Dzisiejszy post będzie pewnie mało odkrywczy, chciałam zacząć temat i (bez zbytniego poprawiania i kasowania) go zamieścić. Niewykluczone, że gdy znajdę gdzieś trochę wolnego czasu (odłożonego na czarną godzinę, pod poduszkę, lub na najwyższej półce w szafce, obok parasolki i papieru toaletowego (to dziwne, że znalazłam miejsce parasolce aż tak wysoko, w każdym razie warto zapamiętać ;) )) dopiszę jeszcze kawałek w komentarzach.
A chciałam napisać o językach, ale tak z różnych stron. Na początek może coś, co wszyscy wiedzą: każde żyjątko posługuje się własnym językiem. Nie chodzi tu tylko o klekotanie, miauczenie, język polski, chiński czy migowy - raczej o umiejętności dogadania się z otoczeniem, o 'mówienie wspólnym językiem'. W pewnym sensie nawet o braterstwo dusz, bo to tak jakby następstwo (albo poprzednik?) dobrego dogadywania się z kimś. W mówieniu nie chodzi przecież tyko o logikę wypowiedzi, (której czasem zupełnie nie widać - stają mi przed oczami paciowe zdania na zaliczenie z logiki - ratuuunku :P!), ale o intencje mówiącego, przy czym język nagle staje się całym arsenałem (czyli treścią, łagodnym tonem wypowiedzi, uśmiechem, patrzeniem się w oczy, bawieniem się włosami, ...). I to od tych czynników zależy to, czy ktoś mówi językiem wspólnym (który jest też naszym :) ), czy za diabła żadnego słowa nie możemy rozpoznać.
'Każde żyjątko posługuje się własnym językiem', który wyznacza też ścieżki do kraju zwanego przyjaźnią ;). I każdy chce, żeby jak najwięcej osób potrafiło się z nim zrozumieć, by język był popularny, ale jednocześnie piękny i czysty... (Francuzi dążą do tego usilnie, zastępując słówka angielskie francuskimi odpowiednikami. Szkolny przykład - nazwać komputer 'ordinateur' :P). ...By w skrajnych przypadkach druga osoba znała myśli przed ich pomyśleniem, a w tych mniej skrajnych po prostu umiała reagować na wyraźne słowa i wyraźne czyny. A języki ciągle wymierają (wikipedia wymienia całkiem sporo tych, które miały pecha), przykro by było kiedyś zorientować się, że w swoim języku mówisz tylko ty.
Tak trochę z innej strony jeszcze - będąc na erasmusie musiałam rozmawiać w obcych językach (zwłaszcza wobec braku innych Polaków), przede wszystkim po francusku (plus angielski, ale naprawdę więcej było po francusku (co nie znaczy, że go umiem :P)). Na początku było ciężko, za to po alkoholu włączały się wszystkim zdolności poliglotyczne, które nie kończyły się tak zupełnie po przebudzeniu dnia następnego. Pewnie już o tym pisałam (naprawdę gubię się momentami we własnych opowieściach), ale obcokrajowcy w Compiègne porozumiewali się między sobą (no, poza hiszpańskim) specyficzną mieszaniną francuskiego i angielskiego. Charakteryzowała się ona zaczynaniem zdania w jednym języku, a kończenia go w innym, ewentualnie wzbogacaniem zdania w słówka, których się nie znało w tym jednym, wcześniej wybranym. Było to po pierwsze śmieszne, a po drugie całkowicie nie do przezwyciężenia, i zostało mi w pisanych rozmowach do dzisiaj (tak naprawdę każdy się posługuje tym językiem, który jest mu wygodny w danej chwili ;), nawet, gdy trzeba go co słowo zmieniać). Oto kawałek wiadomości (wersja bardzo łagodna, jest osobna część angielska i francuska) od kolegi o dźwięcznym imieniu Kanta ;), który nie zna dobrze języków obcych, za to miał przyjemność być w Polsce w lutym ;):
'Salut, Joanna,
Ca va? Merci de ton message!
Pas de probleme. il n'y avait pas de problemes dans notre voyage:).
My trip was very very good. But, i was sorry that I couldn't stay little in Cracow. However, I could see the sight of Cracow and it was very good.
after i stayed in cracow, I went to the Auschwitz, where I felt very terrible and sad.
La cuisine polonaise etait tres tres bien. Je l'adore!! Et les Polonais ne pouvent pas bien parler l'anglais (moi non plus...) mais ils sont tres sympas, gentils! Je pense pologne est le bon pays!!
Bisous,
I to jeden z przykładów, że gdy się chce, to zawsze można znaleźć wspólny język ;)!
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Francja. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Francja. Pokaż wszystkie posty
wtorek, 27 marca 2012
środa, 8 lutego 2012
Bez początku
(Miało być już dawno - bo ładne ;). Zamieszczam to chyba tylko po to, żeby się nie denerwować przez chwilkę. Uwertura z musicalu 'Roméo et Juliette', ładnie się czyta po francusku. I link do innej piosenki (bo 'Les rois du monde' już każdy zna :P) ).
'Toutes les histoires, commencent pareil
Rien de nouveau sous la lune
Pour qu’une étoile s’éteigne
Il faut qu’une autre s’allume
Bien sûr la pluie, et le hasard
La nuit et les guitares
On peut y croire
Chacun ses mots, et ses regards
Toutes les histoires ont leur histoire
N’écoutez pas ce qu’on vous raconte
L’amour, y a que ça qui compte
On s’aimera toujours
On s’aimera si fort
Et puis, doucement, sans le vouloir
On passe du coeur, à la mémoire.
Toutes les histoires, commencent pareil
Rien de nouveau sous la lune
Voici celle, de Roméo et Juliette.'
'Toutes les histoires, commencent pareil
Rien de nouveau sous la lune
Pour qu’une étoile s’éteigne
Il faut qu’une autre s’allume
Bien sûr la pluie, et le hasard
La nuit et les guitares
On peut y croire
Chacun ses mots, et ses regards
Toutes les histoires ont leur histoire
N’écoutez pas ce qu’on vous raconte
L’amour, y a que ça qui compte
On s’aimera toujours
On s’aimera si fort
Et puis, doucement, sans le vouloir
On passe du coeur, à la mémoire.
Toutes les histoires, commencent pareil
Rien de nouveau sous la lune
Voici celle, de Roméo et Juliette.'
poniedziałek, 30 stycznia 2012
koniec stycznia
(Miałam napisać post podsumowujący pobyt we Francji. Jeśli miałby być czymś więcej niż tyko listą sukcesów i porażek :P, powinien zostać napisany krótko po powrocie. Wtedy jednak, zajęta załatwianiem wszystkiego i witaniem się z polską częścią mojego świata, napisałam ledwie początek. Dzisiaj kończę, dodając sprawy bieżące. W końcu nie ma przerw w normalnym życiu ;) ).
(I zdaję sobie sprawę, że pewnie często powtarzam główną myśl poniższego akapitu, ale to dlatego, że ona mi bardzo pasuje.)
Zawsze nadchodzi czas, że trzeba zostawić jakieś miejsce, jakichś ludzi, z którymi było nam dobrze. Jest wtedy smutno (choć wielki cień facebooka dość dobrze ten smutek przykrywa), ale problem w tym, że nawet jak dawnych znajomych spotkamy jeszcze raz, to okoliczności, całe otoczenie, które czyniło znajomość cenniejszą i niepowtarzalną - tego już nie będzie, a raczej będzie coś innego.
Zobaczcie, człowiek z lubością patrzy na parasol w deszczowy dzień, a w słoneczny chowa go głęboko do szafy - podobnie jest z ludźmi, pasują do określonej sytuacji, do określonych miejsc, do określonych, zazwyczaj wspólnych, myśli - a do innych już niekoniecznie. Żyje się chwilą - dlatego, że jest cenna, niepowtarzalna, ale także dlatego, że prowadzi dalej, prowadzi do wyjścia z ramek okoliczności pozwalając stworzyć zalążek przyszłej przyjaźni (uff, wpadłam w straaaszny ton, już wracam do normy :P). Jeszcze tylko dwa słowa - miałam szczęście spotkać i świetnych Francuzów (Françoise, pan Nicolas z biblioteki, pan od wibromechaniki i cała ekipa ESPERANTO), i świetnych obcokrajowców.
Teraz trochę bardziej konkretnie. Po pierwsze, nauczyłam się troszkę francuskiego (dalej robię błędy, zaimki pozostaną dla mnie wieczną tajemnicą, a brak słownictwa wymusza niebywałą kreatywność, ale jestem w stanie się porozumiewać ;) ). W ogóle uważam, że pod względem nauki mój wyjazd wypadł całkiem spoko. Wibromechanika bardzo pomagała przy pisaniu pracy inżynierskiej, z resztą pierwszy raz od dawna tak cieszyłam się chodząc na zajęcia, i tyle mi one dały (duża w tym zasługa pana ;) ).
Korzyści z innej strony - Fraaaancjaaaaa ;) i morze możliwości. Rozmawianie w obcym języku, zwiedzanie kraju (nawet jak nie było na to pieniędzy), poznawanie zwyczajów (piekarnia koło mojego domu była otwarta w niedzielę, i zamknięta w poniedziałki), ogrom serów pleśniowych, jadalne kasztany sprzedawane na ulicach, ... .
Lubię poznawać świat, bardzo. Każdy nowy kraj (zobaczycie, pojadę kiedyś do Kolumbii!), albo możliwość rozmowy w obcym języku (jak już się pokona strach) sprawiają mi niesamowitą przyjemność, po której ciężko wrócić do rzeczywistości. Mam ładny cytat, z 'Prawieku i innych czasów' (nie mam pojęcia, czy się odmienia tytuły). Myślę, że choć raz każdy stwierdził jego prawdziwość ;).
'A kto raz widział granice świata, ten najboleśniej doświadczać będzie swego uwięzienia'.
(ehh, strasznie wymęczyłam tą część, nie mam najwidoczniej dnia do pisania. Mam nadzieję, że wiecie, co chciałam napisać. Albo przynajmniej, że każdy kto kiedykolwiek był za granicą na dłużej, domyśla się 'tych wszystkich' uczuć związanych z powrotem).
Jeśli chodzi o listę opcji, którą kiedyś zrobiłam: Napisałam pracę (jest dalej u recenzenta), zaliczyłam wibromechanikę (może powinnam bardziej wierzyć w siebie, w końcu 3,5 to nie jest '3,0 dla obcokrajowców'), i nie bez trudności udało mi się przepisać oceny z Francji do politechnikowego indeksu (podejrzewam, że rzadko dziekani do spraw studenckich doprowadzają młodych ludzi do płaczu. Ale jeden zły charakter musiał się trafić, coby baja była bają ;). No i ostatecznie pan się poprawił ;) ). Jutro zanoszę wszystkie dokumenty do dziekanatu - wygląda na to, że jednak się udało :) (ale wolę tego nie mówić przed obroną ;) ).
W Krakowie wściekle zimno (u mnie w domu z resztą też, dostałam zdjęcie nocnej termoizolacji nieszczelnych drzwi :) ). Podobał nam się dzisiejszy występ ;). Gdy raz pojadę na akademiki, ciężko mi z nich wrócić. Jutro widzę się z Jeanne. Siedząca obok Mira uczy się na wtorkowe drogi, a w tle leci purple rain.
PS Zapomniałam wkleić zdjęcie, a miałam przygotowane. Myślę, że mówi samo za siebie ;).
(I zdaję sobie sprawę, że pewnie często powtarzam główną myśl poniższego akapitu, ale to dlatego, że ona mi bardzo pasuje.)
Zawsze nadchodzi czas, że trzeba zostawić jakieś miejsce, jakichś ludzi, z którymi było nam dobrze. Jest wtedy smutno (choć wielki cień facebooka dość dobrze ten smutek przykrywa), ale problem w tym, że nawet jak dawnych znajomych spotkamy jeszcze raz, to okoliczności, całe otoczenie, które czyniło znajomość cenniejszą i niepowtarzalną - tego już nie będzie, a raczej będzie coś innego.
Zobaczcie, człowiek z lubością patrzy na parasol w deszczowy dzień, a w słoneczny chowa go głęboko do szafy - podobnie jest z ludźmi, pasują do określonej sytuacji, do określonych miejsc, do określonych, zazwyczaj wspólnych, myśli - a do innych już niekoniecznie. Żyje się chwilą - dlatego, że jest cenna, niepowtarzalna, ale także dlatego, że prowadzi dalej, prowadzi do wyjścia z ramek okoliczności pozwalając stworzyć zalążek przyszłej przyjaźni (uff, wpadłam w straaaszny ton, już wracam do normy :P). Jeszcze tylko dwa słowa - miałam szczęście spotkać i świetnych Francuzów (Françoise, pan Nicolas z biblioteki, pan od wibromechaniki i cała ekipa ESPERANTO), i świetnych obcokrajowców.
Teraz trochę bardziej konkretnie. Po pierwsze, nauczyłam się troszkę francuskiego (dalej robię błędy, zaimki pozostaną dla mnie wieczną tajemnicą, a brak słownictwa wymusza niebywałą kreatywność, ale jestem w stanie się porozumiewać ;) ). W ogóle uważam, że pod względem nauki mój wyjazd wypadł całkiem spoko. Wibromechanika bardzo pomagała przy pisaniu pracy inżynierskiej, z resztą pierwszy raz od dawna tak cieszyłam się chodząc na zajęcia, i tyle mi one dały (duża w tym zasługa pana ;) ).
Korzyści z innej strony - Fraaaancjaaaaa ;) i morze możliwości. Rozmawianie w obcym języku, zwiedzanie kraju (nawet jak nie było na to pieniędzy), poznawanie zwyczajów (piekarnia koło mojego domu była otwarta w niedzielę, i zamknięta w poniedziałki), ogrom serów pleśniowych, jadalne kasztany sprzedawane na ulicach, ... .
Lubię poznawać świat, bardzo. Każdy nowy kraj (zobaczycie, pojadę kiedyś do Kolumbii!), albo możliwość rozmowy w obcym języku (jak już się pokona strach) sprawiają mi niesamowitą przyjemność, po której ciężko wrócić do rzeczywistości. Mam ładny cytat, z 'Prawieku i innych czasów' (nie mam pojęcia, czy się odmienia tytuły). Myślę, że choć raz każdy stwierdził jego prawdziwość ;).
'A kto raz widział granice świata, ten najboleśniej doświadczać będzie swego uwięzienia'.
(ehh, strasznie wymęczyłam tą część, nie mam najwidoczniej dnia do pisania. Mam nadzieję, że wiecie, co chciałam napisać. Albo przynajmniej, że każdy kto kiedykolwiek był za granicą na dłużej, domyśla się 'tych wszystkich' uczuć związanych z powrotem).
Jeśli chodzi o listę opcji, którą kiedyś zrobiłam: Napisałam pracę (jest dalej u recenzenta), zaliczyłam wibromechanikę (może powinnam bardziej wierzyć w siebie, w końcu 3,5 to nie jest '3,0 dla obcokrajowców'), i nie bez trudności udało mi się przepisać oceny z Francji do politechnikowego indeksu (podejrzewam, że rzadko dziekani do spraw studenckich doprowadzają młodych ludzi do płaczu. Ale jeden zły charakter musiał się trafić, coby baja była bają ;). No i ostatecznie pan się poprawił ;) ). Jutro zanoszę wszystkie dokumenty do dziekanatu - wygląda na to, że jednak się udało :) (ale wolę tego nie mówić przed obroną ;) ).
W Krakowie wściekle zimno (u mnie w domu z resztą też, dostałam zdjęcie nocnej termoizolacji nieszczelnych drzwi :) ). Podobał nam się dzisiejszy występ ;). Gdy raz pojadę na akademiki, ciężko mi z nich wrócić. Jutro widzę się z Jeanne. Siedząca obok Mira uczy się na wtorkowe drogi, a w tle leci purple rain.
PS Zapomniałam wkleić zdjęcie, a miałam przygotowane. Myślę, że mówi samo za siebie ;).
środa, 25 stycznia 2012
Tillé - Balice
(w tytule Tillé, bo to nazwa miejscowości, w której dokładnie jest lotnisko nazwane Paris - Beauvais. Dowiedziałam się dzisiaj ;) ). To będzie krótki post, ponieważ piszę go od ponad 3 godzin, i nie mogę wyjść poza 3 linijki. Zacznę od początku:
Po pierwsze, Société Générale dało mi 40 euro za to, że miałam u nich przez 4 miesiące otwarte konto bankowe - Francja jest dziwna, ale dostrzegam przyjemne przejawy tej dziwności :P.
Po drugie, Françoise, moja właścicielka mieszkania, jest wspaniałą i dobrą kobietą - nawet nie umiem wymienić wszystkich rzeczy, które dla mnie zrobiła podczas mojego pobytu. Mam szalone, wykraczające poza wszelkie prawdopodobieństwo szczęście do spotykania dobrych ludzi - albo po prostu ludzie są dobrzy ;). Wybierzcie, co wolicie :).
Po trzecie, uważam, że nie ma piękniejszej pory na lot samolotem niż ta, która obejmuje zachód słońca ;).
I po czwarte - strasznie dziękuję WSZYSTKIM :), którzy wyjechali po mnie dzisiaj na lotnisko ;), jesteście WSPANIALI, i dawno nikt nie sprawił mi tak niesamowitej niespodzianki. Niech mój śmiech będzie dla Was najlepszą miarą radości :).
I cieszę się bardzo, nawet, jak tego nie pokazuję. :)
Po pierwsze, Société Générale dało mi 40 euro za to, że miałam u nich przez 4 miesiące otwarte konto bankowe - Francja jest dziwna, ale dostrzegam przyjemne przejawy tej dziwności :P.
Po drugie, Françoise, moja właścicielka mieszkania, jest wspaniałą i dobrą kobietą - nawet nie umiem wymienić wszystkich rzeczy, które dla mnie zrobiła podczas mojego pobytu. Mam szalone, wykraczające poza wszelkie prawdopodobieństwo szczęście do spotykania dobrych ludzi - albo po prostu ludzie są dobrzy ;). Wybierzcie, co wolicie :).
Po trzecie, uważam, że nie ma piękniejszej pory na lot samolotem niż ta, która obejmuje zachód słońca ;).
I po czwarte - strasznie dziękuję WSZYSTKIM :), którzy wyjechali po mnie dzisiaj na lotnisko ;), jesteście WSPANIALI, i dawno nikt nie sprawił mi tak niesamowitej niespodzianki. Niech mój śmiech będzie dla Was najlepszą miarą radości :).
I cieszę się bardzo, nawet, jak tego nie pokazuję. :)
sobota, 14 stycznia 2012
Zawroty głowy
W czwartek miałam ostatnią wibromechanikę – szkoda :P, bardzo lubiłam na nią chodzić. Pan stanął na wysokości zadania, miał kilka tekstów wartych zapisania. Narysował na tablicy odwrócone ‘Z’, tzn. lustrzane odbicie ‘Z’, które de facto było prętem z 2 wektorami na końcach i zaznaczonym kątem obrotu. Popatrzył na swój malunek techniczny, i rzekł do nas z uśmiechem (na kilku ostatnich zajęciach nabrał zwyczaju mówienia po francusku kilku mało ważnych słów i przyglądania się reakcji obcokrajowców, czyli mojej i 3 Chińczyków):
-Regardez, c’est comme zebra! – Oczywiście nikt się w pierwszej chwili nie połapał o co mu chodzi, czym pan się wcale nie zraził. Kolejna wypowiedź:
-No, zebra is bad, I see it. – po czym z dumą napisał na tablicy: 'ZORRO'.
Będzie mi brakowało tych zajęć. No i fakt, trochę się nauczyłam ;).
(Tak w ogóle uczę się teraz do wtorkowego egzaminu z wibromechaniki. Brrr, nie wiem dlaczego pan odpowiedzialny za przedmiot robi egzaminy 3 razy trudniejsze niż zadania na ćwiczeniach (nie przesadzam, mogę wysłać dla porównania), wiedząc, że na UTC obowiązuje tylko 1 termin zaliczenia (co powiedzieliby na to studenci AGH :P?))
O pracy inż. następnym razem (muszę o kimś napisać w związku z tym), ale mam szansę się wyrobić. Pojawił się za to nowy problem: nie mam fizycznej możliwości dostarczenia do dziekanatu na PK Transcript of Records w terminie. Tutaj nie zdążą go przygotować do 27 stycznia (a pytana w grudniu inna pani twierdziła, że nie ma problemu z datą 23 stycznia, dzięki czemu zaczęłam się tym porządnie martwić wczoraj, a nie przed świętami). Napisałam do pani Ewy z polskiego biura, liczę na jej dar przekonywania. Obojętne, czy skierowany w stronę dziekana P., by pozwolił mi donieść dokument 2 tygodnie po terminie, czy do Celine z tutejszego Biura Relacji Międzynarodowych, żeby zrobiła dla mnie wyjątek. Mam teraz 4 opcje: zdążę ze wszystkim (1), nie zdam wibromechaniki (0), nie zdążę z pracą (0), nie zdążę z dokumentami (0), ewentualnie łączone na zasadach logicznych koniunkcji. O dziwo nie jestem tym przygnębiona, raczej zmobilizowana, co nie zmienia faktu, że nerwy mi nic nie dają zrobić (i budzą o 5 rano, przypomina mi się 2 rok studiów). Trzymajcie kciuki, żebym po prostu miała szczęście, proszę.
Mam straszny mętlik w głowie i w całym życiu ostatnio, nie pamiętam siebie aż do tego stopnia niepoukładanej. I nieustannie mam wrażenie, że zapomniałam o czymś bardzo ważnym. (Stąd zabrałam się za pisanie. Raz, że mi pomaga ;), a po drugie układa wszystko). Aha, i mi smutno, że wyjeżdżam (naprawdę i nieustannie).
-Regardez, c’est comme zebra! – Oczywiście nikt się w pierwszej chwili nie połapał o co mu chodzi, czym pan się wcale nie zraził. Kolejna wypowiedź:
-No, zebra is bad, I see it. – po czym z dumą napisał na tablicy: 'ZORRO'.
Będzie mi brakowało tych zajęć. No i fakt, trochę się nauczyłam ;).
(Tak w ogóle uczę się teraz do wtorkowego egzaminu z wibromechaniki. Brrr, nie wiem dlaczego pan odpowiedzialny za przedmiot robi egzaminy 3 razy trudniejsze niż zadania na ćwiczeniach (nie przesadzam, mogę wysłać dla porównania), wiedząc, że na UTC obowiązuje tylko 1 termin zaliczenia (co powiedzieliby na to studenci AGH :P?))
O pracy inż. następnym razem (muszę o kimś napisać w związku z tym), ale mam szansę się wyrobić. Pojawił się za to nowy problem: nie mam fizycznej możliwości dostarczenia do dziekanatu na PK Transcript of Records w terminie. Tutaj nie zdążą go przygotować do 27 stycznia (a pytana w grudniu inna pani twierdziła, że nie ma problemu z datą 23 stycznia, dzięki czemu zaczęłam się tym porządnie martwić wczoraj, a nie przed świętami). Napisałam do pani Ewy z polskiego biura, liczę na jej dar przekonywania. Obojętne, czy skierowany w stronę dziekana P., by pozwolił mi donieść dokument 2 tygodnie po terminie, czy do Celine z tutejszego Biura Relacji Międzynarodowych, żeby zrobiła dla mnie wyjątek. Mam teraz 4 opcje: zdążę ze wszystkim (1), nie zdam wibromechaniki (0), nie zdążę z pracą (0), nie zdążę z dokumentami (0), ewentualnie łączone na zasadach logicznych koniunkcji. O dziwo nie jestem tym przygnębiona, raczej zmobilizowana, co nie zmienia faktu, że nerwy mi nic nie dają zrobić (i budzą o 5 rano, przypomina mi się 2 rok studiów). Trzymajcie kciuki, żebym po prostu miała szczęście, proszę.
Mam straszny mętlik w głowie i w całym życiu ostatnio, nie pamiętam siebie aż do tego stopnia niepoukładanej. I nieustannie mam wrażenie, że zapomniałam o czymś bardzo ważnym. (Stąd zabrałam się za pisanie. Raz, że mi pomaga ;), a po drugie układa wszystko). Aha, i mi smutno, że wyjeżdżam (naprawdę i nieustannie).
poniedziałek, 2 stycznia 2012
Sylwester
Sylwester we Francji przytrafił mi się trochę niespodziewanie, i generalnie nie miałam pomysłu, co mogłabym robić (był plan samotnej nocy w Paryżu, ale zbyt dużo osób uważało go za niebezpieczny :P). 30 grudnia, po wyesemesowaniu 5 euro i przebieżce na uczelnię o 22:30 w celu skorzystania z facebooka, zdecydowałam się na wyjście z Kolumbijczykami. Tak dokładnie znałam jednego – Felipe, który organizował całego sylwestra. Jako że był od kilku dni w Paryżu (u wujka), miał się mną zająć jego kolega- Julian (czytany jako Hulia(n), pomylony przeze mnie z Julio z Meksyku ;) ), który zadzwonił do mnie o 14 zapraszając na pociąg do Paryża o 16:09.
Mój sylwester zaczął się więc koło godziny 17:30, z lekkim deszczykiem, w butach na obcasach ;). W towarzystwie świeżo poznanych Juliana (Kolumbia) i Barbary (Chile) zwiedzaliśmy Paryż wypchany ludźmi do granic możliwości, robiąc sobie zdjęcia koło wszystkiego, obok czego powinien znaleźć się każdy szanujący się turysta, ciesząc się przy tym z nie wiadomo czego ;). O 23 miała się zacząć nasza zabawa sylwestrowa, więc koło 22:30 ruszyliśmy metrem (darmowe od 17:00, dnia 31.12.2011 do 12:00, 1.01.2012 ;) ) w stronę Bibliothèque François Mitterand (ciekawe miejsce; niesamowite ile przestrzeni zajmują książki tam zgromadzone ;). Ponadto jest tam również ogród bogaty w drzewa, któremu nie miałam czasu się przyjrzeć dokładnie).
Bawiliśmy się w budce postawionej pomiędzy wieżowcami biblioteki, na imprezie o pięknej nazwie DANSOIR ;). Okrągła budka zawierała tegoż kształtu parkiet taneczny, miejsca do siedzenia, a także stanowisko kapeli. Najważniejsze jednak było to, że cały wieczór był niejako przygotowany pod mieszkańców Ameryki Łacińskiej – dużo gości (w każdym wieku) mówiło po hiszpańsku, muzycy pochodzili z Kuby, a wszystkie puszczane (czy też grane, oczywiście po hiszpańsku) piosenki były salsą, lub jej odmianą :D. Wobec układu 2 dziewczynki/2 chłopców, bez mała pół nocy Julian i Felipe uczyli mnie tańczyć salsę (bez większych osiągnięć niestety :P), ale wszyscy się świetnie bawiliśmy ;). Północ została uczczona bańkami mydlanymi (ze sprzętu przyniesionego przez Barbarę) i serpentynami. Koło 4 rano zaczęliśmy zbierać się w stronę dworca (przez Panteon :P), skąd o 7:33 zabrał nas pociąg do Compiègne. Dopiero wtedy, rozmawiając z Wenezuelczykami, dowiedzieliśmy się, że władze Paryża (czy w ogóle Francji) zupełnie olały cały świat i nie przygotowano fajerwerków na Wieży Eiffela (chyba tylko ja piszę po polsku 'Eiffela', a nie 'Eiffla', przepraszam, za niegramatyczność :P).
Było to moje pierwsze dorosłe spędzanie sylwestra, uczczone tylko dwoma łykami wina (czuję się więc ostatecznie rozgrzeszona ze swoich urodzin) naprawdę bardzo mi się wszystko podobało :). Jeśli nowy rok ma być taki, jak ostatni dzień starego, to będę miała cały czas przeogromny bajzel w pokoju, za to wrażeń mi nie zabraknie ;).
Zrobiłam ankietę plebiscytową, pamiętajcie, że nie chodzi o to, co Wy postanowicie, ale która z wymienionych rzeczy wydaje się Wam najlepsza (nie wiem, najbardziej przydatna, wykonalna, ... , :P). Z jednej wyszukiwarki można oddać jeden głos, jeśli komuś się chce uruchomić explorera albo operę, nie widzę przeszkód ;).
Mój sylwester zaczął się więc koło godziny 17:30, z lekkim deszczykiem, w butach na obcasach ;). W towarzystwie świeżo poznanych Juliana (Kolumbia) i Barbary (Chile) zwiedzaliśmy Paryż wypchany ludźmi do granic możliwości, robiąc sobie zdjęcia koło wszystkiego, obok czego powinien znaleźć się każdy szanujący się turysta, ciesząc się przy tym z nie wiadomo czego ;). O 23 miała się zacząć nasza zabawa sylwestrowa, więc koło 22:30 ruszyliśmy metrem (darmowe od 17:00, dnia 31.12.2011 do 12:00, 1.01.2012 ;) ) w stronę Bibliothèque François Mitterand (ciekawe miejsce; niesamowite ile przestrzeni zajmują książki tam zgromadzone ;). Ponadto jest tam również ogród bogaty w drzewa, któremu nie miałam czasu się przyjrzeć dokładnie).
Bawiliśmy się w budce postawionej pomiędzy wieżowcami biblioteki, na imprezie o pięknej nazwie DANSOIR ;). Okrągła budka zawierała tegoż kształtu parkiet taneczny, miejsca do siedzenia, a także stanowisko kapeli. Najważniejsze jednak było to, że cały wieczór był niejako przygotowany pod mieszkańców Ameryki Łacińskiej – dużo gości (w każdym wieku) mówiło po hiszpańsku, muzycy pochodzili z Kuby, a wszystkie puszczane (czy też grane, oczywiście po hiszpańsku) piosenki były salsą, lub jej odmianą :D. Wobec układu 2 dziewczynki/2 chłopców, bez mała pół nocy Julian i Felipe uczyli mnie tańczyć salsę (bez większych osiągnięć niestety :P), ale wszyscy się świetnie bawiliśmy ;). Północ została uczczona bańkami mydlanymi (ze sprzętu przyniesionego przez Barbarę) i serpentynami. Koło 4 rano zaczęliśmy zbierać się w stronę dworca (przez Panteon :P), skąd o 7:33 zabrał nas pociąg do Compiègne. Dopiero wtedy, rozmawiając z Wenezuelczykami, dowiedzieliśmy się, że władze Paryża (czy w ogóle Francji) zupełnie olały cały świat i nie przygotowano fajerwerków na Wieży Eiffela (chyba tylko ja piszę po polsku 'Eiffela', a nie 'Eiffla', przepraszam, za niegramatyczność :P).
Było to moje pierwsze dorosłe spędzanie sylwestra, uczczone tylko dwoma łykami wina (czuję się więc ostatecznie rozgrzeszona ze swoich urodzin) naprawdę bardzo mi się wszystko podobało :). Jeśli nowy rok ma być taki, jak ostatni dzień starego, to będę miała cały czas przeogromny bajzel w pokoju, za to wrażeń mi nie zabraknie ;).
Zrobiłam ankietę plebiscytową, pamiętajcie, że nie chodzi o to, co Wy postanowicie, ale która z wymienionych rzeczy wydaje się Wam najlepsza (nie wiem, najbardziej przydatna, wykonalna, ... , :P). Z jednej wyszukiwarki można oddać jeden głos, jeśli komuś się chce uruchomić explorera albo operę, nie widzę przeszkód ;).
środa, 21 grudnia 2011
Noel en France
Na uczelniach już nie ma zajęć, nasycenie kolorami czerwonym i białym sięga zenitu, w radiu te same od lat piosenki pomagają dzieciom nauczyć się wymowy 'mistletoe', a zakupy stają się bardziej rodzinne, gdyż jedna osoba nie daje rady pchać wózka pełnego wszelkich dóbr - 'boże narodzenie' w pełni :P! Z tej okazji przygotowałam serię zdjęć na temat dekoracji świątecznych we Francji, z dwóch miast - Compiègne i Reims. Jak już pisałam wczoraj, z okazji braku śniegu o nastrój musi dbać mer, co też ku radości wszelkiej ludności czyni. Więcej pod zdjęciami ;).
Chciałam też napisać, że dzisiaj, o 16:43 rozpoczynam mój powrót do domu (który ostatecznie wyjaśnił się w poniedziałek). Podejrzewam, że przede mną jedna z najciekawszych podróży w życiu, planuję bowiem trasę: Compiègne-Paryż-Berlin-Wrocław-Kraków-Sanok, i w każdym z wymienionych miast mam przesiadkę. Jak wszystko dobrze pójdzie (a naprawdę ma szansę ;) ), będę u siebie w czwartek, koło północy. Proszę, zróbcie mi prezent gwiazdkowy i nie pytajcie dlaczego tak wyszło - naprawdę myślę, że jedyna moja wina to brak wyraźnego postawienia na swoim. Swoją drogą może być ciekawie, nigdy nie jechałam w nocy pociągiem, no i będę miała szansę usłyszeć niemiecki na żywo ;). Trzymajcie kciuki za mój bezpieczny powrót ;).
[22 XII 2011, 16:20. McDonald's na wrocławskim rynku, 2 piętro, stolik z widokiem na niebiesko-żółte światełka]
PS We Wrocławiu też mają Marche de Noel (może trochę bardziej z akcentem na 'marche' niż 'noel', ale i tak o tej porze roku wszystko kojarzy się z Mikołajem ;) ). Muszę więc oddać sprawiedliwość i powiedzieć, że wszystko jest pięknie przygotowane (przykładowo mają tu 'lasek' ze straganami, na których z głośników lecą bajki dla dzieci. Każde stoisko to inna bajka, napisana także po niemiecku i angielsku). Polska, poza brakiem lokalnych lodowisk, w niczym nie ustępuje Francji ;).
PPS Zmieniły mi się trochę plany - wracam jednak samochodem prosto z Wrocławia do Sanoka (godzina przyjazdu się nie zmienia).
Chciałam też napisać, że dzisiaj, o 16:43 rozpoczynam mój powrót do domu (który ostatecznie wyjaśnił się w poniedziałek). Podejrzewam, że przede mną jedna z najciekawszych podróży w życiu, planuję bowiem trasę: Compiègne-Paryż-Berlin-Wrocław-Kraków-Sanok, i w każdym z wymienionych miast mam przesiadkę. Jak wszystko dobrze pójdzie (a naprawdę ma szansę ;) ), będę u siebie w czwartek, koło północy. Proszę, zróbcie mi prezent gwiazdkowy i nie pytajcie dlaczego tak wyszło - naprawdę myślę, że jedyna moja wina to brak wyraźnego postawienia na swoim. Swoją drogą może być ciekawie, nigdy nie jechałam w nocy pociągiem, no i będę miała szansę usłyszeć niemiecki na żywo ;). Trzymajcie kciuki za mój bezpieczny powrót ;).
[22 XII 2011, 16:20. McDonald's na wrocławskim rynku, 2 piętro, stolik z widokiem na niebiesko-żółte światełka]
PS We Wrocławiu też mają Marche de Noel (może trochę bardziej z akcentem na 'marche' niż 'noel', ale i tak o tej porze roku wszystko kojarzy się z Mikołajem ;) ). Muszę więc oddać sprawiedliwość i powiedzieć, że wszystko jest pięknie przygotowane (przykładowo mają tu 'lasek' ze straganami, na których z głośników lecą bajki dla dzieci. Każde stoisko to inna bajka, napisana także po niemiecku i angielsku). Polska, poza brakiem lokalnych lodowisk, w niczym nie ustępuje Francji ;).
PPS Zmieniły mi się trochę plany - wracam jednak samochodem prosto z Wrocławia do Sanoka (godzina przyjazdu się nie zmienia).
piątek, 9 grudnia 2011
Kościoły
Dziś (zgodnie z wcześniejszą zapowiedzią) opowiem Wam o budynkach, jakie można znaleźć obecnie pod każdą szerokością geograficzną, i to z częstotliwością występowania zawartą pomiędzy sklepem spożywczym a strażą pożarną. Mowa o przybytkach skupienia, modlitwy i pocieszenia – kościółkach ;). (tak w ogóle sorki, że piszę ostatnio o sobie (głównie w kontekście ankiet) skąpiąc Wam informacji o Francji, której przecież nie mieliście jak dobrze poznać (nie licząc pana od wibromechaniki). Stąd dzisiejszy temat). Od razu napiszę, że cały ten post opiera się tylko na moich obserwacjach (ewentualnie na ulotkach), więc odzwierciedla sytuację przede wszystkim w jednym kościółku w Compiègne (w okresie od października do grudnia), a nie w całej Francji.
(A jednak zaczynam od siebie :P) Znalezienie kościoła odpowiedniego wyznania przyszło mi łatwo (w przeciwieństwie do sytuacji z Anglii, tam najbliżej był kościół baptystów. Jeśli ktoś nie słyszał historii z Armią Zbawienia, koniecznie niech mi przypomni przy najbliższej okazji ;) ) – miasto jest stare, a co za tym idzie bogate w dużo małych świątyni. W samym Compiègne, korzystając z dostępnej ulotki ‘Guide des paroisses catholiques de Compiègne 2011-2012 (naprawdę tu wydają coś takiego!), naliczyłam 10 kościołów katolickich, oferujących w niedzielę łącznie 7 mszy, w tym jedną w całości po łacinie. Świątynie, w większości bardzo stare, są naprawdę niewielkie (myślę, że jakaś 1/3 z krakowskich dominikanów) – jednak te 7 mszy wystarcza (na tej o 18:30 są jeszcze miejsca siedzące). Nie uwzględniłam kościołów znajdujących się w przylegających do Compiègne ‘odrębnych’ miasteczek (to tak, jakbym oddzieliła Nową Hutę od Krakowa) – ich ulotka nie obejmowała.
W centrum miasta znajduje się ‘mój’ kościół – Saint Jacques. Był drugim kościołem (po nieustannie zamkniętym Saint Germain)wzniesionym w Compiègne, budowa ruszyła w 1235r. Do roku 2011 kościół nie był świadkiem żadnych mega interesujących wydarzeń poza jednym – w maju 1430 roku zakradła się tam przez małe drzwi Joanna d’Arc, by się pomodlić, po czym w tym samym dniu została aresztowana (aż się prosi, żeby napisać ‘Bóg tak chciał’ :P). Mogę chyba na własne ryzyko dodać, że w każdym kościele w którym miałam okazję się porozglądać, jest jakiś element poświęcony tej skądinąd bliskiej mi postaci ;). Poza tym Saint Jacques pełni funkcję naczelnego kościoła miejskiego. Tutejsi księża zajmują się religijną oprawą wszelkich zauważone przeze mnie (głównie przypadkiem) uroczystości państwowych, poza tym przyjmują dostojników barwy fenoloftaleiny z wodorotlenkiem.
Obok Saint Jacques, znajduje się drugi ważny kościół – Saint Antoine. Powstał w tym samym czasie (biskup pisząc w 1198r do papieża zażyczył sobie aż dwóch nowych parafii na region ;) ). Saint Antoine ‘jest najpiękniejszym przykładem architektury gotyckiej w Compiègne’, i poza modlitwami Joanny d’Arc może się poszczycić zabytkową chrzcielnicą i licznymi innymi zabytkami (nad którymi nie ma sensu się rozpisywać, bo są takie same, jak we wszystkich kościołach). To ładna świątynia, dużo jaśniejsza niż Saint Jacques. Prócz tego można w mieście znaleźć nowsze parafie, wielkością zbliżone do swoich starszych kolegów. Dwa powyższe kościoły możecie obejrzeć na zdjęciach (mało ich, ale zawsze coś ;) ).
Jednak wszyscy, których katechetka dopuściła do pierwszej komunii wiedzą, że Kościół to nie budynek, ale ludzie gromadzący się w nim. Zwykłam śmiać się, że gdyby polskich chrześcijan przesiać przez sito, na którym zostaliby tylko ci naprawdę wierzący, wypełniliby kościoły we Francji ;). To oczywiście gruuuba przesada ;), ale patrząc po ilości osób przystępujących do komunii można przyjąć, że nie chodzą do kościoła tylko z braku innych zajęć. Msze są oczywiście w 98% podobne do tych znanych z Polski; klęka się w innych momentach (a raczej się nie klęka. Chyba każdy region świata ma swój własny system ‘baczność – spocznij’), na tacę daje się dwa razy (podchodzi dwóch panów z woreczkami, jeden po drugim), pierwszy raz chyba tak normalnie, natomiast druga kwesta jest przeznaczona ja jakąś konkretną potrzebę kościoła (prymicje, ogrzewanie itp.). Czytania czytają wierni, którzy się zgłoszą przed mszą (jest taki jeden aktywny pan, który co niedzielę zgłasza się do wszystkiego możliwego), a kazania wydają mi się ciekawe. Myślę, że mają na to wpływ dwie rzeczy – po pierwsze, żeby coś zrozumieć, muszę być cały czas skupiona i nastawiona na odbiór – nie ma kiedy zacząć się nudzić, po drugie księża, jak wszyscy Francuzi, bardzo dużo gestykulują i zaznaczają intonacją. Szczytem energii popisał się niedawno przyjezdny biskup, który mówił z niebywałym zapałem i wywoływał żywe reakcje (przeważnie śmiech, ale zawsze coś ;) ) wśród wpatrzonych w niego owieczek. Niedziela jego wizyty była pierwszym od bardzo dawna dniem, w którym naprawdę Modliłam się na mszy (tak w ogóle, nie sądzicie, że trochę zapomnieliśmy, że na mszy powinno się Modlić?). Daj nam Panie więcej takich biskupów ;)!
Co się tyczy śpiewu – bardzo pomocne są cotygodniowe karteczki z oprawą muzyczną mszy, rozdawane przy wejściu do kościoła (w Polsce bardzo rzadko takie się spotyka, chociaż może brak mi odpowiedniej różnorodności w wyborze kościoła). Zawsze na mszy jest osoba odpowiedzialna za śpiew; taki solista stojący przy pulpicie (który pewnie ma jakąś swoją nazwę :P) z mikrofonem, prowadzący wokalnie wiernych. Wszystko wychodzi zadziwiająco dobrze ;). Śpiewanie jest ciekawe z punktu widzenia obcokrajowca, gdyż w pieśniach (przede wszystkim kościelnych) wymawia się o wiele więcej głosek niż normalnie, często tworząc na siłę nowe sylaby. Żadne nieme ‘e’ na końcu odmienionego czasownika nie zostanie zapomniane :). Przykładowo ‘il donne’ (‘on daje’) czyta się jak ‘il-don’, a śpiewa w ekstremalnej wersji j ‘i-ly-don-ny’. Po miesiącu zaczęło mi jakoś wychodzić ;). A tak już w ramach ciekawostek – Francuzi śpiewają (i czytają) łacińskie teksty zgodnie z ich zasadami wymowy, więc ‘agnus’ został zamieniony na ‘anius’, a ‘pacem’ można usłyszeć jako ‘pacziem’. Obrazek powyżej przedstawia przerysowany z niedzielnej karteczki zapis śpiewu (podejrzewam, że wcale nie taki trudny, jak się laikowi wydaje :P). Tylko raz miałam (i to krótko) okazję spróbować swoich sił ‘śpiewając z nut’, tutaj w przeciąganiu ‘a’ dał radę tylko Pan Śpiewak Mszalny.
Ostatnia ankieta (ta, której minął termin ważności) miała służyć celom prawie wyłącznie rozrywkowym i być może skłonić do refleksji – nie znamy dnia ani godziny, gdy bliska osoba, ni z tego ni z owego, najpoważniej w świecie zapyta nas, czy wolimy domek na wsi, czy w mieście :D! Gdy patrzę na rezultaty, widzę dwie grupy osób (właściwie na wiele więcej nie pozwoliły odpowiedzi ;) ): pierwszą, która pragnie normalnego małżeństwa i dzieciaczków, i drugą, która czeka na księcia lub księżniczkę ze swojej bajki. Poza tym jednej osobie nie podobały się możliwości i, zgodnie z opisem ankiety, zaznaczyła starość bez kotów (dziękuję tej osobie za wyrozumiałość , tak samo jak komuś innemu za głos ‘eee, gorzej ci?’ ;) ). Prywatnie jeszcze się nad tym nie zastanawiałam, pewnie przydałoby się najpierw kogoś poznać, ale generalnie wszystko jest dla ludzi :P.
Jutro jedziemy z ESPERANTO na wycieczkę ;). W planie na dwa dni mamy zapisane 4 miasta: Reims, Epernay, Troyes i Provins, do tego lodowisko :D! Proszę, myślcie o mnie ciepło w ten weekend.
PS Nie umiem zrobić, żeby ankieta była większa (jakbym nie wstawiała, to są jej maksymalne rozmiary, pewnie źle zapisałam rysunek). Jeśli chcecie się bardzo przypatrywać wynikom, powiększcie sobie stronę, albo otwórzcie obrazek w nowym oknie.
(A jednak zaczynam od siebie :P) Znalezienie kościoła odpowiedniego wyznania przyszło mi łatwo (w przeciwieństwie do sytuacji z Anglii, tam najbliżej był kościół baptystów. Jeśli ktoś nie słyszał historii z Armią Zbawienia, koniecznie niech mi przypomni przy najbliższej okazji ;) ) – miasto jest stare, a co za tym idzie bogate w dużo małych świątyni. W samym Compiègne, korzystając z dostępnej ulotki ‘Guide des paroisses catholiques de Compiègne 2011-2012 (naprawdę tu wydają coś takiego!), naliczyłam 10 kościołów katolickich, oferujących w niedzielę łącznie 7 mszy, w tym jedną w całości po łacinie. Świątynie, w większości bardzo stare, są naprawdę niewielkie (myślę, że jakaś 1/3 z krakowskich dominikanów) – jednak te 7 mszy wystarcza (na tej o 18:30 są jeszcze miejsca siedzące). Nie uwzględniłam kościołów znajdujących się w przylegających do Compiègne ‘odrębnych’ miasteczek (to tak, jakbym oddzieliła Nową Hutę od Krakowa) – ich ulotka nie obejmowała.
W centrum miasta znajduje się ‘mój’ kościół – Saint Jacques. Był drugim kościołem (po nieustannie zamkniętym Saint Germain)wzniesionym w Compiègne, budowa ruszyła w 1235r. Do roku 2011 kościół nie był świadkiem żadnych mega interesujących wydarzeń poza jednym – w maju 1430 roku zakradła się tam przez małe drzwi Joanna d’Arc, by się pomodlić, po czym w tym samym dniu została aresztowana (aż się prosi, żeby napisać ‘Bóg tak chciał’ :P). Mogę chyba na własne ryzyko dodać, że w każdym kościele w którym miałam okazję się porozglądać, jest jakiś element poświęcony tej skądinąd bliskiej mi postaci ;). Poza tym Saint Jacques pełni funkcję naczelnego kościoła miejskiego. Tutejsi księża zajmują się religijną oprawą wszelkich zauważone przeze mnie (głównie przypadkiem) uroczystości państwowych, poza tym przyjmują dostojników barwy fenoloftaleiny z wodorotlenkiem.
Obok Saint Jacques, znajduje się drugi ważny kościół – Saint Antoine. Powstał w tym samym czasie (biskup pisząc w 1198r do papieża zażyczył sobie aż dwóch nowych parafii na region ;) ). Saint Antoine ‘jest najpiękniejszym przykładem architektury gotyckiej w Compiègne’, i poza modlitwami Joanny d’Arc może się poszczycić zabytkową chrzcielnicą i licznymi innymi zabytkami (nad którymi nie ma sensu się rozpisywać, bo są takie same, jak we wszystkich kościołach). To ładna świątynia, dużo jaśniejsza niż Saint Jacques. Prócz tego można w mieście znaleźć nowsze parafie, wielkością zbliżone do swoich starszych kolegów. Dwa powyższe kościoły możecie obejrzeć na zdjęciach (mało ich, ale zawsze coś ;) ).
Jednak wszyscy, których katechetka dopuściła do pierwszej komunii wiedzą, że Kościół to nie budynek, ale ludzie gromadzący się w nim. Zwykłam śmiać się, że gdyby polskich chrześcijan przesiać przez sito, na którym zostaliby tylko ci naprawdę wierzący, wypełniliby kościoły we Francji ;). To oczywiście gruuuba przesada ;), ale patrząc po ilości osób przystępujących do komunii można przyjąć, że nie chodzą do kościoła tylko z braku innych zajęć. Msze są oczywiście w 98% podobne do tych znanych z Polski; klęka się w innych momentach (a raczej się nie klęka. Chyba każdy region świata ma swój własny system ‘baczność – spocznij’), na tacę daje się dwa razy (podchodzi dwóch panów z woreczkami, jeden po drugim), pierwszy raz chyba tak normalnie, natomiast druga kwesta jest przeznaczona ja jakąś konkretną potrzebę kościoła (prymicje, ogrzewanie itp.). Czytania czytają wierni, którzy się zgłoszą przed mszą (jest taki jeden aktywny pan, który co niedzielę zgłasza się do wszystkiego możliwego), a kazania wydają mi się ciekawe. Myślę, że mają na to wpływ dwie rzeczy – po pierwsze, żeby coś zrozumieć, muszę być cały czas skupiona i nastawiona na odbiór – nie ma kiedy zacząć się nudzić, po drugie księża, jak wszyscy Francuzi, bardzo dużo gestykulują i zaznaczają intonacją. Szczytem energii popisał się niedawno przyjezdny biskup, który mówił z niebywałym zapałem i wywoływał żywe reakcje (przeważnie śmiech, ale zawsze coś ;) ) wśród wpatrzonych w niego owieczek. Niedziela jego wizyty była pierwszym od bardzo dawna dniem, w którym naprawdę Modliłam się na mszy (tak w ogóle, nie sądzicie, że trochę zapomnieliśmy, że na mszy powinno się Modlić?). Daj nam Panie więcej takich biskupów ;)!
Co się tyczy śpiewu – bardzo pomocne są cotygodniowe karteczki z oprawą muzyczną mszy, rozdawane przy wejściu do kościoła (w Polsce bardzo rzadko takie się spotyka, chociaż może brak mi odpowiedniej różnorodności w wyborze kościoła). Zawsze na mszy jest osoba odpowiedzialna za śpiew; taki solista stojący przy pulpicie (który pewnie ma jakąś swoją nazwę :P) z mikrofonem, prowadzący wokalnie wiernych. Wszystko wychodzi zadziwiająco dobrze ;). Śpiewanie jest ciekawe z punktu widzenia obcokrajowca, gdyż w pieśniach (przede wszystkim kościelnych) wymawia się o wiele więcej głosek niż normalnie, często tworząc na siłę nowe sylaby. Żadne nieme ‘e’ na końcu odmienionego czasownika nie zostanie zapomniane :). Przykładowo ‘il donne’ (‘on daje’) czyta się jak ‘il-don’, a śpiewa w ekstremalnej wersji j ‘i-ly-don-ny’. Po miesiącu zaczęło mi jakoś wychodzić ;). A tak już w ramach ciekawostek – Francuzi śpiewają (i czytają) łacińskie teksty zgodnie z ich zasadami wymowy, więc ‘agnus’ został zamieniony na ‘anius’, a ‘pacem’ można usłyszeć jako ‘pacziem’. Obrazek powyżej przedstawia przerysowany z niedzielnej karteczki zapis śpiewu (podejrzewam, że wcale nie taki trudny, jak się laikowi wydaje :P). Tylko raz miałam (i to krótko) okazję spróbować swoich sił ‘śpiewając z nut’, tutaj w przeciąganiu ‘a’ dał radę tylko Pan Śpiewak Mszalny.
Ostatnia ankieta (ta, której minął termin ważności) miała służyć celom prawie wyłącznie rozrywkowym i być może skłonić do refleksji – nie znamy dnia ani godziny, gdy bliska osoba, ni z tego ni z owego, najpoważniej w świecie zapyta nas, czy wolimy domek na wsi, czy w mieście :D! Gdy patrzę na rezultaty, widzę dwie grupy osób (właściwie na wiele więcej nie pozwoliły odpowiedzi ;) ): pierwszą, która pragnie normalnego małżeństwa i dzieciaczków, i drugą, która czeka na księcia lub księżniczkę ze swojej bajki. Poza tym jednej osobie nie podobały się możliwości i, zgodnie z opisem ankiety, zaznaczyła starość bez kotów (dziękuję tej osobie za wyrozumiałość , tak samo jak komuś innemu za głos ‘eee, gorzej ci?’ ;) ). Prywatnie jeszcze się nad tym nie zastanawiałam, pewnie przydałoby się najpierw kogoś poznać, ale generalnie wszystko jest dla ludzi :P.
Jutro jedziemy z ESPERANTO na wycieczkę ;). W planie na dwa dni mamy zapisane 4 miasta: Reims, Epernay, Troyes i Provins, do tego lodowisko :D! Proszę, myślcie o mnie ciepło w ten weekend.
PS Nie umiem zrobić, żeby ankieta była większa (jakbym nie wstawiała, to są jej maksymalne rozmiary, pewnie źle zapisałam rysunek). Jeśli chcecie się bardzo przypatrywać wynikom, powiększcie sobie stronę, albo otwórzcie obrazek w nowym oknie.
poniedziałek, 5 grudnia 2011
Jeszcze jedno ogłoszenie
Hej, nie wiem, co się ze mną dzieje, ale ostatnio czuję niebywałą potrzebę publicznego konsultowania rozmaitych spraw ;). (obiecuję, że jak dowiem się jak i kiedy w końcu wracam na Święta, napiszę Wam ;) ).
Pojawiła się niespodziewanie kolejna rzecz - ESPERANTO (czyli Francuzi od obcokrajowców) organizuje wieczór Europy Wschodniej, reprezentowanej (o ile lista mailingowa nie kłamie) przez... 8 osób. Mamy pomagać w przygotowaniach, wymyślić coś typowego dla naszych krajów (eee, gry, zabawy?), przynieść muzykę i (o ile dobrze zrozumiałam maila) przygotować posiłki. Pomyślałam, że czasem różne rzeczy przychodzą w różnym czasie do głowy (o tym trochę w akapicie niżej :P), i może ktoś ma jakiś ciekawy pomysł? Czekam też na jakieś narodowo-energiczne propozycje muzyczne (bo wstyd, żebym przyniosła im te 3 kawałki disco polo, które mi się uchowały na kompie, plus 'uwaga sarny'. Wszystko, co mam (czyli w języku narodowym niedużo) albo jest zbyt poważne, albo nadaje się do puszczania przed snem).
Nie wiem, czy czasem dotyka Was takie uczucie ‘nagłego wyciągnięcia wniosków’ z tego, co mieliście przed oczami już długo. Przykładowo: jesteście w domu, na stole leżą okulary waszej mamy. Tkwią tam dobre kilka godzin, przecież to nic nienaturalnego dla okularów, zdążyliście się przyzwyczaić do tego. O godzinie 14 nagle spływa na Was oświecenie, że skoro okulary są w domu, rodzicielka w pracy dokonuje cudów gimnastycznych wyciągając ręce z dokumentem przed siebie, albo używa okularów na spółkę z radą-nieradą panią Marysią. Jejku, to tak, jak patrzeć na zadanie z matmy, i nagle wpaść na rozwiązanie ;). Ostatnio nagromadziło się ankiet (i tak wydaje mi się, że lepiej za dużo ich, niż za mało). W tej pewnie nikt nie zauważy większego sensu, ale mam nadzieję, że pierwszy raz wszyscy będą jednomyślni ;).
Korzystając z rozpoczętego już posta, wrzucam małe dementi. Za mną weekend niebywale kulturalny - w sobotę tutejsi baptyści zorganizowali u siebie w kościele mały, darmowy i otwarty koncert (fortepian i skrzypce 'w rękach' nauczycieli z tutejszej szkoły muzycznej. Utworów oczywiście nie potrafię wymienić (nie planowałam o tym pisać, więc kartka została w domu), z kompozytorów był Beethoven, Haydn, plus jakiś na G). W niedzielę zaś, zachęcona przez koleżankę z wibromechaniki - Laureline, poszłam jeszcze raz pozwiedzać zamek. Studenci UTC zainteresowani historią stali sobie w różnych pomieszczeniach i opowiadali wszystkim chętnym o oświetleniu zamku (które, jak się okazało, pochłaniało bez mała połowę pieniędzy przeznaczonych na utrzymanie pałacu). Dowiedziałam się wielu rzeczy (np. jak jest 'świeczka' po francusku :P), i poukładałam sobie w głowie wszystkich Napoleonów. W związku z tym chciałam ostatecznie wyjaśnić:
1. Napoleon I Bonaparte mieszkał w Compiegne bardzo krótko (miesiąc, ale dalej nie jestem pewna, czy 'miesiąc z życia', czy 'średnio miesiąc w roku'), za to zarządził dużo prac remontowych w zamku, który dzięki którym wygląda jak wygląda (czyli całkiem ok ;) ).
2. Napoleonem, który mieszkał w zamku był Napoleon III - bratanek znanego wszystkim Napoleona z punktu pierwszego. On to w sali balowej, na jej końcach, kazał postawić dwa posągi. Jak się okazało, nie przedstawiają one jego wraz z małżonką, ale Napoleona I i jego matkę Letycję (jako że Napoleon III bardzo chciał być utożsamiany ze swoim słynnym krewnym).
Pojawiła się niespodziewanie kolejna rzecz - ESPERANTO (czyli Francuzi od obcokrajowców) organizuje wieczór Europy Wschodniej, reprezentowanej (o ile lista mailingowa nie kłamie) przez... 8 osób. Mamy pomagać w przygotowaniach, wymyślić coś typowego dla naszych krajów (eee, gry, zabawy?), przynieść muzykę i (o ile dobrze zrozumiałam maila) przygotować posiłki. Pomyślałam, że czasem różne rzeczy przychodzą w różnym czasie do głowy (o tym trochę w akapicie niżej :P), i może ktoś ma jakiś ciekawy pomysł? Czekam też na jakieś narodowo-energiczne propozycje muzyczne (bo wstyd, żebym przyniosła im te 3 kawałki disco polo, które mi się uchowały na kompie, plus 'uwaga sarny'. Wszystko, co mam (czyli w języku narodowym niedużo) albo jest zbyt poważne, albo nadaje się do puszczania przed snem).
Nie wiem, czy czasem dotyka Was takie uczucie ‘nagłego wyciągnięcia wniosków’ z tego, co mieliście przed oczami już długo. Przykładowo: jesteście w domu, na stole leżą okulary waszej mamy. Tkwią tam dobre kilka godzin, przecież to nic nienaturalnego dla okularów, zdążyliście się przyzwyczaić do tego. O godzinie 14 nagle spływa na Was oświecenie, że skoro okulary są w domu, rodzicielka w pracy dokonuje cudów gimnastycznych wyciągając ręce z dokumentem przed siebie, albo używa okularów na spółkę z radą-nieradą panią Marysią. Jejku, to tak, jak patrzeć na zadanie z matmy, i nagle wpaść na rozwiązanie ;). Ostatnio nagromadziło się ankiet (i tak wydaje mi się, że lepiej za dużo ich, niż za mało). W tej pewnie nikt nie zauważy większego sensu, ale mam nadzieję, że pierwszy raz wszyscy będą jednomyślni ;).
Korzystając z rozpoczętego już posta, wrzucam małe dementi. Za mną weekend niebywale kulturalny - w sobotę tutejsi baptyści zorganizowali u siebie w kościele mały, darmowy i otwarty koncert (fortepian i skrzypce 'w rękach' nauczycieli z tutejszej szkoły muzycznej. Utworów oczywiście nie potrafię wymienić (nie planowałam o tym pisać, więc kartka została w domu), z kompozytorów był Beethoven, Haydn, plus jakiś na G). W niedzielę zaś, zachęcona przez koleżankę z wibromechaniki - Laureline, poszłam jeszcze raz pozwiedzać zamek. Studenci UTC zainteresowani historią stali sobie w różnych pomieszczeniach i opowiadali wszystkim chętnym o oświetleniu zamku (które, jak się okazało, pochłaniało bez mała połowę pieniędzy przeznaczonych na utrzymanie pałacu). Dowiedziałam się wielu rzeczy (np. jak jest 'świeczka' po francusku :P), i poukładałam sobie w głowie wszystkich Napoleonów. W związku z tym chciałam ostatecznie wyjaśnić:
1. Napoleon I Bonaparte mieszkał w Compiegne bardzo krótko (miesiąc, ale dalej nie jestem pewna, czy 'miesiąc z życia', czy 'średnio miesiąc w roku'), za to zarządził dużo prac remontowych w zamku, który dzięki którym wygląda jak wygląda (czyli całkiem ok ;) ).
2. Napoleonem, który mieszkał w zamku był Napoleon III - bratanek znanego wszystkim Napoleona z punktu pierwszego. On to w sali balowej, na jej końcach, kazał postawić dwa posągi. Jak się okazało, nie przedstawiają one jego wraz z małżonką, ale Napoleona I i jego matkę Letycję (jako że Napoleon III bardzo chciał być utożsamiany ze swoim słynnym krewnym).
sobota, 3 grudnia 2011
kolejne ogłoszenie
Ok, tym razem szukam transportu z Berlina gdziekolwiek w Polskę (tylko proszę, nie w stronę Gdańska i Mrągowa), 22 grudnia od 9:30, tak, żebym zdążyła na Wigilię. Może ktoś ma znajomych (tirowców :P?) na tej trasie? (I kogoś, kto wraca z Polski do Francji, i mógłby mi udzielić pomocy/wskazówek).
Przepraszam za takie 'wykorzystywanie' Was, ale może akurat ktoś wymyśli jakiś sposób, o którym jeszcze nie wiem.
Mieszkańcy mojego domu zgodnie orzekli (koty podejrzewam nie miały zdania), że za żadne skarby świata nie pozwolą mi jechać nigdzie autostopem, i chyba 'mnie pogięło z takimi pomysłami', a chwila obecna nie jest najlepszą na wyjaśnianie im czegokolwiek.
Dla własnego bezpieczeństwa, nie zbliżać się do mnie na żadną odległość.
Przepraszam za takie 'wykorzystywanie' Was, ale może akurat ktoś wymyśli jakiś sposób, o którym jeszcze nie wiem.
Mieszkańcy mojego domu zgodnie orzekli (koty podejrzewam nie miały zdania), że za żadne skarby świata nie pozwolą mi jechać nigdzie autostopem, i chyba 'mnie pogięło z takimi pomysłami', a chwila obecna nie jest najlepszą na wyjaśnianie im czegokolwiek.
Dla własnego bezpieczeństwa, nie zbliżać się do mnie na żadną odległość.
środa, 30 listopada 2011
A co by było...
...gdybym została we Francji, jeszcze pół roku? Poszukałabym sobie stażu (licząc, że ktoś mnie przyjmie z moim francuskim), poszła na studia magisterskie trochę później, zlekceważyła na jakiś czas chemię na AGH, i spróbowała sobie poukładać wszystko inaczej?
czwartek, 10 listopada 2011
Pisać?
Czasem przeglądam na chybił-trafił stare posty: losowo wybieram z archiwum tytuł, pod którym nie pamiętam co się kryło, i czytam ;).
Gdy coś się pisze, naturalnym jest, że w momencie tworzenia wydaje się to w miarę wartościowe :P i potrzebne (przede wszystkim piszącemu, ewentualnie konkretnemu czytającemu). W każdym razie jest na tyle sensowne, że jest się w stanie podzielić tym z bliskimi osobami. Dopiero po jakimś czasie, czytając swoje wcześniejsze zdania – posty, listy, komentarze – z idiotycznym uśmiechem kładzie się głowę na klawiaturze (niczym waląc nią w mur) z samokrytyczną myślą 'jejku, jakie się kiedyś głupoty pisało, jakie banały, za kogo się siebie miało?!' (plus czasem refleksja 'o, przecinka brakuje :P', chociaż w moim przypadku częściej 'hej, przecinki, więcej to was mama nie miała ;)?') (Takie małe PS, przepraszam, jak czasem piszę głupoty, które widać gołym okiem. ;))
Domyślam się, że tak samo czuje każdy, kto otworzył po latach swój pamiętnik, zdumiony stylem swoich wypowiedzi w wieku lat 16. Wyrasta się z ubrań, wyrasta się też (stety-niestety, nie wiem jeszcze) z myśli, zwłaszcza z tych wywołanych gorączką chwili. Najbardziej zdradliwe są te reakcje nagłe ;); komentarze pisane i zatwierdzane enterem w minutę, posty wywołane silnym, niedawnym zdarzeniem lub uczuciem (które potem się dziwnie czyta, gdy emocje minęły). Są – były – szczere, więc niech sobie leżą tam, gdzie się je zostawiło, to nie jest rzecz, której trzeba się wstydzić teraz.
Taka zdolność do zauważania własnej głupoty posuwa się przez życie ruchem jednostajnym bez tarcia. Jest zawsze o krok za nami – a kiedy nie daj czego się wyrówna, wtedy przestaje się pisać :P.
Tak w ogóle, 'pisanie jest zawsze pisaniem do kogoś'?
A żeby teraz było normalnie, bez smęcenia – pobawcie się sami ze sobą :P. Sprawdźcie swoją pocztę (właściciele gmaila mają łatwo ;) ), z jakiegoś 12 sierpnia 2009 roku. Poszukajcie maila wysłanego najbliżej tej daty (były wakacje, więc pewnie jakiś opis czegoś fajnego. Specjalnie sierpień, żeby nie trafić na wysyłanie projektów albo pomocy na studia ;) ), przeczytajcie, i zobaczcie, czy też się uśmiechniecie ;).
Jutro jedziemy na wycieczkę, co (jak się wczoraj okazało) wiąże się z koniecznością posiadania śpiwora. Na gwałt pojechałam więc do (za)miejskiego centrum handlowego, by w decathlonie zakupić swój pierwszy w życiu śpiwór (martwi mnie to, że jest duży po złożeniu, ale i tak zamierzam go kochać ;) ). Proszę, trzymajcie za mnie kciuki na wyjeździe.
Pisałam też egzamin z francuskiego - był dużo trudniejszy niż to, co robimy na zajęciach (a to zdecydowanie złe zjawisko). Pół biedy ja (jednak trochę uczułam się francuskiego wcześniej, chociaż zapomniałam używanego n razy imparfait od 'il faut'), ale Chinki wychodziły z sali niemal płacząc. Pani oddała mi też poprawiony list motywacyjny. Miał on być w miarę możliwości 'prawdziwy' (czyli nie staram się o posadę naczelnika więzienia, tylko o coś w zgodzie z moim cv), co sprawiło mi trochę kłopotów. Na szybko, mając nieograniczone możliwości, musiałam wymyślić sobie wymarzoną posadę. Jeśli nie wiecie, co chcielibyście robić w życiu, gorąco polecam napisanie listu motywacyjnego ;) - jestem na 90% pewna, że nie udałoby mi się dostać pracy z mojego listu, ale jednak zawsze jest to postawienie sobie jakiegoś celu ;).
Jeśli chodzi o wibromechanikę - jeśli kiedykolwiek uda mi się napisać o niej post, opisanie wszystkiego byłoby chyba najdłuższą wypowiedzią tutaj ;). Pan dzisiaj dawał rady odnośnie liczb (trzeba dodać, że wszystko mówi z przejęciem, patrząc nam w oczy, no i jest Francuzem mówiącym po angielsku, już samo to czyni wypowiedź bardziej żywą ;) ):
'What is a good value for alpha? He, what do you think, do you have any number in your head? It's easy! The popular number! Aaaa, the best number for a physicist is 'square root of two'. It appears everywhere, if you don't know what to put in your equation, use square root of two, it always works!'.
Mam egzamin z wibromechaniki w przyszły piątek, będzie trzeba się solidnie przygotować ;).
I wszystkim - powrotu do zdrowia ;)
Gdy coś się pisze, naturalnym jest, że w momencie tworzenia wydaje się to w miarę wartościowe :P i potrzebne (przede wszystkim piszącemu, ewentualnie konkretnemu czytającemu). W każdym razie jest na tyle sensowne, że jest się w stanie podzielić tym z bliskimi osobami. Dopiero po jakimś czasie, czytając swoje wcześniejsze zdania – posty, listy, komentarze – z idiotycznym uśmiechem kładzie się głowę na klawiaturze (niczym waląc nią w mur) z samokrytyczną myślą 'jejku, jakie się kiedyś głupoty pisało, jakie banały, za kogo się siebie miało?!' (plus czasem refleksja 'o, przecinka brakuje :P', chociaż w moim przypadku częściej 'hej, przecinki, więcej to was mama nie miała ;)?') (Takie małe PS, przepraszam, jak czasem piszę głupoty, które widać gołym okiem. ;))
Domyślam się, że tak samo czuje każdy, kto otworzył po latach swój pamiętnik, zdumiony stylem swoich wypowiedzi w wieku lat 16. Wyrasta się z ubrań, wyrasta się też (stety-niestety, nie wiem jeszcze) z myśli, zwłaszcza z tych wywołanych gorączką chwili. Najbardziej zdradliwe są te reakcje nagłe ;); komentarze pisane i zatwierdzane enterem w minutę, posty wywołane silnym, niedawnym zdarzeniem lub uczuciem (które potem się dziwnie czyta, gdy emocje minęły). Są – były – szczere, więc niech sobie leżą tam, gdzie się je zostawiło, to nie jest rzecz, której trzeba się wstydzić teraz.
Taka zdolność do zauważania własnej głupoty posuwa się przez życie ruchem jednostajnym bez tarcia. Jest zawsze o krok za nami – a kiedy nie daj czego się wyrówna, wtedy przestaje się pisać :P.
Tak w ogóle, 'pisanie jest zawsze pisaniem do kogoś'?
A żeby teraz było normalnie, bez smęcenia – pobawcie się sami ze sobą :P. Sprawdźcie swoją pocztę (właściciele gmaila mają łatwo ;) ), z jakiegoś 12 sierpnia 2009 roku. Poszukajcie maila wysłanego najbliżej tej daty (były wakacje, więc pewnie jakiś opis czegoś fajnego. Specjalnie sierpień, żeby nie trafić na wysyłanie projektów albo pomocy na studia ;) ), przeczytajcie, i zobaczcie, czy też się uśmiechniecie ;).
Jutro jedziemy na wycieczkę, co (jak się wczoraj okazało) wiąże się z koniecznością posiadania śpiwora. Na gwałt pojechałam więc do (za)miejskiego centrum handlowego, by w decathlonie zakupić swój pierwszy w życiu śpiwór (martwi mnie to, że jest duży po złożeniu, ale i tak zamierzam go kochać ;) ). Proszę, trzymajcie za mnie kciuki na wyjeździe.
Pisałam też egzamin z francuskiego - był dużo trudniejszy niż to, co robimy na zajęciach (a to zdecydowanie złe zjawisko). Pół biedy ja (jednak trochę uczułam się francuskiego wcześniej, chociaż zapomniałam używanego n razy imparfait od 'il faut'), ale Chinki wychodziły z sali niemal płacząc. Pani oddała mi też poprawiony list motywacyjny. Miał on być w miarę możliwości 'prawdziwy' (czyli nie staram się o posadę naczelnika więzienia, tylko o coś w zgodzie z moim cv), co sprawiło mi trochę kłopotów. Na szybko, mając nieograniczone możliwości, musiałam wymyślić sobie wymarzoną posadę. Jeśli nie wiecie, co chcielibyście robić w życiu, gorąco polecam napisanie listu motywacyjnego ;) - jestem na 90% pewna, że nie udałoby mi się dostać pracy z mojego listu, ale jednak zawsze jest to postawienie sobie jakiegoś celu ;).
Jeśli chodzi o wibromechanikę - jeśli kiedykolwiek uda mi się napisać o niej post, opisanie wszystkiego byłoby chyba najdłuższą wypowiedzią tutaj ;). Pan dzisiaj dawał rady odnośnie liczb (trzeba dodać, że wszystko mówi z przejęciem, patrząc nam w oczy, no i jest Francuzem mówiącym po angielsku, już samo to czyni wypowiedź bardziej żywą ;) ):
'What is a good value for alpha? He, what do you think, do you have any number in your head? It's easy! The popular number! Aaaa, the best number for a physicist is 'square root of two'. It appears everywhere, if you don't know what to put in your equation, use square root of two, it always works!'.
Mam egzamin z wibromechaniki w przyszły piątek, będzie trzeba się solidnie przygotować ;).
I wszystkim - powrotu do zdrowia ;)
środa, 2 listopada 2011
Wszystkich Świętych
Pomijam wstęp odnośnie niechronologiczności ;) postów.
Zacznę od tego, że wczoraj potwornie zmokłam (nie bez przyjemności ;) ). Wyszłam koło południa w stronę cmentarza północnego (okazało się, że nie jest tak daleko jak południowy, i można sobie pozwolić na kilka spacerów dziennie), by zobaczyć jak wygląda Wszystkich Świętych we Francji. Domyślałam się, że musi być trochę inaczej obchodzone niż w Polsce. W dużych sklepach nie było kopców ustawionych ze zniczy, a i świeczki były sprzedawane w ilości normalnej - w postaci bardziej romantycznokolacyjnej ozdoby, niż wiatroodpornej bryły. Można było jednak zakupić chryzantemy i inne wieńce - to nimi były obłożone groby Francuzów. Na cmentarzu (i to chyba w najlepszej porze – jeszcze w miarę nieporannej i niedeszczowej (jak się pisze niedeszczowy, razem, czy osobno? Word mi uparcie poprawia na osobno i już zgłupiałam :P) ) ludzi było nie więcej niż w Polsce w dowolną niedzielę, a na grobach stały po 1-3 chryzantemy. I to wszystko, co mogę powiedzieć o uroczystości Wszystkich Świętych – chyba się tym świętem za bardzo nie przejmują (chociaż może źle trafiłam).
O 15 miało być nabożeństwo na tymże cmentarzu, na które mimo chęci nie poszłam. Wraz z postawieniem nogi na parkowej ścieżce (skrót do mieszkania) z nieba zaczął padać wspaniały, rzęsisty, jesienny deszcz ;). I tak nie mając wiele do stracenia, zdjęłam okulary i nieśpiesznie, z radością, podreptałam do siebie (spotkałam po drodze Francuza, który również czuł się zaskoczony pogodą. Zaproponował mi… spacer następnego dnia (to chyba taka sympatia narodowa, druga taka propozycja w ciągu dwóch dni). Nie pomyślałam wtedy o jednym – że w listopadzie, mając tylko jeden (ociekający wodą) płaszczyk, jest się uziemionym dopóki on nie wyschnie ;), albo przynajmniej dopóki na powrót nie wyjdzie słońce. Tak więc nie powiem Wam, czy nabożeństwa na cmentarzu są tym, co lubią Francuzi :P. Choć przyznam, że brakowało mi swoistego ‘ciepła’ i piękna tysięcy świeczek na polskich cmentarzach 1 listopada.
Przedwczoraj za to spotkała mnie inna ciekawa rzecz związana ze ‘świętami’. Koło 20:30 przyszły do mnie przebrane dzieci ze słodkim ‘bonbons’ :P – Halloween w pełni! Chociaż widziałam wcześniej takie chodzące po Amiens – nawet zrobiłam im zdjęcie – w weekend nie kupiłam cukierków, ani czekolady (do końca nie wierzyłam, że tu naprawdę się zdarzają takie zabawy ;) ). Dałam im to, co miałam przenośnego do jedzenia (mandarynki i jabłko), ale nie wydawały się zachwycone :P. Mój Kierowca Autobusu do Amiens opowiadał, że dzieci zaczynają chodzić w przebraniach już od 10 rano (czyli gdy tylko wstaną), co trochę kłóciło mi się z trupami wychodzącymi po zmroku, ale stwierdziłam, że pod wieloma względami rodzicom jest tak lepiej. Zdaniem Pana Kierowcy, Halloween jest świętem francuskim, które przejęły Stany Zjednoczone, a teraz z powrotem wraca do łask w Europie.
Zacznę od tego, że wczoraj potwornie zmokłam (nie bez przyjemności ;) ). Wyszłam koło południa w stronę cmentarza północnego (okazało się, że nie jest tak daleko jak południowy, i można sobie pozwolić na kilka spacerów dziennie), by zobaczyć jak wygląda Wszystkich Świętych we Francji. Domyślałam się, że musi być trochę inaczej obchodzone niż w Polsce. W dużych sklepach nie było kopców ustawionych ze zniczy, a i świeczki były sprzedawane w ilości normalnej - w postaci bardziej romantycznokolacyjnej ozdoby, niż wiatroodpornej bryły. Można było jednak zakupić chryzantemy i inne wieńce - to nimi były obłożone groby Francuzów. Na cmentarzu (i to chyba w najlepszej porze – jeszcze w miarę nieporannej i niedeszczowej (jak się pisze niedeszczowy, razem, czy osobno? Word mi uparcie poprawia na osobno i już zgłupiałam :P) ) ludzi było nie więcej niż w Polsce w dowolną niedzielę, a na grobach stały po 1-3 chryzantemy. I to wszystko, co mogę powiedzieć o uroczystości Wszystkich Świętych – chyba się tym świętem za bardzo nie przejmują (chociaż może źle trafiłam).
O 15 miało być nabożeństwo na tymże cmentarzu, na które mimo chęci nie poszłam. Wraz z postawieniem nogi na parkowej ścieżce (skrót do mieszkania) z nieba zaczął padać wspaniały, rzęsisty, jesienny deszcz ;). I tak nie mając wiele do stracenia, zdjęłam okulary i nieśpiesznie, z radością, podreptałam do siebie (spotkałam po drodze Francuza, który również czuł się zaskoczony pogodą. Zaproponował mi… spacer następnego dnia (to chyba taka sympatia narodowa, druga taka propozycja w ciągu dwóch dni). Nie pomyślałam wtedy o jednym – że w listopadzie, mając tylko jeden (ociekający wodą) płaszczyk, jest się uziemionym dopóki on nie wyschnie ;), albo przynajmniej dopóki na powrót nie wyjdzie słońce. Tak więc nie powiem Wam, czy nabożeństwa na cmentarzu są tym, co lubią Francuzi :P. Choć przyznam, że brakowało mi swoistego ‘ciepła’ i piękna tysięcy świeczek na polskich cmentarzach 1 listopada.
Przedwczoraj za to spotkała mnie inna ciekawa rzecz związana ze ‘świętami’. Koło 20:30 przyszły do mnie przebrane dzieci ze słodkim ‘bonbons’ :P – Halloween w pełni! Chociaż widziałam wcześniej takie chodzące po Amiens – nawet zrobiłam im zdjęcie – w weekend nie kupiłam cukierków, ani czekolady (do końca nie wierzyłam, że tu naprawdę się zdarzają takie zabawy ;) ). Dałam im to, co miałam przenośnego do jedzenia (mandarynki i jabłko), ale nie wydawały się zachwycone :P. Mój Kierowca Autobusu do Amiens opowiadał, że dzieci zaczynają chodzić w przebraniach już od 10 rano (czyli gdy tylko wstaną), co trochę kłóciło mi się z trupami wychodzącymi po zmroku, ale stwierdziłam, że pod wieloma względami rodzicom jest tak lepiej. Zdaniem Pana Kierowcy, Halloween jest świętem francuskim, które przejęły Stany Zjednoczone, a teraz z powrotem wraca do łask w Europie.
Amiens
Post o Amiens i o Wszystkich Świętych napisałam jako jedną całość, wczoraj w mieszkaniu. Patrząc jednak na ilość tekstu stwierdziłam, że przyzwoicie będzie podzielić notkę na dwa razy - nie chciałam tylko zmieniać formy, więc wyjdzie trochę dziwnie do czytania ;). Pierwotnie zaczynało się od opisu cmentarza.
'Mam wrażenie graniczące z pewnością, że marnuję w Compiegne strasznie dużo czasu… (‘C’est le temps perdu’ jak mawia Francoise, gdy słyszy, że nie mam zajęć w określone popołudnie - i tylko francuskie książeczki z biblioteki (‘Harry Potter’ leży i czeka na jakąś długą jazdę autobusem, teraz czytam o Polskim magiku Twardowskim :P, w wersji fr, dla 8latków ;) ) ratują mnie przed popadnięciem w niełaskę.) …Żeby temu zapobiec, postanowiłam w poniedziałek pojechać na wycieczkę autobusową ;). Compiegne nie jest jakoś szczególnie przelotowym miastem, więc najpierw pojechałam za 2 euro do Beauvais.
Tam rozpytywałam o dalsze możliwości na dwóch dworcach. Na kolejowym trafił mi się wspaniały i sympatyczny pan, który wykazał dużo zrozumienia dla mojej sprawy i potraktował ją niemal jak wyzwanie. Powiedziałam mu, że chciałabym jechać na wycieczkę, obojętnie gdzie (ale najbardziej to jednak nad morze ;) ), byleby było tanio i możliwie daleko, poza tym muszę wrócić tego samego dnia do Compiegne (w dniu Wszystkich Świętych nie jeżdżą autobusy, powrót środkami komunikacji byłby trochę trudniejszy (o ile nie niemożliwy)). Pociąga mnie miejscowość Le Havre, ale chyba mi nie będzie dane :(. Pan z radością znalazł mi świetną opcję, niestety nie na moją kieszeń (cena ze zniżkami), chociaż wyglądała bardzo zachęcająco i prowadziła nad morze – zobaczcie ;):
Skierowałam się więc na dworzec autobusowy – tu wyszło do mnie aż dwóch panów. Najpierw się trochę pośmiali (chyba musi mi dojść trochę lat, żebym przede wszystkim widziała śmieszność a nie zasadność moich pytań), a potem znaleźli mi autobus do Amiens za 6 euro. Przy czym wyszło im, że skoro przyjechałam chwilkę wcześniej z Compiegne, wystarczy, że zapłacę 4 euro (za tą część drogi, która nie leży w departamencie L’Oise (?) ). Autobus o 8:25 miał prowadzić jeden z rozmawiających ze mną panów - wracał on potem do Beauvais kursem o 16:30. Czas powrotu pokrywał się co do minuty z odjazdem mojego ostatniego autobusu do Compiegne (18.20 – żadne szaleństwo :P), jednak już zaznajomiony ze mną pan obiecał dowiezienie mnie na czas.
Ponad 1,5 godzinną drogę do Amiens przejechaliśmy (jak się okazało) we dwójkę, i panu kierowcy udało się cały czas ze mną rozmawiać ;). (musiałam nadać kierunek tej sytuacji, bo jednak w większości to pan się wypowiadał). Opisał mi Amiens (z którego pochodzi) i zaproponował oprowadzanie (grzecznie odmówiłam). Oprócz tego rozmawialiśmy na inne tematy, w tym o… źródłach pozyskiwania energii we Francji (na przykładzie Francoise i pana kierowcy, (nie za dużo obiektów :P) mogę powiedzieć, że Francuzi znają się na ekonomii i historii). Mój największy sukces wycieczki: wyjaśnienie po francusku pojęcia ‘biomasa’ bez użycia słowa ‘biomasa’ ;).
Amiens jest ładnym, dużym miastem (‘stolica’ Pikardii), które chyba opiszę trochę bardziej pod zdjęciami. Tu mogę powiedzieć, że główną atrakcją turystyczną i architektoniczną jest Cathédrale Notre-Dame (jakżeby inaczej :P) d’Amiens – śliczna, gotycka świątynia, gdzie wystawiona i czczona jako relikwia jest część głowy Jana Chrzciciela (kult relikwii jakoś do mnie nie przemawia). Poza tym tutaj żył, tworzył, piastował urzędy i zmarł Juliusz Verne, czym miasto szczyci się niemal w każdym punkcie ;). W IT rozdają mapki ze ścieżką turystyczną ‘śladami Juliusza Verne’. Są na niej zaznaczone ładne miejsca i ich powiązanie z pisarzem. Oprócz tego w mieście mieści się muzeum Pikardii (zamknięte w poniedziałki :( ), oraz Uniwersytet Juliusza Verne. Jak na takiego patrona przystało, kształci się tam w kierunkach prawniczych i pokrewnych, poza tym każdy, kto wygląda na studenta i nie macha aparatem fotograficznym może skorzystać z darmowej i czystej ubikacji ;). Miasto jest dobrze zorganizowane pod względem turystycznym, poza tym naprawdę ładne (coraz bardziej do mnie dociera piękno Francji, jeszcze kiedyś o tym napiszę), gdyby ktoś miał kiedyś okazję, polecam je do zwiedzania ;) – na szybką wycieczkę jeden dzień wystarczy!
Pan Kierowca (już w szerszym gronie) zgodnie z obietnicą zawiózł mnie wprost na autobus do Compiegne (za który nie płaciłam (?) bo powiedział nowemu kierowcy, że dopiero co z nim wróciłam z Amiens. Ciekawe, czy to szerzej funkcjonuje? ;) ). Korzystając z okazji :P, chciałam pozdrowić tutaj wszystkich miłych panów spotkanych na mojej drodze w poniedziałek ;) – nic tak nie dodaje siły jak pozytywne nastawienie otoczenia ;). I, jeśli ktoś ma czas i ochotę, zapraszam do zdjęć ;).
'Mam wrażenie graniczące z pewnością, że marnuję w Compiegne strasznie dużo czasu… (‘C’est le temps perdu’ jak mawia Francoise, gdy słyszy, że nie mam zajęć w określone popołudnie - i tylko francuskie książeczki z biblioteki (‘Harry Potter’ leży i czeka na jakąś długą jazdę autobusem, teraz czytam o Polskim magiku Twardowskim :P, w wersji fr, dla 8latków ;) ) ratują mnie przed popadnięciem w niełaskę.) …Żeby temu zapobiec, postanowiłam w poniedziałek pojechać na wycieczkę autobusową ;). Compiegne nie jest jakoś szczególnie przelotowym miastem, więc najpierw pojechałam za 2 euro do Beauvais.
Tam rozpytywałam o dalsze możliwości na dwóch dworcach. Na kolejowym trafił mi się wspaniały i sympatyczny pan, który wykazał dużo zrozumienia dla mojej sprawy i potraktował ją niemal jak wyzwanie. Powiedziałam mu, że chciałabym jechać na wycieczkę, obojętnie gdzie (ale najbardziej to jednak nad morze ;) ), byleby było tanio i możliwie daleko, poza tym muszę wrócić tego samego dnia do Compiegne (w dniu Wszystkich Świętych nie jeżdżą autobusy, powrót środkami komunikacji byłby trochę trudniejszy (o ile nie niemożliwy)). Pociąga mnie miejscowość Le Havre, ale chyba mi nie będzie dane :(. Pan z radością znalazł mi świetną opcję, niestety nie na moją kieszeń (cena ze zniżkami), chociaż wyglądała bardzo zachęcająco i prowadziła nad morze – zobaczcie ;):
Skierowałam się więc na dworzec autobusowy – tu wyszło do mnie aż dwóch panów. Najpierw się trochę pośmiali (chyba musi mi dojść trochę lat, żebym przede wszystkim widziała śmieszność a nie zasadność moich pytań), a potem znaleźli mi autobus do Amiens za 6 euro. Przy czym wyszło im, że skoro przyjechałam chwilkę wcześniej z Compiegne, wystarczy, że zapłacę 4 euro (za tą część drogi, która nie leży w departamencie L’Oise (?) ). Autobus o 8:25 miał prowadzić jeden z rozmawiających ze mną panów - wracał on potem do Beauvais kursem o 16:30. Czas powrotu pokrywał się co do minuty z odjazdem mojego ostatniego autobusu do Compiegne (18.20 – żadne szaleństwo :P), jednak już zaznajomiony ze mną pan obiecał dowiezienie mnie na czas.
Ponad 1,5 godzinną drogę do Amiens przejechaliśmy (jak się okazało) we dwójkę, i panu kierowcy udało się cały czas ze mną rozmawiać ;). (musiałam nadać kierunek tej sytuacji, bo jednak w większości to pan się wypowiadał). Opisał mi Amiens (z którego pochodzi) i zaproponował oprowadzanie (grzecznie odmówiłam). Oprócz tego rozmawialiśmy na inne tematy, w tym o… źródłach pozyskiwania energii we Francji (na przykładzie Francoise i pana kierowcy, (nie za dużo obiektów :P) mogę powiedzieć, że Francuzi znają się na ekonomii i historii). Mój największy sukces wycieczki: wyjaśnienie po francusku pojęcia ‘biomasa’ bez użycia słowa ‘biomasa’ ;).
Amiens jest ładnym, dużym miastem (‘stolica’ Pikardii), które chyba opiszę trochę bardziej pod zdjęciami. Tu mogę powiedzieć, że główną atrakcją turystyczną i architektoniczną jest Cathédrale Notre-Dame (jakżeby inaczej :P) d’Amiens – śliczna, gotycka świątynia, gdzie wystawiona i czczona jako relikwia jest część głowy Jana Chrzciciela (kult relikwii jakoś do mnie nie przemawia). Poza tym tutaj żył, tworzył, piastował urzędy i zmarł Juliusz Verne, czym miasto szczyci się niemal w każdym punkcie ;). W IT rozdają mapki ze ścieżką turystyczną ‘śladami Juliusza Verne’. Są na niej zaznaczone ładne miejsca i ich powiązanie z pisarzem. Oprócz tego w mieście mieści się muzeum Pikardii (zamknięte w poniedziałki :( ), oraz Uniwersytet Juliusza Verne. Jak na takiego patrona przystało, kształci się tam w kierunkach prawniczych i pokrewnych, poza tym każdy, kto wygląda na studenta i nie macha aparatem fotograficznym może skorzystać z darmowej i czystej ubikacji ;). Miasto jest dobrze zorganizowane pod względem turystycznym, poza tym naprawdę ładne (coraz bardziej do mnie dociera piękno Francji, jeszcze kiedyś o tym napiszę), gdyby ktoś miał kiedyś okazję, polecam je do zwiedzania ;) – na szybką wycieczkę jeden dzień wystarczy!
Pan Kierowca (już w szerszym gronie) zgodnie z obietnicą zawiózł mnie wprost na autobus do Compiegne (za który nie płaciłam (?) bo powiedział nowemu kierowcy, że dopiero co z nim wróciłam z Amiens. Ciekawe, czy to szerzej funkcjonuje? ;) ). Korzystając z okazji :P, chciałam pozdrowić tutaj wszystkich miłych panów spotkanych na mojej drodze w poniedziałek ;) – nic tak nie dodaje siły jak pozytywne nastawienie otoczenia ;). I, jeśli ktoś ma czas i ochotę, zapraszam do zdjęć ;).
czwartek, 13 października 2011
Pont neuf
Un deux trois
Quand il fait froid
Quatre cinq six
Comme exercice
Sept huit neuf
Sur le pont Neuf
Dix onze douze
Chantons ce blues.
Pont Neuf au Compiègne
W ten sposób spełnia się wyliczanka z pierwszej klasy gimnazjum.
Quand il fait froid
Quatre cinq six
Comme exercice
Sept huit neuf
Sur le pont Neuf
Dix onze douze
Chantons ce blues.
Pont Neuf au Compiègne
W ten sposób spełnia się wyliczanka z pierwszej klasy gimnazjum.
poniedziałek, 10 października 2011
Pierrefonds
Niedziela minęła mi wycieczkowo ;). Gdy w sobotę wróciłam z biblioteki zastałam liścik od mojej landlady, zapraszający mnie na niedzielny obiad połączony ze zwiedzaniem zamku w Pierrefonds. (okazuje się, że Francoise ma z mężem dwa mieszkania, jedno w Compiegne, a drugie w Pierrefond właśnie).
To mała wioska (oddalona o jakieś 15 km od Compiegne), za to mogąca się poszczycić niesamowitym zamkiem ;) ). Większość z rzeczy które tutaj napiszę wiem od Francoise, która mówiła do mnie po francusku. Biorąc pod uwagę mój stopień zrozumienia i ilość zapamiętanych w ten sposób informacji, może się zdarzyć, że coś w moim opisie będzie źle – przepraszam. Starałam się nie pisać, nie mając 90% pewności, ale brakujące 10% to jednak dużo)
Zamek jest bardzo malowniczy i urzekający. Zgodnie z angielską broszurką rozdawaną w charakterze przewodnika (dzisiaj otworzona wikipedia podaje nieco inaczej, ale ja będę się trzymać ulotki), został zbudowany w 1393r. przez Ludwika Orleańskiego, drugiego syna Karola V (jestem przeokropną historyczną ignorantką, nawet ten Karol V nic mi nie mówi), by pilnować pobliskich szlaków handlowych. W 1616r przeszedł w ręce Ludwika XIII, za panowania którego został niemal zrównany z ziemią. W 1810 wspaniały Napoleon I Bonaparte kupił mury, które pod ręką Napoleona III zostały odbudowane (1857-1884), przy pomocy pana architekta tytułującego się Viollet-le-Duc (więcej o nim w zdjęciach).
Jest wykonany z wielkich i jasnych kamiennych bloków (pytałam Francoise, ale była mi w stanie powiedzieć tylko, że to ‘kamień miejscowy’), i stwarza wrażenie bardzo solidnego i 'zamkowego'. Bez trudu dałoby radę umieścić w nim ukrytą komnatę ;). W środku uderzają ogromne puste przestrzenie, ale nie stwarzają wrażenia zimnego lochu. Powiedziałabym, że wnętrza przypominają dom nienaturalnie posprzątany przed wizytą dużej ilości gości. Muzeum w podziemiach zawiera reprodukcje (tego nie jestem pewna) sarkofagów pochowanych tam ważnych i wpływowych ludzi ery średniowiecza. W jednej części kamienne ciała leżą, by w kolejnej sali przybrać pozy rodem z teatru (miałam ogromną ochotę napisać ‘z ulicy’, ale to byłoby dwuznaczne :P). W nogach rzeźby umieszczano zwierzęta – ich wielkość zależała od ‘ważności’ zmarłego. Mężczyznom przysługiwał lew, jako symbol odwagi, męstwa itp., a kobiety dostawały psa (wierność). Zamek, z uwagi na swój średniowieczny charakter, służy jako ‘plan filmowy’ (nie wiem, czy można tak to nazwać ) dla serialu ‘Przygody Merlina’, przez co jest popularny wśród angielskich turystów ;).
Pierrefonds jest bardzo pięknym, baśniowym miejscem. Podoba mi się zwłaszcza zewnętrzny wygląd zamku (szkoda, że padało). W środku wolałabym, by więcej sal było udostępnionych do zwiedzania (dla turysty nie ma nic bardziej przykrego niż spiralne schody w górę zagrodzone grubym, muzealnym sznurem). Na pewno wybiorę się tam jeszcze kiedyś ;). Studenci do 26 roku życia mają za darmo ;) (Francja coraz bardziej mi się podoba ;) ).
Po skończeniu ‘The amber spyglass’ (niestety), postanowiłam sobie pożyczyć do czytania coś po francusku. Padło na Harrego Pottera - znam dobrze bohaterów i fabułę, mam nadzieję, że ze słownictwem i całą gramatyką sobie poradzę na tyle, by dojść do końca. Jak nie, starym zwyczajem pożyczę książkę dla 7latka ;)
To mała wioska (oddalona o jakieś 15 km od Compiegne), za to mogąca się poszczycić niesamowitym zamkiem ;) ). Większość z rzeczy które tutaj napiszę wiem od Francoise, która mówiła do mnie po francusku. Biorąc pod uwagę mój stopień zrozumienia i ilość zapamiętanych w ten sposób informacji, może się zdarzyć, że coś w moim opisie będzie źle – przepraszam. Starałam się nie pisać, nie mając 90% pewności, ale brakujące 10% to jednak dużo)
Zamek jest bardzo malowniczy i urzekający. Zgodnie z angielską broszurką rozdawaną w charakterze przewodnika (dzisiaj otworzona wikipedia podaje nieco inaczej, ale ja będę się trzymać ulotki), został zbudowany w 1393r. przez Ludwika Orleańskiego, drugiego syna Karola V (jestem przeokropną historyczną ignorantką, nawet ten Karol V nic mi nie mówi), by pilnować pobliskich szlaków handlowych. W 1616r przeszedł w ręce Ludwika XIII, za panowania którego został niemal zrównany z ziemią. W 1810 wspaniały Napoleon I Bonaparte kupił mury, które pod ręką Napoleona III zostały odbudowane (1857-1884), przy pomocy pana architekta tytułującego się Viollet-le-Duc (więcej o nim w zdjęciach).
Jest wykonany z wielkich i jasnych kamiennych bloków (pytałam Francoise, ale była mi w stanie powiedzieć tylko, że to ‘kamień miejscowy’), i stwarza wrażenie bardzo solidnego i 'zamkowego'. Bez trudu dałoby radę umieścić w nim ukrytą komnatę ;). W środku uderzają ogromne puste przestrzenie, ale nie stwarzają wrażenia zimnego lochu. Powiedziałabym, że wnętrza przypominają dom nienaturalnie posprzątany przed wizytą dużej ilości gości. Muzeum w podziemiach zawiera reprodukcje (tego nie jestem pewna) sarkofagów pochowanych tam ważnych i wpływowych ludzi ery średniowiecza. W jednej części kamienne ciała leżą, by w kolejnej sali przybrać pozy rodem z teatru (miałam ogromną ochotę napisać ‘z ulicy’, ale to byłoby dwuznaczne :P). W nogach rzeźby umieszczano zwierzęta – ich wielkość zależała od ‘ważności’ zmarłego. Mężczyznom przysługiwał lew, jako symbol odwagi, męstwa itp., a kobiety dostawały psa (wierność). Zamek, z uwagi na swój średniowieczny charakter, służy jako ‘plan filmowy’ (nie wiem, czy można tak to nazwać ) dla serialu ‘Przygody Merlina’, przez co jest popularny wśród angielskich turystów ;).
Pierrefonds jest bardzo pięknym, baśniowym miejscem. Podoba mi się zwłaszcza zewnętrzny wygląd zamku (szkoda, że padało). W środku wolałabym, by więcej sal było udostępnionych do zwiedzania (dla turysty nie ma nic bardziej przykrego niż spiralne schody w górę zagrodzone grubym, muzealnym sznurem). Na pewno wybiorę się tam jeszcze kiedyś ;). Studenci do 26 roku życia mają za darmo ;) (Francja coraz bardziej mi się podoba ;) ).
Po skończeniu ‘The amber spyglass’ (niestety), postanowiłam sobie pożyczyć do czytania coś po francusku. Padło na Harrego Pottera - znam dobrze bohaterów i fabułę, mam nadzieję, że ze słownictwem i całą gramatyką sobie poradzę na tyle, by dojść do końca. Jak nie, starym zwyczajem pożyczę książkę dla 7latka ;)
poniedziałek, 3 października 2011
Zamek
Postaram się już nie pisać tak długich postów jak poprzedni (opisujący park), może uda mi się trochę częściej w ramach tego)
Jestem w Compiegne już ponad tydzień. Poznałam miasto na tyle, by swobodnie orientować się w jego mapie (nie umiem tego inaczej nazwać. Compiegne jak dla mnie jest bardzo mało intuicyjne (a nigdy znajdując się sama w nowym mieście nie miałam takich problemów, zawsze potrafiłam znaleźć drogę chociażby ‘na azymut’). Dalej gubię się w nieregularnej sieci małych uliczek centrum, i zdarza mi się szukać drogi do domu prawie pół godziny. Opracowałam jednak świetną taktykę (co prawda często nieopłacalną, ale za to skuteczną), polegającą na dojściu do zamku (dużo drogowskazów :P), a potem stamtąd (znaną i prostą jak drut :P) drogą do siebie – 34 rue de Lancry. Poza tym (nie wiem, czy już pisałam) w mieście jeździ 7 darmowych linii autobusowych, co bardzo ułatwia komunikację.
Pani w informacji turystycznej powiadomiła mnie kiedyś, że w każdą pierwszą niedzielę miesiąca, muzea (mówiła o tych w Paryżu i w Compiègne, ale niewykluczone iż tyczy się to całej Francji) nie pobierają opłat od zwiedzających. Korzystając z tego, że w październiku i tak jeszcze za mało wiem, by gdzieś jechać dalej, oraz że nie widziałam pałacu, postanowiłam się do niego wybrać. Na miejscu, po przejściu całości dostępnej turystom okazało się, że obywatele UE do 26 roku życia i tak nie płacą za wejście :P, będę wiedziała na przyszłość.
Zamek jest ładny w środku. Z powodu ewidentnego braku wiedzy z dziedziny historii goszczącego mnie kraju (a także internetu, który pozwalałby te braki uzupełnić), nie napiszę Wam, jakich władców miał przyjemność chronić przed deszczem i wiatrem. W angielskich opisach przewijał mi się Napoleon (wydaje mi się, że nawet ‘ten właściwy’), jak również jakiś Król (nazwany w kilku miejscach po prostu ‘królem’); gdybym miała być szczera, nawet do końca nie wiem, w którym wieku powstał ów zamek (ale wstyd). Wybiorę się tam jeszcze raz kiedyś (skoro i tak jest za darmo), dostarczę zdjęć i porządnych informacji ;). Tymczasem w oczy rzucały się ładne, ‘idące z duchem czasu’ meble, obecność ogromnych luster niemal w każdym pomieszczeniu i sypialnie wielkości klasy w szkole. Na Picassie w zdjęciach z ogrodów pałacowych umieściłam obok siebie dwie fotografie (67 i 68, o ile numeracja pokrywa się z tą u mnie na komputerze), z Windsoru i z Compiègne, pokazujące wolną drogę na wprost, obłożoną po obu stronach drzewami. Pokój, z którego okna wychodziły na ogród i stwarzały możliwość patrzenia na tą drogę należały do sypialni ‘Króla’ ;). Gdy już miałam wychodzić, przypadkiem załapałam się na grupę, która szła z przewodnikiem oglądać muzeum samochodów i pojazdów, które mieści się w piwnicach i jednym skrzydle pałacu. Również ciekawa rzecz :P.
Poza tym chciałam napisać jeszcze jedną rzecz. Pogoda u mnie przez te kilka dni była idealnie bezchmurna, i dzięki temu można było podziwiać korzystające z paryskiego lotniska samoloty. Nigdy nie przyszło mi do głowy zastanawiać się nad tym w Krakowie, ale tutaj nie ma chwili w ciągu dnia, żebym patrząc w górę nie zobaczyła przynajmniej 3 samolotów. W sobotę, kilka minut po 19, było ich 7 – dotychczasowy rekord ;).
Ankieta będzie w następnym poście ;).
Jestem w Compiegne już ponad tydzień. Poznałam miasto na tyle, by swobodnie orientować się w jego mapie (nie umiem tego inaczej nazwać. Compiegne jak dla mnie jest bardzo mało intuicyjne (a nigdy znajdując się sama w nowym mieście nie miałam takich problemów, zawsze potrafiłam znaleźć drogę chociażby ‘na azymut’). Dalej gubię się w nieregularnej sieci małych uliczek centrum, i zdarza mi się szukać drogi do domu prawie pół godziny. Opracowałam jednak świetną taktykę (co prawda często nieopłacalną, ale za to skuteczną), polegającą na dojściu do zamku (dużo drogowskazów :P), a potem stamtąd (znaną i prostą jak drut :P) drogą do siebie – 34 rue de Lancry. Poza tym (nie wiem, czy już pisałam) w mieście jeździ 7 darmowych linii autobusowych, co bardzo ułatwia komunikację.
Pani w informacji turystycznej powiadomiła mnie kiedyś, że w każdą pierwszą niedzielę miesiąca, muzea (mówiła o tych w Paryżu i w Compiègne, ale niewykluczone iż tyczy się to całej Francji) nie pobierają opłat od zwiedzających. Korzystając z tego, że w październiku i tak jeszcze za mało wiem, by gdzieś jechać dalej, oraz że nie widziałam pałacu, postanowiłam się do niego wybrać. Na miejscu, po przejściu całości dostępnej turystom okazało się, że obywatele UE do 26 roku życia i tak nie płacą za wejście :P, będę wiedziała na przyszłość.
Zamek jest ładny w środku. Z powodu ewidentnego braku wiedzy z dziedziny historii goszczącego mnie kraju (a także internetu, który pozwalałby te braki uzupełnić), nie napiszę Wam, jakich władców miał przyjemność chronić przed deszczem i wiatrem. W angielskich opisach przewijał mi się Napoleon (wydaje mi się, że nawet ‘ten właściwy’), jak również jakiś Król (nazwany w kilku miejscach po prostu ‘królem’); gdybym miała być szczera, nawet do końca nie wiem, w którym wieku powstał ów zamek (ale wstyd). Wybiorę się tam jeszcze raz kiedyś (skoro i tak jest za darmo), dostarczę zdjęć i porządnych informacji ;). Tymczasem w oczy rzucały się ładne, ‘idące z duchem czasu’ meble, obecność ogromnych luster niemal w każdym pomieszczeniu i sypialnie wielkości klasy w szkole. Na Picassie w zdjęciach z ogrodów pałacowych umieściłam obok siebie dwie fotografie (67 i 68, o ile numeracja pokrywa się z tą u mnie na komputerze), z Windsoru i z Compiègne, pokazujące wolną drogę na wprost, obłożoną po obu stronach drzewami. Pokój, z którego okna wychodziły na ogród i stwarzały możliwość patrzenia na tą drogę należały do sypialni ‘Króla’ ;). Gdy już miałam wychodzić, przypadkiem załapałam się na grupę, która szła z przewodnikiem oglądać muzeum samochodów i pojazdów, które mieści się w piwnicach i jednym skrzydle pałacu. Również ciekawa rzecz :P.
Poza tym chciałam napisać jeszcze jedną rzecz. Pogoda u mnie przez te kilka dni była idealnie bezchmurna, i dzięki temu można było podziwiać korzystające z paryskiego lotniska samoloty. Nigdy nie przyszło mi do głowy zastanawiać się nad tym w Krakowie, ale tutaj nie ma chwili w ciągu dnia, żebym patrząc w górę nie zobaczyła przynajmniej 3 samolotów. W sobotę, kilka minut po 19, było ich 7 – dotychczasowy rekord ;).
Ankieta będzie w następnym poście ;).
Subskrybuj:
Posty (Atom)