękne i naturalne uczucie, które mówi o więzi pomiędzy człowiekiem, a tym, wobec czego wspomniane poczucie obowiązku mamy. Mówi o odpowiedzialności za rzeczy, za pracę, za osoby, z którymi się stykamy. Pokazuje, że nie chcemy źle dla bliskich (dowolnie odległych), że się nimi zaopiekujemy, zadbamy o nich, a w efekcie będziemy godni (?), by nami też się w potrzebie zaopiekowano.
Ja czuję tą opiekę na co dzień - pomagałam Ninie się uczyć, zrobiłam dziś tabelki, a w zamian całe serce oddała mi Francoise we Francji, Mirunia pomogła z mieszkaniem. Czy poczuciem obowiązku nie jest opieka nad młodszą siostrą, nad starszą babcią, nad ojcem alkoholikiem? O ile w przypadku dziecka, czy kochanej babci od serników odpowiedź jest łatwa, tak przy ojcu alkoholiku już są pewne problemy - do rozwiązania tak jak zawsze, na bieżąco, przez życie.
Poczucie obowiązku bardzo często wynika z formalnego obowiązku, ale jeszcze częściej z, jakkolwiek by to nie brzmiało :P, z miłości do bliźniego :). Naprawdę polecam kochanie świata (i jestem normalna, i ostatnio biorę tylko ibuprom).
Jest jeszcze jedna sprawa, o której nie pisałam - Mirunia jest na doktoracie w Eindhoven :). Cieszcie się wszyscy razem z nami, i życzcie jej powodzenia :D (i tyle na tego bloga wystarczy).
poniedziałek, 29 grudnia 2014
Praca dla przyjemności?
Jest seria zdarzeń, których wydarzenie się w życiu trąci lekką przesadą. Nie tak dawno przydarzyła mi się niecodzienna sytuacja, taka z cyklu poślizgnięcia się na skórce od banana. Możliwe niby, ale zdarza się tylko na filmach :P. Przechodząc do rzeczy - któregoś dnia zapomniałam zjeść w pracy (czyli w ogóle w ciągu dnia) obiadu.
Nie wchodząc w tematy domniemanego bądź urojonego pracoholizmu - przy wypełnianiu obowiązków zawodowych (ale to szumnie brzmi :P) po prostu się zdarza, że nie ma czasu na jedzenie. W takich sytuacjach jednak, nawykły do dobrego organizm powinien się wściekać i kierować myśli i nogi w stronę kotleta. Z jakichś powodów jednak tego nie zrobił (kotletowstręt? nagła decyzja podświadomości o podjęciu diety?), i wyszłam późną porą radosna, błogo niegłodna i totalnie nieświadoma niespełnienia warunków umowy użytkowania ciała. Ale post nie o tym.
Najdłużej w pracy siedziałam do 20:30 (mogę dodać, że od 8 rano), po czym zmęczona zwlokłam się do domu. Tego samego dnia, o godzinie 22:44 dostałam smsa od koleżanki z działu C, że kolega z działu G właśnie wysłał wyniki swoich obliczeń, którymi z kolei miałam się zająć ja, następnego dnia rano. 4 osoby z działu C skończyły wtedy pracę tak, by o 23:50 być w domu. Po czym w tym samym tygodniu świętowali nadejście północy przy biurkach.
Nie znam wielu osób, które nie prowadziłaby prywatnych badań na ludziach - mianowicie obserwacji połączonej z wyciąganiem wniosków. W ten sposób mogę sobie popodglądać różnych współpracowników (w tym obcokrajowców pracujących w mojej firmie) i powyciągać wnioski z uwzględnieniem własnych przeżyć i doświadczeń. Zasadniczym pytaniem tego posta (jakkolwiek śmiesznie by ono nie brzmiało :P) jest: 'Co czyni z pracy zawodowej sposób na spędzanie wolnego czasu?', i 'Co powoduje, że siedzi się w tej pracy bez zwracania uwagi na własne potrzeby?'.
Nietrudno się domyślić, że motywacje ludzi zostających dłużej w pracy są przeróżne. Najbardziej popularną i najprostszą jest Konieczność - występująca pod postacią szefa, który nie rozumie idei ośmiogodzinnego czasu pracy, lub po prostu przywołuje ją ogrom Zadań Do Wykonania, z którymi nie jest się w stanie zdążyć (nawet po zredukowaniu ilości przerw na kawę). Poza Koniecznością istnieje jeszcze jeden ważny powód zostawania dłużej w pracy - po prostu przyjemność i komfort.
Nadchodzi bowiem (często dość prędko) taki moment, w którym praca staje się trochę domem. Miejscem, w którym ma się własny kąt, w którym jest ciepło, jasno, pachnie kawą, tuszem do drukarki i ... (wstaw to, czym pachnie u Ciebie. Tylko coś miłego :P). Jest to miejsce, gdzie raczej nikt nie krzyczy (zakładamy, że 'patologiczny szef' występuje akapit wyżej, w Konieczności), gdzie każdy jest w miarę akceptowany, jeśli nie żywo lubiany. Najważniejszym punktem pracy-domu są moim zdaniem ludzie. Przebywamy z nimi 8-12 godzin :P, podczas których jesteśmy dla siebie mili, mamy szansę porozmawiać, pośmiać się. Mamy czas dla siebie, na wyjaśnienia (zadań zawodowych, ale zawsze coś :P), na podziękowania. W świecie problemów rangi niedziałającej kopiarki, ważnego spotkania i błędów w wykopach wymieniamy się problemami rzeczywistymi - z chorym rodzicem/dzieckiem, z nieodpowiedzialnym chłopakiem, z wybraniem miejsca na wakacje.
Tu pojawia się pierwszy zgrzyt. Ile czasu byśmy nie spędzali w pracy, zawsze jest ona tylko fragmentem naszego życia, opływanym przezeń ze wszystkich stron, ale jednak o określonych granicach. Tak samo, jak stać nas na wytrzymanie na imprezie u cioci dwóch godzin uśmiechania się, tak samo fundujemy sobie nawzajem dni w pracy w miłej atmosferze. Często jest ona tak miła, że znacznie przewyższa atmosferę domową, wzbogacaną o wyżej wymienione przykładowe problemiki. Niezależna jednostka w pracy, w domu ma już ułamkowy udział w podejmowaniu decyzji i działań, także tyczących się tylko swojej osoby. Pojawiają się konieczności, za które nikt nam nie wypłaci pensji, których często nikt nie zdefiniuje od A do Z. I współpraca z niechętnym dzieckiem lub zmęczoną żoną.
To jedna strona medalu. Drugą jest samotność, którą praca połączona z kontaktem z ludźmi dość skutecznie wypełnia (przynajmniej na wspominane już 8-12 godzin :P). Jesteśmy sami, mieszkamy sami, bywa, że nie w swoim kraju. I na to nic poradzić nie mogę, choć widzę osoby z zagranicy odwiedzające się przy biurkach po godzinie 18. I Polaków, którzy nie muszą odbierać dzieci z przedszkola, ani gotować obiadów.
Podsumowanie będzie oczywiste - żeby praca była odskocznią od codziennego życia, przynosiła radość i spełnienie, trzeba to życie jakieś mieć :P.
PS Nie zdążyłam wszystkim życzyć WESOŁYCH ŚWIĄT, za to wierzę, że przyjmiecie życzenia SZCZĘŚLIWEGO NOWEGO ROKU (czyli pełnego osiągniętych celów przykładowo :P) :)
Nie wchodząc w tematy domniemanego bądź urojonego pracoholizmu - przy wypełnianiu obowiązków zawodowych (ale to szumnie brzmi :P) po prostu się zdarza, że nie ma czasu na jedzenie. W takich sytuacjach jednak, nawykły do dobrego organizm powinien się wściekać i kierować myśli i nogi w stronę kotleta. Z jakichś powodów jednak tego nie zrobił (kotletowstręt? nagła decyzja podświadomości o podjęciu diety?), i wyszłam późną porą radosna, błogo niegłodna i totalnie nieświadoma niespełnienia warunków umowy użytkowania ciała. Ale post nie o tym.
Najdłużej w pracy siedziałam do 20:30 (mogę dodać, że od 8 rano), po czym zmęczona zwlokłam się do domu. Tego samego dnia, o godzinie 22:44 dostałam smsa od koleżanki z działu C, że kolega z działu G właśnie wysłał wyniki swoich obliczeń, którymi z kolei miałam się zająć ja, następnego dnia rano. 4 osoby z działu C skończyły wtedy pracę tak, by o 23:50 być w domu. Po czym w tym samym tygodniu świętowali nadejście północy przy biurkach.
Nie znam wielu osób, które nie prowadziłaby prywatnych badań na ludziach - mianowicie obserwacji połączonej z wyciąganiem wniosków. W ten sposób mogę sobie popodglądać różnych współpracowników (w tym obcokrajowców pracujących w mojej firmie) i powyciągać wnioski z uwzględnieniem własnych przeżyć i doświadczeń. Zasadniczym pytaniem tego posta (jakkolwiek śmiesznie by ono nie brzmiało :P) jest: 'Co czyni z pracy zawodowej sposób na spędzanie wolnego czasu?', i 'Co powoduje, że siedzi się w tej pracy bez zwracania uwagi na własne potrzeby?'.
Nietrudno się domyślić, że motywacje ludzi zostających dłużej w pracy są przeróżne. Najbardziej popularną i najprostszą jest Konieczność - występująca pod postacią szefa, który nie rozumie idei ośmiogodzinnego czasu pracy, lub po prostu przywołuje ją ogrom Zadań Do Wykonania, z którymi nie jest się w stanie zdążyć (nawet po zredukowaniu ilości przerw na kawę). Poza Koniecznością istnieje jeszcze jeden ważny powód zostawania dłużej w pracy - po prostu przyjemność i komfort.
Nadchodzi bowiem (często dość prędko) taki moment, w którym praca staje się trochę domem. Miejscem, w którym ma się własny kąt, w którym jest ciepło, jasno, pachnie kawą, tuszem do drukarki i ... (wstaw to, czym pachnie u Ciebie. Tylko coś miłego :P). Jest to miejsce, gdzie raczej nikt nie krzyczy (zakładamy, że 'patologiczny szef' występuje akapit wyżej, w Konieczności), gdzie każdy jest w miarę akceptowany, jeśli nie żywo lubiany. Najważniejszym punktem pracy-domu są moim zdaniem ludzie. Przebywamy z nimi 8-12 godzin :P, podczas których jesteśmy dla siebie mili, mamy szansę porozmawiać, pośmiać się. Mamy czas dla siebie, na wyjaśnienia (zadań zawodowych, ale zawsze coś :P), na podziękowania. W świecie problemów rangi niedziałającej kopiarki, ważnego spotkania i błędów w wykopach wymieniamy się problemami rzeczywistymi - z chorym rodzicem/dzieckiem, z nieodpowiedzialnym chłopakiem, z wybraniem miejsca na wakacje.
Tu pojawia się pierwszy zgrzyt. Ile czasu byśmy nie spędzali w pracy, zawsze jest ona tylko fragmentem naszego życia, opływanym przezeń ze wszystkich stron, ale jednak o określonych granicach. Tak samo, jak stać nas na wytrzymanie na imprezie u cioci dwóch godzin uśmiechania się, tak samo fundujemy sobie nawzajem dni w pracy w miłej atmosferze. Często jest ona tak miła, że znacznie przewyższa atmosferę domową, wzbogacaną o wyżej wymienione przykładowe problemiki. Niezależna jednostka w pracy, w domu ma już ułamkowy udział w podejmowaniu decyzji i działań, także tyczących się tylko swojej osoby. Pojawiają się konieczności, za które nikt nam nie wypłaci pensji, których często nikt nie zdefiniuje od A do Z. I współpraca z niechętnym dzieckiem lub zmęczoną żoną.
To jedna strona medalu. Drugą jest samotność, którą praca połączona z kontaktem z ludźmi dość skutecznie wypełnia (przynajmniej na wspominane już 8-12 godzin :P). Jesteśmy sami, mieszkamy sami, bywa, że nie w swoim kraju. I na to nic poradzić nie mogę, choć widzę osoby z zagranicy odwiedzające się przy biurkach po godzinie 18. I Polaków, którzy nie muszą odbierać dzieci z przedszkola, ani gotować obiadów.
Podsumowanie będzie oczywiste - żeby praca była odskocznią od codziennego życia, przynosiła radość i spełnienie, trzeba to życie jakieś mieć :P.
PS Nie zdążyłam wszystkim życzyć WESOŁYCH ŚWIĄT, za to wierzę, że przyjmiecie życzenia SZCZĘŚLIWEGO NOWEGO ROKU (czyli pełnego osiągniętych celów przykładowo :P) :)
niedziela, 14 grudnia 2014
Paczka, paczka i po paczce
Dwa tygodnie funkcjonowałam na zupełnie szalonych zasadach (albo i 3, zależy, jak patrzeć :P).
Kiedyś myślałam, że bycie wolontariuszem Szlachetnej Paczki jest najbardziej wymagającym zadaniem - jednak tak naprawdę to nic w porównaniu z organizowaniem i koordynowaniem akcji w dość konkretnej firmie. Udało nam się w tym roku - a tym samym mi się udało.
Chciałabym zapamiętać wszystko.
Wolontariusz, rodzina, duużo dzieci - ulga, że udało się kogoś wybrać.
Pierwsze problemy komunikacyjne z tymże działem.
Mail zbiorowy, wyjaśnianie idei - Wielu idei, wielu Idei.
Brak reakcji i reakcje najgorliwsze z możliwych.
Niemożliwa ilość pań z dołu do zapamiętania.
Marta - i działanie, but without tea and coffee.
Spać.
Potrzeby rodziny i stan magazynu tymczasowego w działowych szafeczkach. I w pamięci.
Pobudki w środku nocy - wykopy we Wrocławiu? Brak chętnych na paczkę? Melisę?
Spaać.
Załatwienia pań z dołu - milion miłych rzeczy, które zastąpiło pół miliona obiecanych.
Naprawdę się denerwuję - ale ręce mi się nie trzęsą. Co najwyżej angielski szwankuje.
Akcja SP z zarządu - 'Przyprowadzę ci ludzi do składki. Ile potrzebujesz?' I przyprowadził - na trzy tury, obcokrajowców, dużą część z zarządu. Puszka zrobiła się ponad dwa razy cenniejsza, ja zrobiłam się dwa razy czerwieńsza.
Plakat powieszony krzywo w antyramie, na dwóch osobnych kawałkach papieru - śmiejemy się z Agą.
Spaaać!
Gromadzenie pudełek, papierów, pomysłów i darów na dwa pokoje.
Wiem, że mnie lubisz, może więc mogłabym przychodzić do ciebie z każdym problemem, którego rozwiązać nie umiem?
Casting firmowy - Santa Claus. Experience not required. I ten strach w oczach nabranych ;].
Zakupy - tbc.
Ciastka - rozpoczynamy pieczenie 22:40
Spaa.....
Zakupy - stać nas nawet na garnki.
Pakowanie - eee, chyba nie mogło się obyć bez żadnej porządnej porażki organizacyjnej. Przynajmniej ciasteczka były dobre :).
Rzeczy z Warszawy i bez mała 6 godzin pakowania na obcasach. 35 sztuk.
Popakowane zapakować do auta - mission impossible, zgarniam więc ludzi, którzy potrafią lepiej krzyczeć niż ja. I w drogę!
Szybki wyładunek, sok pomarańczowy i miły wolontariusz. Ulga przysłania wszystko inne.
Kolacja wigilijna, dużo ludzi, znanych i nieznanych. Wśród nich wielu uśmiecha się - do mnie. Życzenia - aż dziwi ich szczerość i trafność. Jest po prostu miło i ciepło.
"Hej, przepraszam, że piszę o tej porze, ale pragnę się podzielić. Ta Pani u której byliśmy się popłakała i była ogromnie zaskoczona. To, co się tam działo było piękne. Świetne były te Paczki. Jesteś ich bohaterem, moim też. Dobranoc"
Trochę chyba przesada, ale udało się :). I można było się nocą bawić :).
Może mityczne carpe diem nie polega wcale na hedonizmie (:P), ale na łapaniu małych, dobrych chwil z dnia, z życia, z wydarzeń? Na skupianiu się na dobrym, łapaniu tego, i trzymaniu się tego, póki nie nadejdzie lepsze? Wracam do świata żywych :).
You're never fully dressed without a smile.
Kiedyś myślałam, że bycie wolontariuszem Szlachetnej Paczki jest najbardziej wymagającym zadaniem - jednak tak naprawdę to nic w porównaniu z organizowaniem i koordynowaniem akcji w dość konkretnej firmie. Udało nam się w tym roku - a tym samym mi się udało.
Chciałabym zapamiętać wszystko.
Wolontariusz, rodzina, duużo dzieci - ulga, że udało się kogoś wybrać.
Pierwsze problemy komunikacyjne z tymże działem.
Mail zbiorowy, wyjaśnianie idei - Wielu idei, wielu Idei.
Brak reakcji i reakcje najgorliwsze z możliwych.
Niemożliwa ilość pań z dołu do zapamiętania.
Marta - i działanie, but without tea and coffee.
Spać.
Potrzeby rodziny i stan magazynu tymczasowego w działowych szafeczkach. I w pamięci.
Pobudki w środku nocy - wykopy we Wrocławiu? Brak chętnych na paczkę? Melisę?
Spaać.
Załatwienia pań z dołu - milion miłych rzeczy, które zastąpiło pół miliona obiecanych.
Naprawdę się denerwuję - ale ręce mi się nie trzęsą. Co najwyżej angielski szwankuje.
Akcja SP z zarządu - 'Przyprowadzę ci ludzi do składki. Ile potrzebujesz?' I przyprowadził - na trzy tury, obcokrajowców, dużą część z zarządu. Puszka zrobiła się ponad dwa razy cenniejsza, ja zrobiłam się dwa razy czerwieńsza.
Plakat powieszony krzywo w antyramie, na dwóch osobnych kawałkach papieru - śmiejemy się z Agą.
Spaaać!
Gromadzenie pudełek, papierów, pomysłów i darów na dwa pokoje.
Wiem, że mnie lubisz, może więc mogłabym przychodzić do ciebie z każdym problemem, którego rozwiązać nie umiem?
Casting firmowy - Santa Claus. Experience not required. I ten strach w oczach nabranych ;].
Zakupy - tbc.
Ciastka - rozpoczynamy pieczenie 22:40
Spaa.....
Zakupy - stać nas nawet na garnki.
Pakowanie - eee, chyba nie mogło się obyć bez żadnej porządnej porażki organizacyjnej. Przynajmniej ciasteczka były dobre :).
Rzeczy z Warszawy i bez mała 6 godzin pakowania na obcasach. 35 sztuk.
Popakowane zapakować do auta - mission impossible, zgarniam więc ludzi, którzy potrafią lepiej krzyczeć niż ja. I w drogę!
Szybki wyładunek, sok pomarańczowy i miły wolontariusz. Ulga przysłania wszystko inne.
Kolacja wigilijna, dużo ludzi, znanych i nieznanych. Wśród nich wielu uśmiecha się - do mnie. Życzenia - aż dziwi ich szczerość i trafność. Jest po prostu miło i ciepło.
"Hej, przepraszam, że piszę o tej porze, ale pragnę się podzielić. Ta Pani u której byliśmy się popłakała i była ogromnie zaskoczona. To, co się tam działo było piękne. Świetne były te Paczki. Jesteś ich bohaterem, moim też. Dobranoc"
Trochę chyba przesada, ale udało się :). I można było się nocą bawić :).
Może mityczne carpe diem nie polega wcale na hedonizmie (:P), ale na łapaniu małych, dobrych chwil z dnia, z życia, z wydarzeń? Na skupianiu się na dobrym, łapaniu tego, i trzymaniu się tego, póki nie nadejdzie lepsze? Wracam do świata żywych :).
You're never fully dressed without a smile.
niedziela, 5 października 2014
Puzzle
Kiedyś myślałam, że życie jest jak puzzle... (tak w ogóle jestem wielką fanką puzzli, i w czasach posiadania Czasu Wolnego układałam je zimą. Gdy mój Czas Wolny wróci z podróży dookoła świata i przestrzeni, czeka nas wiele wspólnych wieczorów przy puzzlach) ...Wraz z każdym tygodniem lub wydarzeniem życia dokładamy małe kawałeczki, które trzymamy w garści albo na dywanie, często idzie to wolno, a już bardzo często nie ma się pojęcia, gdzie jakiś czerwono-niebieski kawałek by pasował. Elementy różnych układanek się mieszają, i nie wiesz, czy przypadkiem nie trzymasz nogi na puzzlu, który jest integralną częścią obrazka kolegi. Trzeba ich szukać po całym pokoju, nie tylko swoim, a czasem znajdą się po latach za regałem.
Trzeba jednak przyznać, że zawsze gdy człowiek wykaże odpowiednią ilość woli (i gdy powstrzyma się koty przed wchodzeniem do pomieszczenia z puzzlami) nadchodzi taki moment, gdy układanka jest skończona. Seria czerwono-niebieskich klocuszków staje się sceną z 'Pięknej i Bestii' albo 'jesiennym krajobrazem z chmurami', widać wtedy sens każdego kawałeczka, widać jak pasuje do innych, jak bardzo był potrzebny.
Powyższa wizja, choć bardzo ładna :P, jest jednak nieco idylliczna. W życiu chyba bardzo często brakuje nam elementów układanki - nie było ich w pudełku, gdzieś się pogubiły, albo nigdy się nie znalazły. Patrzymy na końcu na ułożony obrazek, i dużej gimnastyki wymaga zauważenie w nim czegokolwiek. Spomiędzy miliona dziur nie sposób dopatrzeć się jakiegokolwiek sensu (przypadek skrajny), lub też brakuje jednego, kluczowego puzzla. Czasem byłby to kawałek mało ważny, fragment chmury gdzieś w rogu, a czasem mógłby być puzzlem kluczowym, nadającym sens układance. Wyjaśniłby on minę na twarzy Belli, opowiedział, co znajduje się na obrazkowym koszyku, lub pokazałby jednopuzzlowego niedźwiedzia w jesiennym lesie.
Porównanie można przełożyć na życie, i równocześnie palnąć truizm, że wszystko jest nam do jego budowania potrzebne. Radości, smutki, tęsknota, miłość, nerwy przed egzaminem na prawo jazdy, ognisko ze śpiewem przy gitarze, rozczarowanie bliską osobą i kartka świąteczna od koleżanki z daleka. Przypomniała mi się scena z 2 części 'Dziadów' z dziećmi szukającymi gorczycy - 'kto nie doznał goryczy ni razu, / ten nie dozna słodyczy w niebie.' Ułożona calutka układanka jest życiem pełnym wszystkiego, jest życiem osoby szukającej nauki i pogubionych puzzli w swoich codziennych doświadczeniach, próbującej nadać sens temu, co robi. Która w dodatku miała dużo szczęścia :P. Myślę, że to szalenie trudne, i jest mało osób, które przy ostatnim ziarenku klepsydry życia widzą cały obrazek. A jeśli jest to obrazek zachwycający - wtedy można umierać spokojnie ;).
Trzeba jednak przyznać, że zawsze gdy człowiek wykaże odpowiednią ilość woli (i gdy powstrzyma się koty przed wchodzeniem do pomieszczenia z puzzlami) nadchodzi taki moment, gdy układanka jest skończona. Seria czerwono-niebieskich klocuszków staje się sceną z 'Pięknej i Bestii' albo 'jesiennym krajobrazem z chmurami', widać wtedy sens każdego kawałeczka, widać jak pasuje do innych, jak bardzo był potrzebny.
Powyższa wizja, choć bardzo ładna :P, jest jednak nieco idylliczna. W życiu chyba bardzo często brakuje nam elementów układanki - nie było ich w pudełku, gdzieś się pogubiły, albo nigdy się nie znalazły. Patrzymy na końcu na ułożony obrazek, i dużej gimnastyki wymaga zauważenie w nim czegokolwiek. Spomiędzy miliona dziur nie sposób dopatrzeć się jakiegokolwiek sensu (przypadek skrajny), lub też brakuje jednego, kluczowego puzzla. Czasem byłby to kawałek mało ważny, fragment chmury gdzieś w rogu, a czasem mógłby być puzzlem kluczowym, nadającym sens układance. Wyjaśniłby on minę na twarzy Belli, opowiedział, co znajduje się na obrazkowym koszyku, lub pokazałby jednopuzzlowego niedźwiedzia w jesiennym lesie.
Porównanie można przełożyć na życie, i równocześnie palnąć truizm, że wszystko jest nam do jego budowania potrzebne. Radości, smutki, tęsknota, miłość, nerwy przed egzaminem na prawo jazdy, ognisko ze śpiewem przy gitarze, rozczarowanie bliską osobą i kartka świąteczna od koleżanki z daleka. Przypomniała mi się scena z 2 części 'Dziadów' z dziećmi szukającymi gorczycy - 'kto nie doznał goryczy ni razu, / ten nie dozna słodyczy w niebie.' Ułożona calutka układanka jest życiem pełnym wszystkiego, jest życiem osoby szukającej nauki i pogubionych puzzli w swoich codziennych doświadczeniach, próbującej nadać sens temu, co robi. Która w dodatku miała dużo szczęścia :P. Myślę, że to szalenie trudne, i jest mało osób, które przy ostatnim ziarenku klepsydry życia widzą cały obrazek. A jeśli jest to obrazek zachwycający - wtedy można umierać spokojnie ;).
środa, 3 września 2014
wrzesień
Nie rozumiem ostatnio siebie. Chyba pod takim kątem ulegania przyjemnościom, lekceważenia obowiązków postuczelnianych i życiowych, a także poddawania się. Nie znoszę się poddawać, z założenia nie robić czegoś na 100%, odpuszczać. Kiedyś najłatwiejsza opcja nie była żadnym wyjściem, dzisiaj jest rozwiązaniem poszukiwanym i przyjmowanym z otwartymi rękami. Nie chcę tak.
(Powyższy akapit nie dotyczy na szczęście pracy, gdzie jestem orędownikiem liczenia szczegółowego wszystkiego, co dowolny szczegół posiada. Nawet z różnych stron, dla lepszego sprawdzenia, z każdym uzupełnieniem dokumentacji na nowo. Jeszcze się łapię w terminy).
Moim ulubionym przedmiotem ostatnio jest żelazko (em, tego bym się nie spodziewała). Ulubionym momentem dnia - oglądanie Friendsów (skończyłam 4 sezon. W żadnym serialu tak daleko nigdy nie zabrnęłam, w ogóle żadnego podczas studiów nie oglądałam). Ulubionym narzędziem w autocadzie - prostokąt (?! - szybsza wersja polilinii). Ulubioną porą roku wciąż zostaje jesień :).
Mam do pracy inż książkę z '67 roku. Nie wiem, czy mogę jej ufać. To taka książka - dziadeczek, który żyje realiami sprzed lat, sprzedaje fakty, które z biegiem czasu dojrzały w kłamstwa, opisuje historie skończone i nie do wznowienia. Ale posiada mądrość życiową, staranność z jaką pisano przed laty, erratę i nawiązania do ówczesnych prac naukowych, których ilość dało się jeszcze wtedy pewnie ogarnąć.
Poza tym, dziwnie mi się praca pisze, albo raczej nie pisze. Z całą świadomością nie lubię chemii organicznej.
Brakuje mi po prostu serca do wszystkiego, co nie jest robieniem obiadu lub fryzury.
(Powyższy akapit nie dotyczy na szczęście pracy, gdzie jestem orędownikiem liczenia szczegółowego wszystkiego, co dowolny szczegół posiada. Nawet z różnych stron, dla lepszego sprawdzenia, z każdym uzupełnieniem dokumentacji na nowo. Jeszcze się łapię w terminy).
Moim ulubionym przedmiotem ostatnio jest żelazko (em, tego bym się nie spodziewała). Ulubionym momentem dnia - oglądanie Friendsów (skończyłam 4 sezon. W żadnym serialu tak daleko nigdy nie zabrnęłam, w ogóle żadnego podczas studiów nie oglądałam). Ulubionym narzędziem w autocadzie - prostokąt (?! - szybsza wersja polilinii). Ulubioną porą roku wciąż zostaje jesień :).
Mam do pracy inż książkę z '67 roku. Nie wiem, czy mogę jej ufać. To taka książka - dziadeczek, który żyje realiami sprzed lat, sprzedaje fakty, które z biegiem czasu dojrzały w kłamstwa, opisuje historie skończone i nie do wznowienia. Ale posiada mądrość życiową, staranność z jaką pisano przed laty, erratę i nawiązania do ówczesnych prac naukowych, których ilość dało się jeszcze wtedy pewnie ogarnąć.
Poza tym, dziwnie mi się praca pisze, albo raczej nie pisze. Z całą świadomością nie lubię chemii organicznej.
Brakuje mi po prostu serca do wszystkiego, co nie jest robieniem obiadu lub fryzury.
niedziela, 29 czerwca 2014
Czytelnia
Wczoraj wyprowadziłam się z akademika - po raz ostatni. Wzbudziło to tak mało emocji, jak wzbudza po prostu zostawianie jednego miejsca, i przeniesienie się do nowego - a poza małym pokoikiem i widokami na Piknik Lotnictwa na tle Krakowa, niczego (ani nikogo) wczoraj nie zostawiałam. Korzystając jednak z okazji, chciałam napisać dwa słowa na temat, który chodził za mną od dawna - o polskich czytelniach. Przepraszam przy okazji, bo wyszło mi bardzo długo - mam nadzieję, że znajdą się tacy, którzy doczytają do końca.
Każdy użytkownik książki wie, że w bliskim otoczeniu biblioteki istnieje takie egzotyczne miejsce o nazwie 'Czytelnia'. Może i kiedyś służyło atmosferą i wyposażeniem do czytania czasopism, powieści, do spędzania czasu. Ja jednak znam je bardziej jako miejsce przeznaczone do nauki, przy pomocy środków, które nie są dostępne w domu. Drogie, rzadkie lub zagraniczne (lub wszystko razem) książki naukowe, elektroniczne bazy danych (i personel potrafiący wskazać w nich ścieżki na skróty), czasopisma branżowe - zasoby na wyciągnięcie ręki, o których nie śniło się Internetowi (zwłaszcza temu w domu). Brakuje trochę czekolady/pizzy i kawy, ale już walory z poprzedniego zdania powinny przekonać większość studentów do choć sporadycznych odwiedzin. Tymczasem, wbrew wszystkiemu, czytelnie na obydwóch moich uczelniach świecą zazwyczaj pustkami, z rzadka poprzecinanymi sylwetkami młodych ludzi, którzy naprawdę musieli z przybytku naukowego skorzystać.
Zostawmy leniwych studentów, którzy książki (każde) traktują jak zło konieczne (albo niekonieczne w sumie), zostawmy wszystkich idących po linii najmniejszego oporu, i skupmy się na duszyczkach, które jednak czasem by sobie poczytały na interesujący temat. Dodam dla porządku, że jestem osobą, która w każdym bibliotekarzu widzi przyjazną duszę, i za takąż jest postrzegana przez nich. Biblioteki lubię.
Problem z czytelniami jest dość nietypowy - po prostu się nie opłaca. Tutaj opowiem Wam historyjkę z wczoraj.
Chciałam bowiem skorzystać z norm. Normy wydaje w Polsce Polski Komitet Normalizacyjny, zawierają szczegółowe standardy i instrukcje dotyczące właściwie wszystkiego, z czym się na co dzień (lub nieco rzadziej) można spotkać. Od normy 'Wymiary kocy do spania', po 'Badania geotechniczne - Badania laboratoryjne gruntów - Część 8: Badanie gruntów nieskonsolidowanych w aparacie trójosiowego ściskania bez odpływu wody'. Problem z normami z kolei polega na tym, że oficjalny dostęp do nich jest płatny (i to nie mało), poza tym często trafia się na teksty: 'żeby zbadać nasiąkliwość, przygotuj próbkę wg normy A, po czym wykonaj badanie z normy B. Wyniki muszą spełniać standardy z normy C. (ad infinitum)'. Te normy można sobie dowolnie przeglądać w czytelniach uczelnianych, prócz tego, na mojej drugiej uczelni można nawet wydrukować tzw. kopię dydaktyczną, czyli do 30% dokumentu (a na pierwszej uczelni pozwalają tylko przepisywać, czym skutecznie zniechęcają i tych nielicznych klientów). Sposoby nieoficjalne przeglądania norm pomijam.
Poszłam sobie zatem na moją drugą uczelnię, by nacieszyć oko i umysł ich bazami. Zapakowałam do plecaka komputer z oprzyrządowaniem, książkę branżową, notatnik, piórnik, kalkulator i inne niezbędne rzeczy, i chciałam udać się do czytelni zbiorów specjalnych, mieszczącej się na drugim piętrze. W tym momencie stanęłam przed rzeczywistym problemem poruszanym w tym poście - mianowicie przed szatnią.
Wchodząc do dowolnej czytelni, nie tylko trzeba koniecznie zostawić wierzchnie odzienie, ale także wszelkie torby, reklamówki i plecaki. Jeśli się chce korzystać z czegoś na miejscu - trzeba to nieść w rękach, co nie jest łatwe w przypadku zestawu wypisanego 2 akapity wyżej. W każdym razie dialog z pochmurną panią szatniarką wyglądał w ten sposób:
- Dzień dobry.
- ... (plus ruch ręki po mój plecak, z którego (znając obowiązujące wzorce zachowań czytelnianych) zaczęłam wyjmować wszystkie niemal rzeczy)
- Jest dzisiaj otwarty dział zbiorów specjalnych, prawda? (wszak sobota)
- Tak, jest, ale do szesnastej tylko.
- W porządku. A mogę prosić o koszyk na moje rzeczy? (panuje tu zwyczaj noszenia rzeczy w koszykach sklepowych, dostępnych w szatni na życzenie. Jak już pozwoliłam sobie zaznaczyć, cały proces polega na przenoszeniu niemal całej zawartości wygodnego plecaka do niewygodnego koszyka, z którego laptop wystaje tak, że nie da się go nieść normalnie, korzystając z rączek (koszykowych :P) )
- Nie dam pani.
- Eee? Dlaczego? (czyżbym obraziła jakieś biblioteczne bóstewka lub duchy? Czym?!?)
- Bo koszyki dajemy tylko do czytelni. Czytelnia za nie płaciła, a wie pani, to jest plastik, i łatwo zniszczyć. (myślałam, że spadnę)
- No to co powinnam zrobić, jeśli chcę wziąć to wszystko do czytelni zbiorów specjalnych? (czysto z przekory, plus wymowne spojrzenie na zebrany na ladzie stosik)
- W rękach ponieść.
- A nie wydaje się to pani trochę nielogiczne? (może i nie powinnam, ale Bóg mi świadkiem, oczekiwałam tylko zrozumienia, potwierdzenia, że to nie ja mam wygórowane oczekiwania wobec czytelni jednej z największych polskich uczelni, tylko system jest lekko wadliwy)
- Nie wiem, takie są przepisy. Jak pani nie chce, niech pani nie korzysta. (olabogarety)
- ...
- No dobrze, dam pani tym razem ten koszyk, ale proszę pamiętać, że tak już nie będzie. (no pewnie, że nie, za każdym następnym razem będę szła po prostu do 'czytelni')
- Dziękuję, postaram się nie zniszczyć. Do widzenia.
- ...
Tak wyglądała sytuacja nie raz i nie dwa (chociaż z odmową wydania koszyka spotkałam się wczoraj po raz pierwszy). W czytelni mojej pierwszej uczelni szatnia znajduje się piętro niżej, a rzeczy pakuje się do specjalnego worka (w domyśle - do worka wszystko drobne, do drugiej ręki laptop). Jasne, że bardzo często z niektórych zabranych rzeczy się nie skorzysta (przykładowo w sobotę okazało się, że nie muszę włączać laptopa, bo szukanie norm skutecznie zajęło mi czas do tej 16), ale jednak mogłoby się. Jeśli już planuję czas w czytelni, chcę go naukowo wykorzystać, korzystając ze wszystkiego, co jest mi potrzebne. A tematy techniczne niestety potrzebują czasem kalkulatora, czy laptopa z czymś innym niż pakiet office (albo po prostu z początkiem wcześniejszej pracy). Dodajmy do tego wysokie ceny za kserowanie i drukowanie (o ile w ogóle jest zgoda na coś takiego), zakaz spożywania czegokolwiek - i już widać, dlaczego każdy raczej stara się unikać tych skarbnic wiedzy i możliwości. Powtórzę zdanie wcześniejsze - po prostu się nie opłaca.
A każde utrudnienie boli - zwłaszcza kogoś, kto ma w pamięci biblioteko-czytelnię z Compiegne, gdzie ciężko było o miejsce siedzące, gwar rozmów plus/minus naukowych o dziwo pozwalał się skupić, a wejść do przybytku mógł każdy z ulicy - z dowolnym plecakiem, kurtką i kanapką. I wiecie co? Ludzie i tak zostawiali kurtki zimą w szatni - bo tak jest przecież wygodniej. Nie planowali posiłków w czytelni, bo przecież czytelnia nie służy do tego (choć nie musieli się kryć z cukierkami). Nie wynosili książek, materiałów bo przecież mogli mieć do nich dostęp w każdej chwili, ewentualnie mogli sobie je dowolnie kserować. Nie zawsze kontrola i ograniczanie wolności są niezbędne - a często wręcz ograniczają rozwój.
Mogłabym jeszcze poruszyć wiele kwestii przy tym temacie. Nie ma przykładowo kultury chodzenia do czytelni, żeby się czegoś dowiedzieć, czy poczytać o 'interesującym' zagadnieniu. Można wspomnieć, że profesorowie zazwyczaj w spisie literatury do przedmiotu podają po prostu podręcznik i autora - nie dbając za bardzo o to, że student zazwyczaj w ogóle nie jest w temacie, więc wszystko jest dla niego trudne i nowe. Pozycja ma min 200 stron (a bywają takie po 600), a studencina nie dość, że z natury niechętny, nie wie, od czego ma zacząć - czytanie książek naukowych 'po kolei' jest na tym poziomie (a może na każdym?) bez sensu, pomijając ilość czasu, jaką by zajęło. W efekcie nie czyta się nic, a wystarczyłoby, gdyby rzeczony profesor podał numer rozdziału, czy nawet zakres stron z konkretnego wydania. Przykłady można mnożyć.
Noo, to sobie ponarzekałam :P. Ważne w całym poście (poza uwagą dotyczącą czytelni) jest to, że nawet jeśli system nie działa zbyt dobrze, istotne jest nastawienie ludzi, którzy stali się jego częścią. Nie mówię o przekraczaniu 'prawa', łamaniu zasad, ale o zwykłej uprzejmości, myśleniu o potrzebach innych, rozumieniu ich sytuacji. Jak profesor dbający o studentów, jak pani szatniarka. Tak w ogóle, przez cały czas naszej rozmowy, usłyszałam tylko jedno 'uprzejme' słowo - 'do widzenia', gdy oddawałam koszyk. Dbajmy o siebie nawzajem :).
Każdy użytkownik książki wie, że w bliskim otoczeniu biblioteki istnieje takie egzotyczne miejsce o nazwie 'Czytelnia'. Może i kiedyś służyło atmosferą i wyposażeniem do czytania czasopism, powieści, do spędzania czasu. Ja jednak znam je bardziej jako miejsce przeznaczone do nauki, przy pomocy środków, które nie są dostępne w domu. Drogie, rzadkie lub zagraniczne (lub wszystko razem) książki naukowe, elektroniczne bazy danych (i personel potrafiący wskazać w nich ścieżki na skróty), czasopisma branżowe - zasoby na wyciągnięcie ręki, o których nie śniło się Internetowi (zwłaszcza temu w domu). Brakuje trochę czekolady/pizzy i kawy, ale już walory z poprzedniego zdania powinny przekonać większość studentów do choć sporadycznych odwiedzin. Tymczasem, wbrew wszystkiemu, czytelnie na obydwóch moich uczelniach świecą zazwyczaj pustkami, z rzadka poprzecinanymi sylwetkami młodych ludzi, którzy naprawdę musieli z przybytku naukowego skorzystać.
Zostawmy leniwych studentów, którzy książki (każde) traktują jak zło konieczne (albo niekonieczne w sumie), zostawmy wszystkich idących po linii najmniejszego oporu, i skupmy się na duszyczkach, które jednak czasem by sobie poczytały na interesujący temat. Dodam dla porządku, że jestem osobą, która w każdym bibliotekarzu widzi przyjazną duszę, i za takąż jest postrzegana przez nich. Biblioteki lubię.
Problem z czytelniami jest dość nietypowy - po prostu się nie opłaca. Tutaj opowiem Wam historyjkę z wczoraj.
Chciałam bowiem skorzystać z norm. Normy wydaje w Polsce Polski Komitet Normalizacyjny, zawierają szczegółowe standardy i instrukcje dotyczące właściwie wszystkiego, z czym się na co dzień (lub nieco rzadziej) można spotkać. Od normy 'Wymiary kocy do spania', po 'Badania geotechniczne - Badania laboratoryjne gruntów - Część 8: Badanie gruntów nieskonsolidowanych w aparacie trójosiowego ściskania bez odpływu wody'. Problem z normami z kolei polega na tym, że oficjalny dostęp do nich jest płatny (i to nie mało), poza tym często trafia się na teksty: 'żeby zbadać nasiąkliwość, przygotuj próbkę wg normy A, po czym wykonaj badanie z normy B. Wyniki muszą spełniać standardy z normy C. (ad infinitum)'. Te normy można sobie dowolnie przeglądać w czytelniach uczelnianych, prócz tego, na mojej drugiej uczelni można nawet wydrukować tzw. kopię dydaktyczną, czyli do 30% dokumentu (a na pierwszej uczelni pozwalają tylko przepisywać, czym skutecznie zniechęcają i tych nielicznych klientów). Sposoby nieoficjalne przeglądania norm pomijam.
Poszłam sobie zatem na moją drugą uczelnię, by nacieszyć oko i umysł ich bazami. Zapakowałam do plecaka komputer z oprzyrządowaniem, książkę branżową, notatnik, piórnik, kalkulator i inne niezbędne rzeczy, i chciałam udać się do czytelni zbiorów specjalnych, mieszczącej się na drugim piętrze. W tym momencie stanęłam przed rzeczywistym problemem poruszanym w tym poście - mianowicie przed szatnią.
Wchodząc do dowolnej czytelni, nie tylko trzeba koniecznie zostawić wierzchnie odzienie, ale także wszelkie torby, reklamówki i plecaki. Jeśli się chce korzystać z czegoś na miejscu - trzeba to nieść w rękach, co nie jest łatwe w przypadku zestawu wypisanego 2 akapity wyżej. W każdym razie dialog z pochmurną panią szatniarką wyglądał w ten sposób:
- Dzień dobry.
- ... (plus ruch ręki po mój plecak, z którego (znając obowiązujące wzorce zachowań czytelnianych) zaczęłam wyjmować wszystkie niemal rzeczy)
- Jest dzisiaj otwarty dział zbiorów specjalnych, prawda? (wszak sobota)
- Tak, jest, ale do szesnastej tylko.
- W porządku. A mogę prosić o koszyk na moje rzeczy? (panuje tu zwyczaj noszenia rzeczy w koszykach sklepowych, dostępnych w szatni na życzenie. Jak już pozwoliłam sobie zaznaczyć, cały proces polega na przenoszeniu niemal całej zawartości wygodnego plecaka do niewygodnego koszyka, z którego laptop wystaje tak, że nie da się go nieść normalnie, korzystając z rączek (koszykowych :P) )
- Nie dam pani.
- Eee? Dlaczego? (czyżbym obraziła jakieś biblioteczne bóstewka lub duchy? Czym?!?)
- Bo koszyki dajemy tylko do czytelni. Czytelnia za nie płaciła, a wie pani, to jest plastik, i łatwo zniszczyć. (myślałam, że spadnę)
- No to co powinnam zrobić, jeśli chcę wziąć to wszystko do czytelni zbiorów specjalnych? (czysto z przekory, plus wymowne spojrzenie na zebrany na ladzie stosik)
- W rękach ponieść.
- A nie wydaje się to pani trochę nielogiczne? (może i nie powinnam, ale Bóg mi świadkiem, oczekiwałam tylko zrozumienia, potwierdzenia, że to nie ja mam wygórowane oczekiwania wobec czytelni jednej z największych polskich uczelni, tylko system jest lekko wadliwy)
- Nie wiem, takie są przepisy. Jak pani nie chce, niech pani nie korzysta. (olabogarety)
- ...
- No dobrze, dam pani tym razem ten koszyk, ale proszę pamiętać, że tak już nie będzie. (no pewnie, że nie, za każdym następnym razem będę szła po prostu do 'czytelni')
- Dziękuję, postaram się nie zniszczyć. Do widzenia.
- ...
Tak wyglądała sytuacja nie raz i nie dwa (chociaż z odmową wydania koszyka spotkałam się wczoraj po raz pierwszy). W czytelni mojej pierwszej uczelni szatnia znajduje się piętro niżej, a rzeczy pakuje się do specjalnego worka (w domyśle - do worka wszystko drobne, do drugiej ręki laptop). Jasne, że bardzo często z niektórych zabranych rzeczy się nie skorzysta (przykładowo w sobotę okazało się, że nie muszę włączać laptopa, bo szukanie norm skutecznie zajęło mi czas do tej 16), ale jednak mogłoby się. Jeśli już planuję czas w czytelni, chcę go naukowo wykorzystać, korzystając ze wszystkiego, co jest mi potrzebne. A tematy techniczne niestety potrzebują czasem kalkulatora, czy laptopa z czymś innym niż pakiet office (albo po prostu z początkiem wcześniejszej pracy). Dodajmy do tego wysokie ceny za kserowanie i drukowanie (o ile w ogóle jest zgoda na coś takiego), zakaz spożywania czegokolwiek - i już widać, dlaczego każdy raczej stara się unikać tych skarbnic wiedzy i możliwości. Powtórzę zdanie wcześniejsze - po prostu się nie opłaca.
A każde utrudnienie boli - zwłaszcza kogoś, kto ma w pamięci biblioteko-czytelnię z Compiegne, gdzie ciężko było o miejsce siedzące, gwar rozmów plus/minus naukowych o dziwo pozwalał się skupić, a wejść do przybytku mógł każdy z ulicy - z dowolnym plecakiem, kurtką i kanapką. I wiecie co? Ludzie i tak zostawiali kurtki zimą w szatni - bo tak jest przecież wygodniej. Nie planowali posiłków w czytelni, bo przecież czytelnia nie służy do tego (choć nie musieli się kryć z cukierkami). Nie wynosili książek, materiałów bo przecież mogli mieć do nich dostęp w każdej chwili, ewentualnie mogli sobie je dowolnie kserować. Nie zawsze kontrola i ograniczanie wolności są niezbędne - a często wręcz ograniczają rozwój.
Mogłabym jeszcze poruszyć wiele kwestii przy tym temacie. Nie ma przykładowo kultury chodzenia do czytelni, żeby się czegoś dowiedzieć, czy poczytać o 'interesującym' zagadnieniu. Można wspomnieć, że profesorowie zazwyczaj w spisie literatury do przedmiotu podają po prostu podręcznik i autora - nie dbając za bardzo o to, że student zazwyczaj w ogóle nie jest w temacie, więc wszystko jest dla niego trudne i nowe. Pozycja ma min 200 stron (a bywają takie po 600), a studencina nie dość, że z natury niechętny, nie wie, od czego ma zacząć - czytanie książek naukowych 'po kolei' jest na tym poziomie (a może na każdym?) bez sensu, pomijając ilość czasu, jaką by zajęło. W efekcie nie czyta się nic, a wystarczyłoby, gdyby rzeczony profesor podał numer rozdziału, czy nawet zakres stron z konkretnego wydania. Przykłady można mnożyć.
Noo, to sobie ponarzekałam :P. Ważne w całym poście (poza uwagą dotyczącą czytelni) jest to, że nawet jeśli system nie działa zbyt dobrze, istotne jest nastawienie ludzi, którzy stali się jego częścią. Nie mówię o przekraczaniu 'prawa', łamaniu zasad, ale o zwykłej uprzejmości, myśleniu o potrzebach innych, rozumieniu ich sytuacji. Jak profesor dbający o studentów, jak pani szatniarka. Tak w ogóle, przez cały czas naszej rozmowy, usłyszałam tylko jedno 'uprzejme' słowo - 'do widzenia', gdy oddawałam koszyk. Dbajmy o siebie nawzajem :).
poniedziałek, 16 czerwca 2014
Jak się chce coś znaleźć, to się znajdzie - wojłok
Niektórzy ludzie przed ważnymi i niecodziennymi wydarzeniami w życiu się denerwują. Nie śpią po nocach, do ostatniej minuty 'coś' powtarzają, dręczą siebie i otoczenie wyrażając obawy i pytając o różne wzory. Wydeptują w pokojach błędne koła. Przedstawicielem jestem ja, przykładowo przed obroną :P.
Są też ludzie po drugiej stronie mocy, przekonani, że wszystko się uda i pójdzie po ich myśli, względnie w ogóle nie myślący o przyszłym czymś, co może im dostarczyć nerwów. Przykładem niech będzie Tomek Sz., który dzień przed swoją obroną magisterską bawił się całą noc u siebie w pokoju na imprezie ;).
Nie wiem, która opcja jest bezpieczniejsza dla osoby zainteresowanej i jej otoczenia.
Szukałam dzisiaj wojłoku (jeśli nie wiesz, co to wojłok, wszystko z Tobą w porządku. Zdjęcie poniżej). Dzwonienie po autozłomach okazało się słabym pomysłem, bo autozłomy nie odbierały zazwyczaj - albo oddzwaniały z obcych numerów (sic!), przy czym nigdy nie zapytałam, który to oddzwania. Wybrawszy najbliższy mi składzik, ubrałam spódniczkę i ruszyłam na Osiedle na Lotnisku. Pan Z Punktu Skupu Złomu Wszelakiego wzniósł ręce ku niebu usłyszawszy moją prośbę, po czym stwierdził, że jak dostanę, to tylko na Makuszyńskiego. Tegoż kojarzyłam bardziej z prozą niż z ulicą, jednak skonsultowałam telefonicznie ze Szwesti 138 jadące na ów wygwizdów (jak się potem okazało, zrobiłam niezłe kółeczko, jadąc spod DH Wanda).
Dojechawszy na miejsce ogarnęłam Pana Z Autozłomu, który choć dźwigiem jeździł fajnym, to jednak pomóc mi nie był w stanie. Okolica jednak sprzyjała sklepom pokroju 'wszystko do auta, najlepiej bardzo starego', więc zaszłam do Przemiłego Pana Obok, który z kolei polecił mi hurtownię części samochodowych nieopodal przystanku. W hurtowni wybrałam złe drzwi, bo zaprowadziły mnie one do dwóch niewiast. Nie tylko nie znały definicji wojłoku (dziwię się raczej, jeśli ktoś ją zna), ale chyba w ogóle były słabo zorientowane w czymkolwiek samochodowym - za to poleciły mi panów z działu sprzedaży. Pan Z Działu Sprzedaży był w moim wieku i doskonale zrozumiał sytuację. Być może pomógł mu w tym komputer i dostęp do katalogu ze zdjęciami - w każdym razie wojłok znaleźliśmy (w dziale mat wygłuszających, nawet szybko poszło). Cena była znośna - nie radowała serca, ale też nie była tragiczna - i już miałam brać płat półmetrowy (ze wszystkimi możliwymi rabatami, jakie Pan był w stanie pozaznaczać), gdy Pan przypomniał sobie, że jest taki fajny punkt z częściami do samochodów przy Wandzie - i tam mi może mniej ukroją tego tałatajstwa (k'woli informacji - potrzebuję kwadracik około 10x10 cm) - a jak nie, to wrócę.
Podjechawszy dużo szybciej pod Wandę, w poleconym sklepie pan wyciągnął 2-metrową belę i powiedział, że kupuje się w całości. Baczcie jednak, że uśmiech i naukowe cele (no i spódniczki z makijażem) od stuleci ruszają serca i umysły wszelkich panów. Tak też stało się z Panem z Wandy, który udał się na zaplecze - po czym wrócił, i uśmiechając się szeroko podarował mi to, co prezentuje się na zdjęciu poniżej ;). Mam mój wojłok :D! I tak minął mi pierwszy dzień tygodnia.
Są też ludzie po drugiej stronie mocy, przekonani, że wszystko się uda i pójdzie po ich myśli, względnie w ogóle nie myślący o przyszłym czymś, co może im dostarczyć nerwów. Przykładem niech będzie Tomek Sz., który dzień przed swoją obroną magisterską bawił się całą noc u siebie w pokoju na imprezie ;).
Nie wiem, która opcja jest bezpieczniejsza dla osoby zainteresowanej i jej otoczenia.
Szukałam dzisiaj wojłoku (jeśli nie wiesz, co to wojłok, wszystko z Tobą w porządku. Zdjęcie poniżej). Dzwonienie po autozłomach okazało się słabym pomysłem, bo autozłomy nie odbierały zazwyczaj - albo oddzwaniały z obcych numerów (sic!), przy czym nigdy nie zapytałam, który to oddzwania. Wybrawszy najbliższy mi składzik, ubrałam spódniczkę i ruszyłam na Osiedle na Lotnisku. Pan Z Punktu Skupu Złomu Wszelakiego wzniósł ręce ku niebu usłyszawszy moją prośbę, po czym stwierdził, że jak dostanę, to tylko na Makuszyńskiego. Tegoż kojarzyłam bardziej z prozą niż z ulicą, jednak skonsultowałam telefonicznie ze Szwesti 138 jadące na ów wygwizdów (jak się potem okazało, zrobiłam niezłe kółeczko, jadąc spod DH Wanda).
Dojechawszy na miejsce ogarnęłam Pana Z Autozłomu, który choć dźwigiem jeździł fajnym, to jednak pomóc mi nie był w stanie. Okolica jednak sprzyjała sklepom pokroju 'wszystko do auta, najlepiej bardzo starego', więc zaszłam do Przemiłego Pana Obok, który z kolei polecił mi hurtownię części samochodowych nieopodal przystanku. W hurtowni wybrałam złe drzwi, bo zaprowadziły mnie one do dwóch niewiast. Nie tylko nie znały definicji wojłoku (dziwię się raczej, jeśli ktoś ją zna), ale chyba w ogóle były słabo zorientowane w czymkolwiek samochodowym - za to poleciły mi panów z działu sprzedaży. Pan Z Działu Sprzedaży był w moim wieku i doskonale zrozumiał sytuację. Być może pomógł mu w tym komputer i dostęp do katalogu ze zdjęciami - w każdym razie wojłok znaleźliśmy (w dziale mat wygłuszających, nawet szybko poszło). Cena była znośna - nie radowała serca, ale też nie była tragiczna - i już miałam brać płat półmetrowy (ze wszystkimi możliwymi rabatami, jakie Pan był w stanie pozaznaczać), gdy Pan przypomniał sobie, że jest taki fajny punkt z częściami do samochodów przy Wandzie - i tam mi może mniej ukroją tego tałatajstwa (k'woli informacji - potrzebuję kwadracik około 10x10 cm) - a jak nie, to wrócę.
Podjechawszy dużo szybciej pod Wandę, w poleconym sklepie pan wyciągnął 2-metrową belę i powiedział, że kupuje się w całości. Baczcie jednak, że uśmiech i naukowe cele (no i spódniczki z makijażem) od stuleci ruszają serca i umysły wszelkich panów. Tak też stało się z Panem z Wandy, który udał się na zaplecze - po czym wrócił, i uśmiechając się szeroko podarował mi to, co prezentuje się na zdjęciu poniżej ;). Mam mój wojłok :D! I tak minął mi pierwszy dzień tygodnia.
niedziela, 8 czerwca 2014
O odwadze wyjazdowej
Niektórzy, gdy mówią o podróżach (w których nie występuje zwrot 'all inclusive'. W których nawet nie występuje słowo 'hotel', czy 'schronisko'), twierdzą, że jadąc gdzieś, trzeba być odważnym. Odwaga ta jest różnie definiowana, przede wszystkim poprzez odpowiednie przygotowanie się na bandytów, gwałcicieli i niedogodności komunikacyjne (chodzi zarówno o meandry pociągowe i dobór słów przy kupowaniu krojonego pieczywa).
Już od jakiegoś czasu wiem, że poza odwagą typu 'pokonam każdego smoka, pojadę 190 km/h na autostradzie, skoczę ze spadochronu, pojadę do Indii walczyć o prawa człowieka' jest jeszcze odwaga 'powiem prawdę, zapytam o drogę, chociaż nie znam dobrze angielskiego, sam wyjaśnię trudną sytuację, biorę odpowiedzialność za moje słowa, czyny i decyzje'. Obie są ważne, jednak obie są inne. Ich mieszanina - Prawdziwa Odwaga - pozwala człowiekowi działać, zarówno indywidualnie, jak i w społeczeństwie.
W związku z powyższym dzielność nie objawia się tak, jak się większości wydaje. To nie jest przykładowo pojechanie ze znajomymi w daleką podróż, to nie jest zrobienie czegoś trudnego i wymagającego w grupie. Prawdziwa Odwaga pokazuje się wtedy, gdy człowiek staje naprawdę sam przed czymś, co go przerasta, czego nie potrafi, nie zna. Staje - i nie jest do końca pewien, co zrobi, albo co należałoby zrobić, gdy nawet nie ma innego pomysłu, niż po prostu zniknąć, albo zacząć dzień/życie od nowa. Ale jednak się coś robi. To są właśnie chwile odwagi i dzielności, momenty, gdy naprawdę dowiadujemy się, kim jesteśmy. Pisałam niejednokrotnie, że większość substancji zachowuje się przewidywalnie w warunkach normalnych, jednak dopiero graniczne warunki pozwalają odkryć niektóre jej właściwości. Poznasz siebie dochodząc do tej granicy. Byle nie za często.
Czy zatem Prawdziwa Odwaga jest potrzebna do podróżowania? Moim zdaniem tak samo, jak i do życia w miejscu, gdzie aktualnie jesteśmy. Na pewno jest przydatna, ale by wyruszyć w podróż potrzeba całej masy innych cech, czynników, okoliczności. Wyjeżdżając nie bałam się - ufałam bardzo ludziom, z którymi pojechałam, ufałam ich przygotowaniom, a przede wszystkim ufałam sobie. A bandytę, czy problemy z pociągiem można mieć wszędzie :P.
Na koniec, by post nie był całkiem patetyczny, opowiem historyjkę pewnych pań. Czekając na otwarcie irańskiego konsulatu w Trabzonie, spotkaliśmy dwie kobiety w wieku 50+, również czekające na wizę. Okazało się, że panie są odpowiednio: emerytowaną pielęgniarką i nieemerytowaną nauczycielką (która jest w drodze od 2 lat już). Przyjechały ze Szwajcarii do Trabzonu rowerami, śpiąc czasem w ho(s)telu, czasem w namiocie. Ich celem jest Tajlandia. Pani pielęgniarka, pytana przeze mnie, czy się nie boją spania w namiocie i wszystkiego, odpowiedziała, że nie, bo przecież ludzie są dobrzy, i co by się im mogło właściwie stać? Po takim spotkaniu myślę, że wszystkie moje wycieczki są dziecinnymi igraszkami ;).
Już od jakiegoś czasu wiem, że poza odwagą typu 'pokonam każdego smoka, pojadę 190 km/h na autostradzie, skoczę ze spadochronu, pojadę do Indii walczyć o prawa człowieka' jest jeszcze odwaga 'powiem prawdę, zapytam o drogę, chociaż nie znam dobrze angielskiego, sam wyjaśnię trudną sytuację, biorę odpowiedzialność za moje słowa, czyny i decyzje'. Obie są ważne, jednak obie są inne. Ich mieszanina - Prawdziwa Odwaga - pozwala człowiekowi działać, zarówno indywidualnie, jak i w społeczeństwie.
W związku z powyższym dzielność nie objawia się tak, jak się większości wydaje. To nie jest przykładowo pojechanie ze znajomymi w daleką podróż, to nie jest zrobienie czegoś trudnego i wymagającego w grupie. Prawdziwa Odwaga pokazuje się wtedy, gdy człowiek staje naprawdę sam przed czymś, co go przerasta, czego nie potrafi, nie zna. Staje - i nie jest do końca pewien, co zrobi, albo co należałoby zrobić, gdy nawet nie ma innego pomysłu, niż po prostu zniknąć, albo zacząć dzień/życie od nowa. Ale jednak się coś robi. To są właśnie chwile odwagi i dzielności, momenty, gdy naprawdę dowiadujemy się, kim jesteśmy. Pisałam niejednokrotnie, że większość substancji zachowuje się przewidywalnie w warunkach normalnych, jednak dopiero graniczne warunki pozwalają odkryć niektóre jej właściwości. Poznasz siebie dochodząc do tej granicy. Byle nie za często.
Czy zatem Prawdziwa Odwaga jest potrzebna do podróżowania? Moim zdaniem tak samo, jak i do życia w miejscu, gdzie aktualnie jesteśmy. Na pewno jest przydatna, ale by wyruszyć w podróż potrzeba całej masy innych cech, czynników, okoliczności. Wyjeżdżając nie bałam się - ufałam bardzo ludziom, z którymi pojechałam, ufałam ich przygotowaniom, a przede wszystkim ufałam sobie. A bandytę, czy problemy z pociągiem można mieć wszędzie :P.
Na koniec, by post nie był całkiem patetyczny, opowiem historyjkę pewnych pań. Czekając na otwarcie irańskiego konsulatu w Trabzonie, spotkaliśmy dwie kobiety w wieku 50+, również czekające na wizę. Okazało się, że panie są odpowiednio: emerytowaną pielęgniarką i nieemerytowaną nauczycielką (która jest w drodze od 2 lat już). Przyjechały ze Szwajcarii do Trabzonu rowerami, śpiąc czasem w ho(s)telu, czasem w namiocie. Ich celem jest Tajlandia. Pani pielęgniarka, pytana przeze mnie, czy się nie boją spania w namiocie i wszystkiego, odpowiedziała, że nie, bo przecież ludzie są dobrzy, i co by się im mogło właściwie stać? Po takim spotkaniu myślę, że wszystkie moje wycieczki są dziecinnymi igraszkami ;).
czwartek, 5 czerwca 2014
A jednak pojadę! - Beztlenowi część 1
Wycieczki się skończyły, czas ponadrabiać zaległości, także te blogowe (które akurat do nadrabiania są stosunkowo przyjemne ;) ). Zdaję sobie niestety sprawę, że wiele osób spodziewa się czegoś wielkiego, czy ładnego po tym poście - wyjdzie jak wyjdzie, przepraszam, jeśli dla kogoś będzie za mało.
Zacznę zatem od historii o wycieczce. Różnymi zrządzeniami losu (których nie warto roztrząsać ani nawet pamiętać) wyszło, że wycieczkę w kategoriach dyslokacji mojej osoby zaczęłam rozpatrywać w piątek, koło 23. W sobotę tylko bardzo wrażliwe jednostki były w stanie dostrzec we mnie pierwsze symptomy wewnętrznego zgodzenia się na wyprawę; ostateczna decyzja została podjęta nocą, ponadto w dość dziwnych okolicznościach (może to niezbędne przy podejmowaniu trudnych i szybkich decyzji? Takie tło, niczym piorun w opowieści o duchach?). Rodzicielka dowiedziała się w niedzielę przed południem, i swoim podejściem po raz kolejny pokazała, że jest jedną z najlepszych rodzicielek pod słońcem. Przez resztę niedzieli i poniedziałek załatwiałam wszystko, co tylko mi przyszło do głowy, w tym ogarniałam, na którym wywołanym zdjęciu z wycieczek mam na tyle małą facjatę, by zmieściła się w okienko na karcie EURO 26. Gnałam przez życie i Kraków zarazem, a napędzały mnie złość, strach i ekscytacja związana z niespodziewaną podróżą - z ludźmi, których lubię, w miejsca, których nie znam. Cieszyłam się z wakacji ;). A następnego dnia, we wtorek, pojechaliśmy ;).
Rozważając wyjazd, rozmawiałam z kolegą X. Powiedział mi, że zdarzało mu się nie raz, że namawiano go na jakiś wyjazd w ostatniej chwili. Czasem się zgadzał (a czasem pewnie nie, życie :P), w każdym razie nigdy potem nie żałował. Myślę, że nie tylko ja się z tym zgadzam, ale także wielu z Was ma podobne odczucia. Jednak ludzie się łatwo nie zgadzają, są dumni, nie zmieniają raz wyrobionego zdania, nie chcą zmian, żadnych. I tylko rozsądek i w miarę obiektywny rachunek zysków i strat każe im iść w nowe rejony, działać sprzecznie z Zasadą Maksymalizacji Świętego Spokoju. Bierzemy od świata humor i energię na kreskę, za to potem jesteśmy w stanie zwrócić z nawiązką. Tylko trzeba się przekonać :). Po zastanowieniu, widzę w tym odwagę nawet.
Hmm, jest skończone nieco bez sensu, kolejny post będzie lepszy. Nadal zapraszam do śledzenia Beztlenowych :). O samej wycieczce napiszę wkrótce (coby tego jednego posta nie rozwlekać, a i temat porządnie potraktować). Dziękuję wszystkim, którzy tu zaglądają pomimo braku rozrywek ;).
Zacznę zatem od historii o wycieczce. Różnymi zrządzeniami losu (których nie warto roztrząsać ani nawet pamiętać) wyszło, że wycieczkę w kategoriach dyslokacji mojej osoby zaczęłam rozpatrywać w piątek, koło 23. W sobotę tylko bardzo wrażliwe jednostki były w stanie dostrzec we mnie pierwsze symptomy wewnętrznego zgodzenia się na wyprawę; ostateczna decyzja została podjęta nocą, ponadto w dość dziwnych okolicznościach (może to niezbędne przy podejmowaniu trudnych i szybkich decyzji? Takie tło, niczym piorun w opowieści o duchach?). Rodzicielka dowiedziała się w niedzielę przed południem, i swoim podejściem po raz kolejny pokazała, że jest jedną z najlepszych rodzicielek pod słońcem. Przez resztę niedzieli i poniedziałek załatwiałam wszystko, co tylko mi przyszło do głowy, w tym ogarniałam, na którym wywołanym zdjęciu z wycieczek mam na tyle małą facjatę, by zmieściła się w okienko na karcie EURO 26. Gnałam przez życie i Kraków zarazem, a napędzały mnie złość, strach i ekscytacja związana z niespodziewaną podróżą - z ludźmi, których lubię, w miejsca, których nie znam. Cieszyłam się z wakacji ;). A następnego dnia, we wtorek, pojechaliśmy ;).
Rozważając wyjazd, rozmawiałam z kolegą X. Powiedział mi, że zdarzało mu się nie raz, że namawiano go na jakiś wyjazd w ostatniej chwili. Czasem się zgadzał (a czasem pewnie nie, życie :P), w każdym razie nigdy potem nie żałował. Myślę, że nie tylko ja się z tym zgadzam, ale także wielu z Was ma podobne odczucia. Jednak ludzie się łatwo nie zgadzają, są dumni, nie zmieniają raz wyrobionego zdania, nie chcą zmian, żadnych. I tylko rozsądek i w miarę obiektywny rachunek zysków i strat każe im iść w nowe rejony, działać sprzecznie z Zasadą Maksymalizacji Świętego Spokoju. Bierzemy od świata humor i energię na kreskę, za to potem jesteśmy w stanie zwrócić z nawiązką. Tylko trzeba się przekonać :). Po zastanowieniu, widzę w tym odwagę nawet.
Hmm, jest skończone nieco bez sensu, kolejny post będzie lepszy. Nadal zapraszam do śledzenia Beztlenowych :). O samej wycieczce napiszę wkrótce (coby tego jednego posta nie rozwlekać, a i temat porządnie potraktować). Dziękuję wszystkim, którzy tu zaglądają pomimo braku rozrywek ;).
wtorek, 13 maja 2014
Niespodziewany wyjazd
Czasem nowe wyzwania przytrafiają się w życiu nagle i niespodziewanie. Wyszło (nie tak dawno), że jadę dzisiaj do Gruzji, jako część Beztlenowych. Cieszę się ;), wracam pewnie jakoś w ostatnim tygodniu maja. Trzymajcie kciuki, by wszystko było w porządku ;)
poniedziałek, 5 maja 2014
Uwaga, rower!
Opowiem Wam historyjkę - ku przestrodze tym razem :).
Od niedawna można w moim obecnym mieście zamieszkania wypożyczać publiczne rowery. Są niebieskie, dość wygodne, a miejskość bije z nich dużymi bannerami zawieszonymi na tylnych kołach. Okazało się nie tak dawno, że 20 minut użytkowania jest za darmo :). I w tym momencie zaczyna się historyjka.
Moim rowerowym przewodnikiem została Szwesti, która miała kilkudniowe doświadczenie w użytkowaniu miejskich bicykli. Założyłam sobie konto na odpowiedniej stronie, wpłaciłam wymagane 10 zł kaucji, i od dzisiaj zaczęłam przemierzać starówkę na rowerze :). Ubrana w spódniczkę, baleriny, z ciężką torebką (wcześniejsze elementy stroju plus płaszczyk implikowały torebkę, choć serce było za plecakiem) radośnie drałowałam od teatru Bagatela, po ciche kąciki, zmieniając na dostrzeżonych stacjach rower, by owych 20 minut nie przekroczyć. Rowery są fajne ;).
Zaliczywszy wszystkie obowiązki minionego dnia, postanowiłam wrócić do siebie również rowerowo - przynajmniej dojeżdżając do granicy zony wyznaczanej przez stacje wypożyczania rowerów. Podeszłam do stojaka w pobliżu miasteczka studenckiego mojej drugiej uczelni, by sobie pożyczyć transport w okolice rynku. Stało tam dwóch chłopców zainteresowanych procesem wypożyczania. Stanęłam zatem i powtarzając szweścine instrukcje sprzed kilku godzin popisowo wzięłam rower - pierwszy z brzegu. Wsiadłam na niego rozpoczynając manewr wartkiego i zwinnego skrętu, lecz nagle ŁUPS! - wylądowałam na ziemi. Zdziwiło mnie to trochę (a także wszystkich ludzi znajdujących się na przystanku - a każdy, kto zapuszcza się w tamte strony wie, że mało ich nie ma :P), wstałam, otrzepałam się lekko (rajtki całe), wymamrotałam coś w stronę tłumu na temat spódnic i torebek, po czym wlazłam z powrotem na rower podany mi przez uprzejmego gapia. Nie ujechałam 5 metrów, gdy kolejne ŁUPS! pozwoliło mi znaleźć się na trawie obok. Zaczęłam się zastanawiać, co jest z tym światem nie tak. Albo ze mną, albo z rowerem.
Gdzieś w środku drogi między początkiem podróży a kolejnym rowerowym stojakiem odkryłam źródło problemu - było to przednie koło, w którym totalnie brakowało powietrza. Po prostym dało radę tak jechać, jednak skręcając rower potykał się sam o siebie. Przynajmniej tak to wyglądało z mojej pozycji :P. Brak doświadczenia z oponami, dętkami, czy w ogóle z dowolnymi pojazdami podpowiedział tylko 'Bierz większy promień skrętu!', co jednak nie było warunkiem wystarczającym, bym w spokoju mogła dojechać do kolejnej oddawalni rowerów. Ostatnie 500m przetachałam rower, opierając go na jego tylnym kole, podczas gdy z przedniego smętnie zwisała oponowa narzuta oddzielona od metalowego stelaża...
Nie bez ulgi oddałam rower, a po powrocie do akademika zadzwoniłam na rowerową infolinię, by zgłosić sytuację i usterkę w postaci, hmm, przedniego koła z częścią metalowa wyraźnie odstającą od części gumowej. Pani z miejskiego call center była bardzo miła, przyjęła moje zgłoszenie i wysłała panów z serwisu. Wymieniła moje grzechy główne, czyli przede wszystkim to, że przed wypożyczeniem roweru powinnam go pooglądać dokładnie, i nawet jak pożyczę rower uszkodzony, powinnam go od razu oddać, do tej samej stojakowni.
Poinformowała mnie także, że rower zostanie oddany do naprawy, za którą do tygodnia dostanę rachunek (naprędce zmieniłam adres domowy na miejscowy :P). Nie mam pojęcia, ile kosztują takie naprawy, a już zwłaszcza takie naprawy wykonywane przez miasto, nie ukrywam też, że takie sytuacje są szczególnie przykre, gdy nie posiada się stałego źródła dochodu. Joanna Chmielewska napisała w jednej ze swych książek: "Człowiek powinien się uczyć na cudzych błędach, bo sam wszystkich popełnić nie zdoła". Drodzy Czytelnicy, uczcie się zatem na błędach moich, czytajcie regulaminy i uważajcie na to, co pożyczacie :).
Dam znać o dalszych rozmowach z miastem. I jutro pożyczam kolejny rower ;).
PS Mój aparat w komórce nie ogarnia jednak małych obrazków, wybaczcie rozmiary.
Od niedawna można w moim obecnym mieście zamieszkania wypożyczać publiczne rowery. Są niebieskie, dość wygodne, a miejskość bije z nich dużymi bannerami zawieszonymi na tylnych kołach. Okazało się nie tak dawno, że 20 minut użytkowania jest za darmo :). I w tym momencie zaczyna się historyjka.
Moim rowerowym przewodnikiem została Szwesti, która miała kilkudniowe doświadczenie w użytkowaniu miejskich bicykli. Założyłam sobie konto na odpowiedniej stronie, wpłaciłam wymagane 10 zł kaucji, i od dzisiaj zaczęłam przemierzać starówkę na rowerze :). Ubrana w spódniczkę, baleriny, z ciężką torebką (wcześniejsze elementy stroju plus płaszczyk implikowały torebkę, choć serce było za plecakiem) radośnie drałowałam od teatru Bagatela, po ciche kąciki, zmieniając na dostrzeżonych stacjach rower, by owych 20 minut nie przekroczyć. Rowery są fajne ;).
Zaliczywszy wszystkie obowiązki minionego dnia, postanowiłam wrócić do siebie również rowerowo - przynajmniej dojeżdżając do granicy zony wyznaczanej przez stacje wypożyczania rowerów. Podeszłam do stojaka w pobliżu miasteczka studenckiego mojej drugiej uczelni, by sobie pożyczyć transport w okolice rynku. Stało tam dwóch chłopców zainteresowanych procesem wypożyczania. Stanęłam zatem i powtarzając szweścine instrukcje sprzed kilku godzin popisowo wzięłam rower - pierwszy z brzegu. Wsiadłam na niego rozpoczynając manewr wartkiego i zwinnego skrętu, lecz nagle ŁUPS! - wylądowałam na ziemi. Zdziwiło mnie to trochę (a także wszystkich ludzi znajdujących się na przystanku - a każdy, kto zapuszcza się w tamte strony wie, że mało ich nie ma :P), wstałam, otrzepałam się lekko (rajtki całe), wymamrotałam coś w stronę tłumu na temat spódnic i torebek, po czym wlazłam z powrotem na rower podany mi przez uprzejmego gapia. Nie ujechałam 5 metrów, gdy kolejne ŁUPS! pozwoliło mi znaleźć się na trawie obok. Zaczęłam się zastanawiać, co jest z tym światem nie tak. Albo ze mną, albo z rowerem.
Gdzieś w środku drogi między początkiem podróży a kolejnym rowerowym stojakiem odkryłam źródło problemu - było to przednie koło, w którym totalnie brakowało powietrza. Po prostym dało radę tak jechać, jednak skręcając rower potykał się sam o siebie. Przynajmniej tak to wyglądało z mojej pozycji :P. Brak doświadczenia z oponami, dętkami, czy w ogóle z dowolnymi pojazdami podpowiedział tylko 'Bierz większy promień skrętu!', co jednak nie było warunkiem wystarczającym, bym w spokoju mogła dojechać do kolejnej oddawalni rowerów. Ostatnie 500m przetachałam rower, opierając go na jego tylnym kole, podczas gdy z przedniego smętnie zwisała oponowa narzuta oddzielona od metalowego stelaża...
Nie bez ulgi oddałam rower, a po powrocie do akademika zadzwoniłam na rowerową infolinię, by zgłosić sytuację i usterkę w postaci, hmm, przedniego koła z częścią metalowa wyraźnie odstającą od części gumowej. Pani z miejskiego call center była bardzo miła, przyjęła moje zgłoszenie i wysłała panów z serwisu. Wymieniła moje grzechy główne, czyli przede wszystkim to, że przed wypożyczeniem roweru powinnam go pooglądać dokładnie, i nawet jak pożyczę rower uszkodzony, powinnam go od razu oddać, do tej samej stojakowni.
Poinformowała mnie także, że rower zostanie oddany do naprawy, za którą do tygodnia dostanę rachunek (naprędce zmieniłam adres domowy na miejscowy :P). Nie mam pojęcia, ile kosztują takie naprawy, a już zwłaszcza takie naprawy wykonywane przez miasto, nie ukrywam też, że takie sytuacje są szczególnie przykre, gdy nie posiada się stałego źródła dochodu. Joanna Chmielewska napisała w jednej ze swych książek: "Człowiek powinien się uczyć na cudzych błędach, bo sam wszystkich popełnić nie zdoła". Drodzy Czytelnicy, uczcie się zatem na błędach moich, czytajcie regulaminy i uważajcie na to, co pożyczacie :).
Dam znać o dalszych rozmowach z miastem. I jutro pożyczam kolejny rower ;).
PS Mój aparat w komórce nie ogarnia jednak małych obrazków, wybaczcie rozmiary.
Lokalizacja:
Kraków, Polska
środa, 23 kwietnia 2014
Chrzanić stokrotki
Dziś (począwszy od 9 rano, na zlecenie Rządu) dokonałam Rzezi Stokrotek. Wiotkie łodyżki stawiały daremny opór siekającym ostrzom noży-bagnetów, złociste środki po raz ostatni wpatrywały się dziś w słońce, a miliony płatków rozsypały się w niespełnione wróżby kocha-nie kocha. Wolnym krokiem, na cztery koła przesuwałam się dziesięciocentymetrowym lasem, czasem spotykając pokrzywowy ruch oporu, lub wampira - pajęczaka. Niezapominajkowi cywile wyglądali niepokojąco zza porzeczkowych schronów, nie znając swojego losu. Tulipany ocalały, były ofiary w pszczołach.
Zdjęcie sprzed rzezi:
A teraz bajka - będzie bez morału, ale śmieszna w trakcie :).
Rzeczą wiadomą od kilku lat jest to, że na ogrodzie rośnie u nas chrzan. Nikt z niego nie korzysta, baaaa, nikt nawet nie ma pojęcia, które to jest (podobnie może być z rabarbarem, który przynajmniej rzuca się trochę w oczy, jednak migruje intrygująco) - ale jednak daje poczucie bezpieczeństwa w Wielką Sobotę, gdy to koszyk trzeba doprowadzić do wersji all inclusive. Wraz ze Szwesti i z googlami, zabrałyśmy się za szukanie na polu liści o odpowiednim wyglądzie. (Właściciele dużych połaci trawy - przypatrzcie się, może i u Was się ta roślinka osiadła). Wytypowałyśmy kilka potencjalnych chrzanów, z czego jeden udało się wykopać. Korzeń, choć biały i wielkością odpowiedni, nie zdradzał smaku ni zapachu chrzanowego, jednak z braku czasu i innych substytutów został wepchnięty dekoracyjnie do koszyka. Po święceniu został nieco zapomniany, (zwłaszcza, że nie wzbudzał zainteresowania Kotów (w przeciwieństwie do bukszpanu)), odkryłam go na nowo dzisiaj, przy robieniu żurku. Drżącymi rękami usiłowałam nieco zeschnięte, acz już wyświęcone cudo zetrzeć do zupy, jednak w dalszym ciągu chrzan przypominało ono tylko osobom ze sporym katarem i takąż wyobraźnią. Wyrzuciłam - nie struję całego domu (zwłaszcza, że chrzan dodaje się w celach smakowych, a nie wypełniających :P).
Co za tym idzie, zagadka chrzanu na ogrodzie pozostanie nierozwiązana, zwłaszcza, że dzisiejsza Rzeź zniszczyła wszelkie dowody. I nieomal przedłużacz.
Zdjęcie sprzed rzezi:
A teraz bajka - będzie bez morału, ale śmieszna w trakcie :).
Rzeczą wiadomą od kilku lat jest to, że na ogrodzie rośnie u nas chrzan. Nikt z niego nie korzysta, baaaa, nikt nawet nie ma pojęcia, które to jest (podobnie może być z rabarbarem, który przynajmniej rzuca się trochę w oczy, jednak migruje intrygująco) - ale jednak daje poczucie bezpieczeństwa w Wielką Sobotę, gdy to koszyk trzeba doprowadzić do wersji all inclusive. Wraz ze Szwesti i z googlami, zabrałyśmy się za szukanie na polu liści o odpowiednim wyglądzie. (Właściciele dużych połaci trawy - przypatrzcie się, może i u Was się ta roślinka osiadła). Wytypowałyśmy kilka potencjalnych chrzanów, z czego jeden udało się wykopać. Korzeń, choć biały i wielkością odpowiedni, nie zdradzał smaku ni zapachu chrzanowego, jednak z braku czasu i innych substytutów został wepchnięty dekoracyjnie do koszyka. Po święceniu został nieco zapomniany, (zwłaszcza, że nie wzbudzał zainteresowania Kotów (w przeciwieństwie do bukszpanu)), odkryłam go na nowo dzisiaj, przy robieniu żurku. Drżącymi rękami usiłowałam nieco zeschnięte, acz już wyświęcone cudo zetrzeć do zupy, jednak w dalszym ciągu chrzan przypominało ono tylko osobom ze sporym katarem i takąż wyobraźnią. Wyrzuciłam - nie struję całego domu (zwłaszcza, że chrzan dodaje się w celach smakowych, a nie wypełniających :P).
Co za tym idzie, zagadka chrzanu na ogrodzie pozostanie nierozwiązana, zwłaszcza, że dzisiejsza Rzeź zniszczyła wszelkie dowody. I nieomal przedłużacz.
środa, 16 kwietnia 2014
Meksyk i wędrówki
Post przedwielkanocny - składanka przebojów z minionego okresu :).
Meksykankom podobała się Polska. Miłością obdarzyły Polskiego Busa, wycieczki rozmaite, pierogi (jedyne słowo zapamiętane po polsku), zapiekanki na Kazimierzu i polskich nowych kolegów opowiadających ciekawostki z tematu hmm, popularnego w towarzystwie. Lubię strasznie Meksykanów ;), Aguascalientes kiedyś będzie moje :).
(Nie wiem, czy też czasem coś za Wami chodzi. Naprawdę jestem przekonana, że kiedyś pojadę do Ameryki Łacińskiej, w tym do Kolumbii. To takie dziwne uczucie.
Wyobraźcie sobie, że macie się nauczyć wiersza na pamięć, ale tylko kilka razy go przeczytaliście przed snem - tak, że nie pamiętacie ni słowa. Potem budzicie się następnego dnia rano, i ktoś każe Wam ów wiersz mówić. Wy naturalnie nie potraficie, więc po prostu powtarzacie słowa, którymi pomaga Wam osoba, która Was pyta. Ale czasem, po jakimś słowie przypominacie sobie rym, kolejny wers, i jesteście w stanie sami go powiedzieć. Gdyby wiersz był całym życiem, które powoli sobie na własne potrzeby deklamujemy, to można by czasem coś zgadnąć, przeczuć. Pojadę do Kolumbii.
((wiem, że to śmieszne, ale nie czuliście tak nigdy :P?))
Przy okazji Meksykanek zwiedziłam obóz koncentracyjny w Oświęcimiu i w Brzezince - pierwszy raz w życiu. Mocne wrażenia, których wizyta dostarcza, są lekko osłabiane przez pogoń za przewodnikiem, który zręcznie lawiruje pomiędzy obcą wycieczką po prawej i grupą gimnazjalną po lewej. Brakuje chyba trochę zatrzymania się nad pojedynczym człowiekiem, brakuje emocji, czasem spokojnego wyjaśnienia, o co tak naprawdę chodziło. Polacy w większości rozumieją, wiedzą, czują, inni już niekoniecznie. W Fabryce Schindlera spotkałyśmy Żydówkę z Ameryki, opowiadała, że jej dziadkowie zginęli w gettcie. Coraz bardziej czuję potrzebę poznania dokładnie wydarzeń z
okresu okołowojennego.
Weekend pod znakiem EDK. 47 km dogi krzyżowej w towarzystwie M. i S. Wycieczkowo - było wspaniale (gdyby tylko nie pęcherze na stopach :P), pogoda się udała, a trasa wiodła w niektórych momentach szlakami, co dodawało trudności i radości. Religijnie - chyba powinnam bardziej jednak się skupiać w trakcie :P (chociaż szukanie drogi i szybki marsz jednak trochę odwodziły od zasadniczego celu wędrówki). Rozważania miały motyw przewodni: 'miarą wielkości człowieka jest największe wyzwanie, którego się podjął i wygrał'.
Stwierdzenie nie budzi mojego sprzeciwu w pierwszym momencie, ale jest bardzo kategoryczne, i jeszcze nie wiem, czy się z nim zgadzam. Podejmujecie jakieś wyzwania? Robicie rzeczy, które nie są dla Was łatwe, które wymagają czasem naprawdę wiele? Pamiętajcie proszę, że wyzwania są bardzo indywidualną sprawą. Są przekraczaniem siebie w danym momencie życia, w danych warunkach.
Mogę napisać enigmatycznie, że gdy ksiądz powtarzał tą formułkę o mierze wielkości na kazaniu (a pojawiała się ona w trakcie tamtych 14 godzin dość często), pomyślałam sobie o zamykaniu marketu podczas moich pierwszych pracujących wakacji w Anglii. Pomyślcie, co było Waszym największym wyzwaniem :).
I owoc na deser :), z facebookowego fanpage'a tej strony. Przyjemnych i ciepłych Świąt wszystkim :).
środa, 9 kwietnia 2014
Pieniądze a wolność
Post powstał wczoraj w nocy, jednak na skutek braku internetu (patrz: linijka przed ostatnim akapitem), zamieszczam dzisiaj :). Miłego czytania :). (I tak w ogóle - strasznie poważny tytuł mi wyszedł :P).
Jest wiele takich rzeczy w życiu, do których trzeba dojść samemu.
Przykładowo do rozwiązania zadania z matematyki. Wiadomo, że gdy się coś
rozwiąże bez pomocy, gdy rozwiązanie powstanie w naszej głowie - to już w niej
zostanie, i nie zmylą nas już żadne meandry wielomianów, czy geometrii
analitycznej.
(Piętro niżej leci 'Kocham cię jak Irlandię', wersja bardzo
karaoke. Akademik :P)
Tak samo trzeba dojść do niektórych mądrości życiowych. Mimo tego, że mama
ostrzegała 'nie dotykaj gorącej płyty na piecu, bo się poparzysz' i tak się dotykało. Z
ważniejszych powodów, lub z ich kompletnego braku, gdy gnało się za ideologią
'mama na pewno kłamie!', ale także z czystej nieuwagi. Po prostu - życie,
próbowanie, nauka na błędach i wyciąganie wniosków z doświadczeń. Własnych
najczęściej :).
Na podobnej zasadzie 'syty głodnego nie zrozumie' - to przysłowie, które
nauczyłam się doceniać dopiero w dorosłym życiu. Ale o tym może jeszcze kiedyś
:).
Tym razem chciałam napisać krótko, jednostronnie o pieniądzach. Mówi się, że
'pieniądze szczęścia nie dają', 'dorośli' dopowiadają, że '... za to szczęście
dają rzeczy, które można za te pieniądze kupić'. Prawda, jak to często bywa,
leży po środku - czyli człowiek jest szczęśliwy, gdy ma coś, co można nazwać
finansową równowagą. Gdy pieniędzy jest za mało, zamiast cichego, honorowego
ubóstwa wychodzi złość, wzajemne oskarżanie się współudziałowców niedoli,
patologia. Gdy jest ich za dużo - prawie to samo, plus przesada, gruba przesada
niemal w każdą stronę. I brak proporcji. Pieniądze są jak lek, pomagają tylko w
odpowiedniej dawce.
(Pijana Peggy Brown na 7)
Mówi się także, że człowiek biedny jest człowiekiem szczęśliwym (guzik prawda,
tylko kawałek szczęścia zależy od pieniędzy. Chociaż muszę przyznać, że czasem
to bardzo duży kawałek, i taki, na który ma się szczególnie ochotę), natomiast
ten posiadający pieniądze jest nimi spętany, nieszczęśliwy. I z tym się zgodzić
nie mogę.
(Brak internetu (hmm, celowe działanie przeciwnika karaoke? :P) w
akademiku nie przeszkadza w śpiewaniu lokalnych pieśni chwalących Politechnikę
i przymioty jej studentów)
Opierając się na tym niemal ćwierćwiecznym kawałku życia sprezentowanym mi
przez los, znając problem od jednej tylko strony, mogę wysunąć tezę, że
pieniądze jednak dają coś bardzo cennego - wolność i niezależność. Wolność wyboru, połączoną z brakiem zależności
od ludzi, także tych, którzy te pieniądze posiadają. Mając wystarczającą ilość
pieniędzy, mogę decydować o sobie, o tym, co zrobię, czego się nauczę, gdzie pojadę. Mogę, w skrajnych sytuacjach, kupić odpowiedni lek dla bliskiej osoby, mogę działać szybko, gdy tego życie wymaga.
Mogę stanowić sama o sobie, przynajmniej w dziedzinach i czasie, których nie
dzielę z innymi. I to jest bardzo przyjemne uczucie, z którego nie chce się
rezygnować.
Każdy, kto go spróbował, ten wie ;).
poniedziałek, 7 kwietnia 2014
Wymarzyć cel
- Co odróżnia cel od marzenia?
To pytanie pojawiło się jeszcze zanim otworzyłam okienko do pisania posta, gdy zaczęłam nieco poważniej myśleć o tekście - który zasadniczo miał dotyczyć celów właśnie, a uparcie słowo 'marzenia' się wplątywało. Sięgnęłam więc nowej karty w firefoxie... (ostatnio mam ich otwartych blisko 60, widać nie znam w życiu umiaru. Chrome nie włączam nawet, bo jest wypełnione innymi (przynajmniej zgodnie z teorią prawdopodobieństwa) kartami, które powinnam przejrzeć w wolnej chwili. A tych jest za jakoś dużo ostatnio, Wolny Czas rozbrykał się w pokoju, a nie sposób się skupić, jak coś uparcie skacze za głową i przenosi myśli z tematu na temat, uparcie celując
w facebooka) ...by posprawdzać oba słówka w słowniku.
w facebooka) ...by posprawdzać oba słówka w słowniku.
(Drodzy Czytelnicy, musicie wiedzieć (a pewnie wiecie, skoro i tu wchodzicie), że w zamierzchłych, przedgooglowych czasach, ludzie od czasu do czasu, w przypływie lingwistycznych wątpliwości, skazani byli właśnie na słowniki. U mnie w domu, poza ortograficznym i niemiecko-polskim istniał tylko jeden słownik - ten od wyrazów obcych. Zadziwia mnie do tej pory, że niemal wszystko szło tam znaleźć).
Patrzę teraz na słownikowy 'cel' jako na 'to, do czego się dąży', 'to, co ma czemuś służyć', 'miejsce
do którego się zmierza' - niczego sobie opisy :). Z kolei 'marzenie' to 'powstający w wyobraźni ciąg obrazów i myśli odzwierciedlających pragnienia, często nierealne'.
do którego się zmierza' - niczego sobie opisy :). Z kolei 'marzenie' to 'powstający w wyobraźni ciąg obrazów i myśli odzwierciedlających pragnienia, często nierealne'.
Zwróćcie uwagę, że jako dzieci mieliśmy w większości marzenia. By mieć własną żyrafę albo nadmuchiwany zamek do skakania (albo rodzinną atmosferę na święta), odkrywać kosmos (bądź drogę z ryczących czterdziestek), zostać prezydentem, być najlepszym w klasie albo wyjść za mąż, mieć gromadkę dzieci (w tym bliźniaki) i mieszkać w domku z białym płotkiem. Marzenia odprężały, pozwalały na coś czekać, gdy było trzeba - wypełniały myśli. Jednak to nie one są najważniejsze -
są dopiero pierwszym stadium celu, jego szkicem. Marzenia są owocnią - miękką, obfitą, kolorową
i apetyczną otoczką chroniącą delikatne nasionko - cel - które za jakiś czas będzie gotowe, by zacząć rosnąć. Są potrzebne, ale to cel jest istotą i to on gwarantuje przetrwanie i rozwój człowieka.
Z dążenia do celu właśnie rodzi się sens życia.
są dopiero pierwszym stadium celu, jego szkicem. Marzenia są owocnią - miękką, obfitą, kolorową
i apetyczną otoczką chroniącą delikatne nasionko - cel - które za jakiś czas będzie gotowe, by zacząć rosnąć. Są potrzebne, ale to cel jest istotą i to on gwarantuje przetrwanie i rozwój człowieka.
Z dążenia do celu właśnie rodzi się sens życia.
Cele są różne, i choć często są inspirowane marzeniami, to jednak mają jedną ważną cechę - zawsze mogą się spełnić. Wiedzie do nich droga, którą da się wyrysować na mapie życia, prowadzą środki, które można zorganizować. Lubię opisywać w charakterze przykładu mój ubiegłoroczny wyjazd
do Anglii. Powtarzam też często, że jeśli coś nie zależy bardzo od innych ludzi, to jest bardzo duża szansa, że przy odpowiednich staraniach z naszej strony, uda się to zrealizować.
do Anglii. Powtarzam też często, że jeśli coś nie zależy bardzo od innych ludzi, to jest bardzo duża szansa, że przy odpowiednich staraniach z naszej strony, uda się to zrealizować.
Gorzej, jak takiego celu w życiu nie ma, albo jest nie dość sprecyzowany. Seszele na emeryturze nie wymagają wielkiej aktywności zaraz po studiach (chociaż wskazane jest poszukanie jakiejś pracy, coby na nie kiedyś zarobić :P), nie za bardzo też pragnienie posiadania domku z płotkiem i gromadki dzieci może być główną motywacją do szybkiego i nieprzemyślanego wyjścia za mąż. Widzę po sobie, jak bardzo potrzeba celów bliskich, odczuwalnych, których realizacja daje radość i podnosi pewność siebie. Pokazuje nam, że jesteśmy coś warci. Ponadto, ważną częścią rozgrywki jest droga
do zwycięstwa. Mówi się, że 'cel uświęca środki', i może to ma znaczenie w amerykańskich filmach
i innych misjach ratowania świata - ale niekoniecznie w życiu, z którym stykamy się na co dzień. Najpiękniejszy sukces nie będzie cieszył, jeśli droga, która do niego wiodła jest nieodpowiednia, lub została w jakiś sposób pokonana na skróty. Funkcjonuje powiedzenie, że nie chodzi o to, żeby złapać króliczka, tylko o to, by go gonić, a nawet stwierdzono że 'aby wypełnić ludzkie serce, wystarczy walka prowadząca ku szczytom'.
do zwycięstwa. Mówi się, że 'cel uświęca środki', i może to ma znaczenie w amerykańskich filmach
i innych misjach ratowania świata - ale niekoniecznie w życiu, z którym stykamy się na co dzień. Najpiękniejszy sukces nie będzie cieszył, jeśli droga, która do niego wiodła jest nieodpowiednia, lub została w jakiś sposób pokonana na skróty. Funkcjonuje powiedzenie, że nie chodzi o to, żeby złapać króliczka, tylko o to, by go gonić, a nawet stwierdzono że 'aby wypełnić ludzkie serce, wystarczy walka prowadząca ku szczytom'.
Jeśli nie masz żadnego celu w życiu (wykraczającego poza najbliższy weekend, lub bardziej zdefiniowanego niż 'znaleźć pracę', czy 'założyć rodzinę'), podaję Ci tym postem rękę ;). Stan
to bardzo dziwny, charakteryzujący się tym, że 'wiele można, ale i tak nic się nie robi', poza tym
na pewno nie pomaga on w leczeniu depresji :P. Życie bez celu, bez czekania na coś, bez przygotowań jest bardzo puste i wywołujące poczucie bezsensu.
to bardzo dziwny, charakteryzujący się tym, że 'wiele można, ale i tak nic się nie robi', poza tym
na pewno nie pomaga on w leczeniu depresji :P. Życie bez celu, bez czekania na coś, bez przygotowań jest bardzo puste i wywołujące poczucie bezsensu.
Co ja robię z tym? Po pierwsze, czekam na gwiazdkę z nieba, pomysł, który przyjdzie o 5 nad ranem, objawienie Ducha Świętego, zrządzenie losu, który podejmie decyzję za mnie, albo coś mi narzuci. To śmieszne, ale naprawdę często mi się zdarza :P. Po drugie - cel zawsze można sobie wymyślić. Bazując na rzeczach, które lubimy, które można pchnąć dalej. Można wymyślić sobie 'przeczytanie wszystkich książek Agaty Christie', można wymyślić podróż stopem do Bułgarii. Można też powiedzieć 'poszukam pracy w projektowaniu konstrukcji betonowych w Hiszpanii, dzięki czemu będę mogła pomyśleć o przeniesieniu się do Meksyku'. Skoro można wszystko (i to 'wszystko' jest dość losowe :P), można też coś jednego - co tylko będziemy chcieli ;). A największe ograniczenia siedzą schowane w naszych głowach. Może schowajmy je jeszcze głębiej (by nikt ich nie widział)
i zasadźmy wymarzony owoc :).
i zasadźmy wymarzony owoc :).
poniedziałek, 17 marca 2014
Postanowienia WP
UWAGA! Post dotyczy Wielkiego Postu i nie ma żadnych 'naukowych' podstaw - tzn. nie sprawdzałam, czy to co piszę zgadza się w 100% z aktualnie głoszonymi naukami Kościoła. Nie szukałam informacji na temat spraw, które poruszam, po prostu pisałam, co myślę - a w tym temacie mogę w wielu miejscach myśleć źle. Będzie krótko i przepraszam, jeśli płytko.
Mamy Wielki Post. Czas postu, jałmużny, modlitwy, czas zmian, a także czas wzmożonego myślenia o sprawach nieco mniej doczesnych niż zwykle. Już dawno przeszło mi przekonanie, że trzeba w tym czasie nie jeść cukierków, bo to się podoba Bogu. W życiu liczą się czyny, ale zaraz po nich (jednak skłaniam się ku takiej kolejności) ważne są intencje, motywacje, powody. 'Nie jeść cukierków', bo 'tak się spodoba Bogu' jest słabym powodem. 'Nie jeść cukierków' bo 'a nuż schudnę, poza tym tak się spodoba Bogu' jest tak samo słabe. Ale już 'nie jeść cukierków, bo w ten sposób powiem Bogu, że porzucam coś, co lubię dlatego, by pokazać, że mogę w każdej chwili zrezygnować z czegoś doczesnego w imię czegoś wiecznego. Ćwiczę siebie dla Niego' już jest w porządku. Widać różnicę, prawda? I warto poszukać naszej motywacji w sercu, bo może niepotrzebnie się z tym niejedzeniem cukierków męczymy.
Ale właściwie to chciałam napisać o czymś innym (tylko chyba już nie napiszę). W każdym razie - w czasie Wielkiego Postu Bóg, który też był kuszony, pomaga nam dochować naszych postanowień. Umacnia nas. A ludzie teraz są przeraźliwie słabi, wygodni i poddający się. Widzę to po sobie.
Mamy Wielki Post. Czas postu, jałmużny, modlitwy, czas zmian, a także czas wzmożonego myślenia o sprawach nieco mniej doczesnych niż zwykle. Już dawno przeszło mi przekonanie, że trzeba w tym czasie nie jeść cukierków, bo to się podoba Bogu. W życiu liczą się czyny, ale zaraz po nich (jednak skłaniam się ku takiej kolejności) ważne są intencje, motywacje, powody. 'Nie jeść cukierków', bo 'tak się spodoba Bogu' jest słabym powodem. 'Nie jeść cukierków' bo 'a nuż schudnę, poza tym tak się spodoba Bogu' jest tak samo słabe. Ale już 'nie jeść cukierków, bo w ten sposób powiem Bogu, że porzucam coś, co lubię dlatego, by pokazać, że mogę w każdej chwili zrezygnować z czegoś doczesnego w imię czegoś wiecznego. Ćwiczę siebie dla Niego' już jest w porządku. Widać różnicę, prawda? I warto poszukać naszej motywacji w sercu, bo może niepotrzebnie się z tym niejedzeniem cukierków męczymy.
Ale właściwie to chciałam napisać o czymś innym (tylko chyba już nie napiszę). W każdym razie - w czasie Wielkiego Postu Bóg, który też był kuszony, pomaga nam dochować naszych postanowień. Umacnia nas. A ludzie teraz są przeraźliwie słabi, wygodni i poddający się. Widzę to po sobie.
piątek, 28 lutego 2014
pobiegnę w któryś świat!
Świat - to nie jest coś, co nam się zdarza w określonym miejscu, w określonym czasie, z określonymi ludźmi. To jest coś, co jest od początku do końca w nas, co jest zestawem możliwości, które czekają tylko, by zostać wywołane czynnikami zewnętrznymi.
Jestem w domu, mam czas na spacer zaplanowany tego samego dnia. Oglądam z Rodzicielką Ojca Mateusza. Wiem, kiedy zaczyna się kauflandowa promocja na kawę, i dlaczego pan W. leży w szpitalu. Zwalniam i żyję domowo. W Krakowie nie raz blisko dwie godziny poświęcam MPK. Biegam, nie dobiegając do celu. Celuję w biegi, z przeszkodami. Łatwe życie, bo obowiązki nie wychodzą poza jednostkę. Na wakacjach poznaję cały dostępny w momencie świat, który zapominam z wzajemnością przez czas nie-wakacji. Śmieję się, zwiedzam, zdobywam, zrzeszam. Żyję.
Wszędzie - różnymi światami, czyli różnymi wyborami, decyzjami, zachowaniami, wywołanymi aktualnym tłem, otoczeniem. Każdy z tych światów jest mój, żaden nie jest obcy. Pomimo tego, że każdy jest tylko kawałkiem większego zbioru.
Tyle smęcenia na dzisiaj, czas mi wracać do biegu. Zapraszam do nowej ankiety ;).
PS Wiecie co? Dzisiaj nie wierzę w to, co napisałam.
Jestem w domu, mam czas na spacer zaplanowany tego samego dnia. Oglądam z Rodzicielką Ojca Mateusza. Wiem, kiedy zaczyna się kauflandowa promocja na kawę, i dlaczego pan W. leży w szpitalu. Zwalniam i żyję domowo. W Krakowie nie raz blisko dwie godziny poświęcam MPK. Biegam, nie dobiegając do celu. Celuję w biegi, z przeszkodami. Łatwe życie, bo obowiązki nie wychodzą poza jednostkę. Na wakacjach poznaję cały dostępny w momencie świat, który zapominam z wzajemnością przez czas nie-wakacji. Śmieję się, zwiedzam, zdobywam, zrzeszam. Żyję.
Wszędzie - różnymi światami, czyli różnymi wyborami, decyzjami, zachowaniami, wywołanymi aktualnym tłem, otoczeniem. Każdy z tych światów jest mój, żaden nie jest obcy. Pomimo tego, że każdy jest tylko kawałkiem większego zbioru.
Tyle smęcenia na dzisiaj, czas mi wracać do biegu. Zapraszam do nowej ankiety ;).
PS Wiecie co? Dzisiaj nie wierzę w to, co napisałam.
Subskrybuj:
Posty (Atom)