środa, 26 grudnia 2012

Eksperymenty psychologiczne

Dzisiejszy post będzie krótki, właściwie chciałam w nim opowiedzieć tylko o kilku rzeczach. (sprostowanie napisane tuż przed publikacją posta: Nie powinnam nigdy pisać, że coś będzie krótkie :P!).

Po pierwsze - Boże Narodzenie upłynęło mi na jedzeniu bardzo zróżnicowanych potraw (bogatych przykładowo w żelazo) i na oglądaniu komedii romantycznych w telewizji (dla uproszczenia można przyjąć, że filmy familijne również są odmianami komedii romantycznej, bo jakaś niania zawsze się w kimś kocha). Dochodzę do wniosku, że w każdej komedii romantycznej tkwi ziarno prawdy :P. Rodzinka cieszy się z prezentów, a wujek wykazuje zadziwiająco dużo zaufania w sprawie kontaktów ja - jego samochód. Święta po prostu :).

Po drugie - ostatnio bardzo zainteresowało mnie pewne zjawisko, mianowicie popularność posta 'paraboloida hiperboliczna'. Jakoś niczego bardzo mądrego czy uniwersalnego nie mogłam się w nim doszukać, a wpis w sposób zagadkowy piął się coraz wyżej w rankingach odwiedzin. Rozwiązanie okazało się zaskakujące i jednocześnie banalne - podejrzewam, że studenci I roku zaczęli się uczyć geometrii analitycznej, względnie funkcji dwóch zmiennych, i na siłę zapragnęli za pośrednictwem googli zobaczyć mariaż paraboli z hiperbolą. Przypadkiem google znajduje mój obrazek (nawiasem pisząc, brutalnie skopiowany z wykładu z ustrojów powierzchniowych) dość ochoczo, i umieszcza na 9 pozycji, jeśli chodzi o grafikę. Tłumaczy to trochę kolosalną ilość głosów w ankiecie :P. Także jakby ktoś chciał mnie znaleźć, może zapomnieć o francuskim, albo o zwrocie 8/9 z akademika, a zbratać się z paraboloidą ;).




Ostatnia rzecz, o której chciałam opowiedzieć to eksperymenty psychologiczne. Napomknęła o nich dzisiaj przypadkiem moja Szwesti, odnosząc się do eksperymentu Zimbardo. Jeśli komuś starczy czasu i ochoty, proszę przeczytajcie chociaż wikipedyczny opis. Powiem (albo napiszę ;) ) szczerze, że mnie zaciekawiło to wszystko - i temat eksperymentu wraz z jego celem, i zachowanie badanych osób pod względem ludzkim, i w ogóle etyka eksperymentatorów oraz to, do czego mogą się posunąć (potem otworzyłam jeszcze eksperyment Milgrama). Nie będę teraz zaczynać tematu, bo bym pewnie do rana nie skończyła, więc może tylko dwie uwagi:

Oba eksperymenty dotyczyły zachowania się ludzi w sytuacjach poniekąd skrajnych: albo gdy znajdowali się pod naciskiem autorytetów, albo gdy zostali wcieleni do stwarzającej nowe możliwości roli. Od razu przy czytaniu wypłynęły mi z pamięci słowa z 'Innego Świata' (jeśli ktoś nie czytał, NAPRAWDĘ POLECAM tą książkę): 'człowiek jest ludzki w ludzkich warunkach' - i zaczęłam się zastanawiać, na ile sytuacje z książki (albo raczej z historii) różniły się od tych w eksperymentach. I jak bardzo ludzie nie znają siebie, jak bardzo nie są w stanie przewidzieć, jak naprawdę zachowają się w takich 'skrajnych' sytuacjach.

Pomyślałam także o cienkich granicach, jakie ma przed sobą każdy badacz - gdzie to jednocześnie widzi cel przed sobą, widzi najkrótszą drogę do niego, ale w charakterze szlabanu na tej drodze staje mu etyka. Z obecnego punktu widzenia uważam ją za cudowne narzędzie, ludzki spis przykazań, który stara się chronić nas przez szaleństwem, nawet jeśli to szaleństwo jest windą postępu.

Jeden pan na wykładach opowiadał nam, że 'wszystkie kraje' pobudowały autostrady, gdy nikomu nie przyszło do głowy dbać aż tak o środowisko - powycinali lasy, poprzenosili domy, i mają porządną sieć dróg. Za to Polska buduje teraz, i ma przewalone, bo okazuje się, że nigdzie budować się nie da, gdyż wszystko prawie jest obszarem Natura 2000 :P. Myślę czasem, że to dobrze, że niektóre rzeczy zrobiono wcześniej, trochę z przymknięciem oka, trochę z pominięciem norm i zasad. Ale to myślenie odbywa się spod kołdry, z łóżeczka, w moim starym domu, w małej miejscowości na południu Polski. Wygoda przede wszystkim :P.

poniedziałek, 24 grudnia 2012

Wesołych!

Moi Drodzy,


Chciałam Wam jeszcze przed Świętami napisać życzenia (i opowiedzieć o Amsterdamie, ale na to mi na bank czasu nie starczy) - ale chyba po wszystkich wigilijkach nie mam siły i inwencji, by tutaj Was zaskoczyć. Życzę Wam zatem 'tylko' spokojnego i przyjemnego świętowania Bożego Narodzenia :), z Maleńkim Jezuskiem w sercu i melodią kolęd na ustach. 

Zaczęłam pisać posta rano - wtedy miał być przede wszystkim o tym, że istnieje dużo rzeczy, których nie powinno się robić 'hurtowo' - na przykład jeść bez wyraźnego powodu całej tabliczki czekolady, albo  składać życzeń wszystkim za jednym zamachem, (albo każdemu z osobna, jedno po drugim). Wtedy traci się sens całego działania, i nie ma się z niego takiej przyjemności i takich korzyści jak normalnie (w końcu najbardziej cieszy ten pierwszy, drugi kawałek czekolady :) ). No i 25 ofiara życzeń doskonale odczuwa nasze znudzenie tematem - po co 'męczyć' siebie i innych?

Po południu również udało mi się dostać do komputera (i do gotowego placka 'fale Dunaju' jednocześnie ;) ). Wtedy dodałam do życzeń część o kolędach, i przyszło mi do głowy, że mogłabym opowiedzieć o przewspaniałym corocznym kolędowaniu, które uskuteczniałyśmy z kuzynkami ponad 10 lat temu ;).

Teraz jednak pomyślałam, że jest o wiele ważniejsza sprawa, o której mogłabym napisać. Święta - kojarzą mi się (przynajmniej ostatnio) z milionem przygotowywań, z pieczeniem placków, z siedzeniem z rodziną przy wigilijnym stole, z kolędami, z jakimś filmem familijnym w tv, także z Pasterką i Dzieciątkiem w żłóbku. Z wysiłkiem, ale z wysiłkiem, który procentuje. 

Tymczasem jest wiele ludzi, którzy mają o wiele gorzej. Są niewierzący, więc święta znają z muzyki w radiu, z udekorowanych galerii handlowych, z Marche de Noel z grzanym winem i z wolnego w pracy. Są dzieci, które spędzają wigilię u taty i u mamy - osobno, i we wrogiej atmosferze, za to bywa, że z podwójną ilością prezentów. Są młode kobiety, które mają ojców alkoholików, i wigilię z nieobecną (duchem bądź ciałem) matką. Są ludzie, którym umarł ktoś bardzo bliski, i kolacja zamienia się w kolejną stypę. Są rodziny, które nigdy się nie pogodzą i stół z opłatkiem staje się polem bitwy. Są dziewczyny, które na święta pojechały z rodzicami na wyspy kanaryjskie i tam wszyscy dowiedzieli się o zdradzie matki. Są ludzie samotni, którzy mają miliony myśli depresyjnych słysząc co krok o rodzinnych świętach.

Są tysiące osób dla których Boże Narodzenie nie jest powodem do radości z narodzin Jezusa, tylko coroczną przyczyną smutku, strachu. Okropnym czasem. Muszę już kończyć, więc już szybko": po pierwsze, pamiętajmy o tych osobach, a po drugie - czasem nie mając wszystkiego, też się ma bardzo dobrze ;).

Jeszcze raz, tradycyjnie - wesołych świąt!, nawet jeśli są świętowaniem przesilenia zimowego ;). 

czwartek, 20 grudnia 2012

Siódma bajka o Czerwonym Kapturku

Niewielkie Pudełko leżące na szafie przyciągało spojrzenie niemal każdego, kto wszedł do domku Babci. Za spojrzeniami jednak rzadko kiedy podążała ręka, o wiele bardziej chętna do chwytania leżących obok ciasteczek z czekoladą.

Drewniane Pudełeczko leżało sobie zatem spokojnie, acz nie niezmiennie. Bywało, że mieniło się tysiącem barw, gdy tylko przeszły przez nie promienie słońca. Zdarzało się, że pachniało jaśminem. Kiedy indziej zmieloną kawą albo rzęsistym deszczem. Błyszczało. Czasem jednak zdawało się być tylko bezkształtnym klockiem, który wystrugała niewprawna ręka i wyrzuciła daleko przed siebie, by nie musieć na nie więcej patrzeć. Szare, brzydkie, okurzone, niezachęcające. Czerwony Kapturek musiał niemal stawać na palcach, by je złapać i zdjąć.

- Babciu, udało ci się w końcu otworzyć to Pudełko? - zapytał Czerwony Kapturek, od dawna zainteresowany zamkniętym czymś, czego nie był w stanie otworzyć.
- Kapturku, mówiłam ci tyle razy, nie dam rady go otworzyć. Ono nie należy do mnie, nie mogę go zmusić do otwarcia.

Czerwony Kapturek podziękował w duchu Chinom, które wprowadziły masową produkcja głupich pudełek. Doprowadziło to do rozwiązania problemów z tymi specjalnymi, które dawały się otworzyć właścicielowi, lub też osobie, która im się spodobała. Pomimo próśb, gróźb i obietnic ani Kapturek, ani Babcia, ani nawet Leśniczy z Wnuczkiem Leśniczego nie byli w guście Pudełka. Albo może to prośby, groźby i obietnice nie były.

Czekało ono na właściwą osobę, albo na właściwy moment. Nie udało się do końca ustalić.

Gdy tylko ktoś próbował odchylić wieczko, natychmiast z boków wyrastały patyczki i biły każdego, kto trzymał palce nie tam gdzie trzeba. Nie zadawały ran, nie kaleczyły, ale jednocześnie nie pozwalały na choćby jedno króciutkie spojrzenie na zawartość. Większość ciekawskich uznawała te przeszkody za wystarczające do zaprzestania prób (zwłaszcza, że ciasteczka były tak blisko!).

- Babciu, i naprawdę nie wiesz, kto jest tym właścicielem? Albo chociaż co tam może w środku być?
- Nie wiem Kapturku. Może jest jeden właściciel, może kilku, albo może już żadnego na świecie nie ma. A w środku może być wszystko, od bezwartościowych papierków, po biżuterię, może też nie być nic, albo coś, co dla nas jest bez wartości, a wiele znaczy dla kogoś innego.

Kapturek jeszcze raz pooglądał pudełko z każdej strony. Oberwał raz czy dwa patyczkiem, jednak miał nieodparte wrażenie, że Pudełko wcale nie chce pozostać zamknięte do końca świata. W końcu wiewiórki też nie od razu dawały się głaskać.



(Jeśli ktoś ma jakikolwiek pomysł na interpretację bajki, zapraszam do zapoznania się z komentarzem).

wtorek, 11 grudnia 2012

'Africa for Norway' is everywhere!

UWAGA! Post jest generalnie o niczym, polecam 2 ostatnie akapity, bo są trochę zagłębiem absurdu :P.


Czasem zdarzają się takie dni, jak wczoraj. Wstałam o 6:25, ubrałam się, wypiłam duszkiem kawę, zjadłam śniadanie w formie innej niż tost lub płatki z mlekiem, uczesałam się. Mając zatrważająco dużo czasu, użyłam nawet tuszu do rzęs. Ubrałam kurtkę przed wejściem do windy. I... zdążyłam na autobus przez 7, dzięki czemu już 7:15 byłam pod uczelnią, grzecznie oczekując na wykład o 7:30.

Są też takie dni jak dzisiaj, kiedy to wyłączam bez mrugnięcia okiem budzik z 6:25, nie reaguję na kolejne przypomnienia, a o 6:35 stwierdzam, że pójdę na 9:15. Na ową 9 wstaję o 8:20, usiłując pogodzić śniadanie z myciem zębów, pakowanie się ze ścieleniem łóżka i układaniem prędkiego planu dnia. Czasu albo pomyślunku nie starcza na ubranie skarpetek (przykład z dzisiaj, co wobec rajstop jakimś strasznym problemem nie jest). Kurtkę zapinam wybiegając z akademika, pomiędzy 'dzień dobry' rzuconym w stronę portierni a węzłem marynarskim wiązanym chustką na szyi. Ledwo zdążam.

Bywają także takie dni jak jutro, gdy wstanę o jakiejś dziwnej porze, zjem śniadanie, i będę się uczyć. Nie zaśpię na zaliczenie, bo do niego zdążę wypić 2 kawy - i świeża jak szczypiorek wsiądę do autobusu 7:04. Ciekawe są proporcje pomiędzy tymi dniami :P, może cały limit harmonijnego życia wyrobiło się w dzieciństwie?



Z ciekawostek - pooglądajcie sobie filmik. Strasznie mi przypadł do gustu, co o nim sądzicie?

Z innych ciekawostek - Oskar ostatnio zainteresował się ubuntu, i na linuksie znalazł niesamowitą grę - jest to RPG, które samo się przechodzi (nie pamiętam nazwy dokładnie). Gra sprawia mi wiele radości, gdyż Oskar informuje o postępach swojego bohatera, który to zdobywa nowe przedmioty, sprzedaje je, uczy się czarów, a wszystko bez żadnego udziału gracza :). Tak btw o grze (i o motywach jej powstania) można poczytać na wikipedii, ale naprawdę w tym momencie nazwa wyleciała mi z głowy. Dodam potem linka.

Najbardziej absurdalne jest jednak to, że mając do zrobienia masę projektów, śpiąc tyle co konieczne do nieprzewracania się na ulicach, i chcąc zdać jutro zaliczenie z technologii chemicznej, siedzę i piszę głupoty na blogu :P. Dobranoc wszystkim!

PS Jakbym nie zdążyła już nic napisać do tego czasu - w piątek o 5 rano jadę pociągiem do Warszawy, skąd mam samolot do Amsterdamu ;). Czeka mnie 4-osobowa wycieczka weekendowa do BoAsi ;)!

czwartek, 6 grudnia 2012

bo mi się oczy pocą

Macie czasem tak, że wszystko Was wzrusza, albo raczej porusza, i płakać Wam się chce przy byle okazji? Może nie koniecznie 'byle okazja' jest dobrym określeniem, bo to są naprawdę rzeczy bardzo ważne i poruszające w danej chwili.

Na przykład umiera ukochana Batmana, a on sam poświęca swoją dobrą reputację dla dobra miasta. Przy akompaniamencie nastrojowej muzyki i przy poważnych wyrazach twarzy aktorów. Rozmawiam z A., wiedząc, że sobie nawzajem ufamy, że każde może zadać drugiej stronie dowolnie osobiste pytanie. Patrzę mu w oczy, i serce mi ściska. Z radości (eee, bo na pewno nie z czegoś smutnego), z pewnością z radości, ale to taka jakaś bardzo nostalgiczna radość. Dostaję list od Łośka, z 'podziękowaniami za wszystko'. Ładny, delikatny, moja Ola. Grawcio, niezrażony niczym, głaszcze jak zwykle po głowie. Maritza pisze 'I'm listening the Chopin's nocturns, and I think of you , Hope you're fine'. Też tak mam. Pani B., która jest moją rodziną ze Szlachetnej Paczki twierdzi, że jej wystarczy dżem, a resztę można dać innym potrzebującym, bo na pewno są ludzie w gorszej od niej sytuacji. Radziu, który usnął 'w trakcie' czegoś i dostał ode mnie liścik w windowsowskim notatniku i naklejkę. Dostaję stypendium socjalne. Ewelina lekko się przekręcająca w łóżku, gdy gaszę w nocy lampkę. Forrest Gump biegnie.

Wszystko wymienione jest przecież normalne. Jednak bodźce, zamiast bezpośrednio płynąć do głowy, zahaczają nie wiedzieć czemu o serce, które ma nad wyraz dobre układy z gruczołami łzowymi. Świat jest bardzo delikatny.

Idę piec szlachetnopaczkowe muffinki. Jutro początek finału :).

środa, 28 listopada 2012

Co nas boli jesienią

By nie robić sobie zaległości, post będzie połączony z podsumowaniem ankiety. Jak napisałam, nie dotyczyła ona mnie, a osoby, która pewnie u siebie jakieś objawy depresyjne zauważyła, i chciała wiedzieć, z czego mogą one wynikać. O depresji jako takiej już chyba kiedyś pisałam, i nie mam ochoty więcej :P; będzie zatem krótko i bardziej na czasie - o przyczynach złego samopoczucia.


Można zauważyć w ankiecie odpowiedzi różnego rodzaju - dotyczące spraw sercowych, spraw od nas zależnych i niezależnych, spraw błahych i bazujących na akceptacji swojej osoby.

Najłatwiej mi będzie zacząć od tych błahych. Zły humor może być spowodowany jesienią (na zasadzie chyba 'jak nie ma na co zwalić, to zawsze zostaje pogoda' ;) ). Jesień, z ilością deszczu odwrotnie proporcjonalną do ilości światła słonecznego, na pewno nie wpływa na nas pozytywnie (zwłaszcza w szarym listopadzie), ale w szczerej rozmowie na pewno bym nie wymieniła aktualnej pory roku jako czynnika depresyjnego :P (no, chyba, że to jakaś 'kolejna jesień życia, starzejemy się, przemijamy itp', ale darujmy sobie na razie). Jeśli nie akceptujemy siebie w jakimś sensie, przeszkadza nam nasza waga (jaka by ona nie była), cellulit i rozstępy też idą do tego worka :P - rzeczy, które mogą być przysłowiową kroplą, ale są zdecydowanie za małe, by wypełnić sobą cały dzban. Chyba, że człowiek ma za dużo czasu i sobie sam wymyśla problemy, co wcale nie jest sytuacją rzadką :P. Warto ją rozważać zawsze w swoim kontekście, zwracam się zwłaszcza do czytających mnie dziewczyn :P.

Gorzej się robi, gdy sami nie wiemy, o co nam chodzi - bo może wtedy chodzić absolutnie o wszystko. Także o to, czego nie jesteśmy do końca świadomi. Można na przykład być rozdrażnionym, złym, bo się nie spało przez ostatni tydzień dłużej niż 4 godziny dziennie. I w trakcie 'niespania' na ogół nie widzimy, że z niego bierze się nasz zły nastrój, dostrzegamy zmianę dopiero jak się wyśpimy - jak problem będzie rozwiązany. Może ci być smutno, bo nie masz pieniędzy w domu i nie wiesz, za co kupisz buty zimowe. Może ci być smutno, bo nie dogadujesz się ze współlokatorem, może być ci smutno, bo zakochałeś się bez wzajemności - i w każdym z tych przypadków właściwie nie wiesz, że o to ci dokładnie chodzi. Nawet jakbyś chciał, nie jesteś w stanie znaleźć rozwiązania problemu, którego nie znasz. A nawet jak wiesz o co chodzi, wcale nie tak łatwo znaleźć najlepsze (czy jakiekolwiek) wyjście. Bardzo dobry powód do bycia w złym humorze :P.

Podobnie jest, gdy problem nie zależy od Ciebie. Jako człowiek znasz swoje możliwości, swoje granice, wiesz, kiedy możesz się starać bardziej, robić więcej - ale nie dasz rady tego wymagać od innych. Albo skutecznie egzekwować. Jedyny niemiłosny przykład jaki mi przychodzi do głowy to praca w grupach nad czymś mega ważnym, gdzie to ty się starasz, a reszta otoczenia bagatelizuje zadanie i nie dość, że ci nie pomaga, to jeszcze denerwuje ;).


Pozostały do 'omówienia' jeszcze problemy uczuciowo-międzyludzkie. I tu nie wiem, co z nimi zrobić, bo moim zdaniem ludzie najczęściej się źle czują właśnie z tych powodów. Może dlatego, że są one najgłębsze, najbardziej nas dotykają - nie w sferze zawodowej, nie na jakiejś zewnętrznej warstwie, ale znajdują się w nas - w serduszku, w duszy, w głowie. Obojętne, kim ktoś jest - chciałby być akceptowanym, kochanym, lubianym - chyba nie ma osób, którym na tym nie zależy. Niekoniecznie przez cały świat, niekoniecznie przez obcych, ale przez 'swoich', przez najbliższych. By w kluczowym momencie nie być samemu (nawet jak ten kluczowy moment to 'chęć wyjścia do kina') by mieć się do kogo zwrócić z problemem (opisanym wyżej przykładowo :P), by mieć osobę, która cię naprawdę zrozumie.

Gdzieś tam w podstawówce nadszedł czas, gdy chciało się mieć przyjaciela/przyjaciółkę - by mieć z kim chodzić na stołówkę, albo oglądać dragon balla. Teraz mamy czas, gdy pragnie się kogoś szczególnego, kogo będzie się kochało, komu będzie można zaufać, kto nam będzie mógł zaufać, oddać siebie. I jest smutno, gdy tego kogoś brakuje - albo z powodu zerwania, albo z powodu po prostu 'nieposiadania'. Można być nieszczęśliwie (w szerokim znaczeniu :P) zakochanym, można nie być w ogóle, można być w związku i zastanawiać się, gdzie on zmierza. Nie wiemy do końca, czy z nami jest coś nie tak, czy z tą częścią świata, którą dotykamy.

Na koniec - jak wiadomo, na problemy własne, najlepsze są problemy cudze. Moja osobista rada - zawsze pomaga solidne wyspanie się i przebywanie w jakimś wesołym towarzystwie - wszystko wydaje się mniej straszne :P. I Bóg nigdy nie zostawia człowieka samego, o tym też jeszcze kiedyś napiszę, albo opowiem ;).


Dziś wyszedł jednak długi post. Jak ktoś chciał przeczytać, myślę, że dotarł tutaj bez problemów - a jak nie chciał, nic i tak nie jestem w stanie zrobić. Za to dodałam aż 3 rysunki :) (serduszka z vladstudio). Nie wyczerpałam tematu (teraz mi przyszło do głowy, że nie napisałam o sytuacjach, gdy coś nas przerasta, np. ilość obowiązków), ale na jeden raz już wystarczy (i mi się nie chce, ustroje powierzchniowe i konstrukcje metalowe czekają... :P). Czas coś skończyć.

niedziela, 25 listopada 2012

Szlachetna Paczka

Dzisiejszy post będzie poświęcony czemuś, co mnie zajmuje dość mocno ostatnio - Szlachetnej Paczce ;). Pewnie większość z Was słyszała o tym kolejnym dziecku księdza Stryczka - jeśli nie, i jeśli nie wystarczy Wam mój krótki (?) wstęp, zapraszam na paczkową stronę.



Żeby nieco tylko wyjaśnić: Szlachetna Paczka jest z mojej strony formą wolontariatu. Generalnie idea opiera się na doprowadzeniu do 'spotkania' rodziny potrzebującej z kimś, kto może jej w cudowny sposób pomóc - z darczyńcą. Pomoc paczkowa ma być 'mądrą pomocą', czyli nie ma wspierać lenistwa i niezaradności życiowej, a być impulsem dla rodziny, która pozbawiona na chwilę swych zwykłych problemów, na fali radości zaczyna szukać pracy, starać się o zasiłki, wierzyć w ludzi i podejmować leczenie.

Pośrednikiem jest wolontariusz mający za sobą silne wiosenne plecy. Te plecy wciskają mu w rękę (lub wysyłają na skrzynkę mailową) adres owej potrzebującej familii (właściwie kilka adresów). Wolontariusz, po bez mała 8-godzinnym szkoleniu, udaje się w przydzielone miejsce, najlepiej bez wcześniejszego uprzedzania - najwięcej mówią ludzie swoim naturalnym środowisku, zwłaszcza wtedy, gdy nie muszą w tym celu otwierać ust. Na tym etapie wolontariusz jest parowany - bardzo ułatwia to pracę, rozmowę i podejmowanie późniejszych decyzji.

Głównym zadaniem wizyty u rodziny jest wybadanie sytuacji, sporządzenie ankiety A (opisującej ogólną sytuację i zawierającej bilans finansowy), oraz ankiety B (mówiącej o konkretnych potrzebach domowników). Wolontariusze przeklepują wszystkie zebrane informacje do paczkowego systemu komputerowego, oraz decydują, czy rodzina była naprawdę potrzebująca, krypto-potrzebująca, niepotrzebująca, czy jeszcze jakaś inna. Często podejmuje się trudne decyzje (od nas zależy czy jakaś rodzina dostanie paczkę, czy nie), rozmawia się z innymi wolontariuszami, liderem zespołu.

Gdy już wszystkie możliwe struktury organizacyjne i audyty stwierdzą, że rodzina się mieści w paczkowych wymaganiach (co do dochodu i patrzenia na świat), że wolontariusz dołożył wszelkich starań i sięgnął po zakurzony słownik ortograficzny (w wersji dla wolontariusza z politechniki. Dla wolontariuszy z UJotu będzie to zakurzony kalkulator), jej opis ląduje na stronie internetowej i jest dostępny dla darczyńcy. Oznacza to, że ktoś, kto jest w stanie przygotować paczkę może znaleźć naszą rodzinę w bazie, przeczytać jej opis (który jest napisany w sposób uniemożliwiający identyfikację rodziny), zapoznać się z potrzebami i wtedy zdecydować - bierze, czy nie. Dość ważne, by darczyńca (niekoniecznie pojedynczy człowiek mający PESEL, może być, eee, osoba fizyczna reprezentowana przez jedną peselową ;) ) mógł spełnić w miarę wszystkie potrzeby rodzinki - w końcu to ta strona imprezy ma wybór.

Gdy już darczyńca wybierze ofiarę swoich zakupów, wolontariusz kontaktuje się z nim i wyjaśnia co i jak ;). Pisząc to, doszłam (w końcu :P) do etapu, w którym jestem - zgłosili się do mnie, korzystając z elementu zaskoczenia, darczyńcy (wściekle dzwoniąc do mnie na metodach instrumentalnych :P), którym już napisałam maila. Pan Wojtek wraz z współpracownikami wydaje się bardzo zainteresowany całą sprawą, i postara się załatwić dla mojej rodziny pralkę. Będzie dobrze :)!

Do Paczki wciągnęli mnie Radek z Adrianem - mając całkiem sporo zaangażowanych osób mieszkających w tym samym akademiku naprawdę jesteśmy w komfortowej sytuacji, i nawet przy 2 kierunkach da się ogarniać wszystko (uwielbiam ostatnio słowo 'ogarniać' :P). Pierwszy raz czułam radość paczkową, gdy poszłam na spotkanie z rodziną (któej, nawiasem pisząc, nie zakwalifikowałam). Od tamtego czasu entuzjazm chyba mnie nie opuszcza - pewnie dlatego, że naprawdę widzę sens w tym wszystkim (jakby ktoś chciał polegać na mojej opinii :P. A i leciutka ironia wcześniej nie ma na celu deprecjonowania paczki :P).

Tak więc polecam wszystkim Szlachetną Paczkę, i o dalszym rozwoju wypadków będę informowała na bieżąco ;). Dodatkowo, chciałam tutaj wkleić info o innej akcji - KTO ŻYW NIECH SIĘ PRZYŁĄCZA ;). Napiszę o tym w najbliższym czasie.

Trzymajcie kciuki za moje jutrzejsze kolokwia i za ten cały tydzień. A i ja Wam życze samych pozytywnych wrażeń :).

sobota, 24 listopada 2012

deserve

Oglądałam dzisiaj z Sylwią i z Pawłem Batmana, część drugą. Mroczny Rycerz. Na dsamym końcu padają tam słowa:

'Because sometimes truth isn't good enough. Sometimes people deserve more.'

'Bo czasami prawda to za mało. Czasami ludzie zasługują na więcej.'

sobota, 17 listopada 2012

Nic nie jest takie, jakim się wydaje

W ramach relaksu przed snem miałam pooglądać sobie jakiś film. Wyszło średnio, bo zaczęłam oglądanie od facebooka, czego naturalnym następstwem był brak czasu na film właśnie (chcę się jednak wyspać :) ). Włączyłam sobie więc TEDa, w którym pan pokazywał złudzenia optyczne, między innymi oparte na kolorach. Mnie zaciekawiło przede wszystkim to w minucie 8:50 (nie wiem, czy można tak po polsku). Pooglądajcie sobie koniecznie, jak nie całość, to chociaż od tej 8 minuty, 50 sekundy. Ratunkuuu, Kot Schrodingera naprawdę istnieje :D!


Fizyka i relacje międzyludzkie mają nad podziw wiele wspólnego.

piątek, 16 listopada 2012

impreza

Milion doznań. Milion wspomnień, albo może milion doświadczeń. Życie miesza się ze sobą. Na prawdę już dłużej nie mam siły. Aimer, c'est ce qu'y a d'plus beau... c'est vrai? Nie mam siły. Laborki na jutro nie zrobione. Jak to jest? Znać granice świata, jednocześnie pijąc kawówkę z Karolem i Maćkiem. Tu sais que je suis ici.(Ou avec subjonctif). Etre fort? Moi je suis, mais... je suis trop triste mtn.

Imprezy są fajne. Ludzi trzeba uczyć. Etre fort...

wtorek, 13 listopada 2012

zdać

Okazało się, że zdałam ostatnie kolokwium z chemii fizycznej - napisałam je na 51%, pani chciała, żebym zdała. Mój drugi raz w trakcie studiów na AGH. Uważam tak czy inaczej, że należy mi się plus za twórcze myślenie na kolokwiach (szkoda tylko, że się źle zamieniło jednostki wcześniej :P).


Telefony mobilizują do działania. Albo osoby za telefonami. Tak to jest, dać majstrowi narzędzie to zmajstruje :).
Nie mogę już znieść instytutu L1, z panem G., którego albo się boję, albo nie zastaję.
Szlachetna Paczka szaleje gdzie się da.
UJotowscy dentyści nie rzucają się szturmem na każdego pacjenta i żądają rejestracji w porze obiadowej.
Grupa na AGH postara się mi załatwić normalne wyniki z pomiarów SEM.
W środę zdobywanie nowych doświadczeń.
Cały akademik szuka stałych materiałowych charakteryzujących pękanie dla materiałów w PSO i PSN.
Radziu znalazł to.
Słucham spokojniutko mojego dziadka do orzechów, piję kawę i lecę metodę krzywych R.

niedziela, 11 listopada 2012

Kopiec Kraka

Jak to mówią - cudze się chwali, swojego nie zna :P. Ja nie znam momentami aż do przesady i z własnego lenistwa. Będąc w Compiegne latałam na kilometrowe spacerki po okolicy. Podobnie w Harlow - bezlitośnie żartowałam z tych, którym nie chciało się iść do biblioteki po darmową mapę i udać się na pieszo 5 mil do Tesco, albo chociaż nad pobliski staw. Tymczasem przeciętny turysta w Krakowie odwiedził więcej miejsc niż ja :P przez całe studia.

Zwiedzanie Krakowa uprawiam mało regularnie i bardzo wybiórczo. W trakcie kursu na prawo jazdy, z uwagi na stopień skomplikowania, poznałam jako pojedyncze obiekty w krakowskiej przestrzeni rondo koło Carrefoura na Czyżynach i rondo Hipokratesa (oraz parę bliżej niezidentyfikowanych mostów). Kiedyś w przypływie fantazji (albo z powodu zainteresowania kończoną w autobusie książką) stwierdziłam, że pojadę sto dwudziestką piątką do końca trasy - na Złocień, który myślowo utożsamiałam wtedy z Zakrzówkiem. Generalnie nie ma tam totalnie nic do oglądania, (zapytana o okoliczne atrakcje pani wskazała mi zakład kosmetyczny) więc jeśli ktoś by chciał się mną sugerować, Złocienia akurat nie polecam :P.

Do wizyty na Wawelu pośrednio 'zmusili' mnie przyjezdni Meksykanie, jednak w sumie nawet nie wiem, czy zwiedziłam tam wszystko, co do zwiedzenia się nadawało. Na Zakrzówku pierwszy raz byłam po powrocie z Francji. Nie byłam także na krakowskich kopcach...

Stan rzeczy zmienił się jednak wczoraj, kiedy to pietiowym samochodem pojechaliśmy (ja, Sylwia, Adrian, Paweł i Gonzo)na Kopiec Kraka. Widoki w nocy są niesamowite, i przypominają mi rozszerzenie tego, co widać w nocy w sanockim parku (albo w Budapeszcie. Albo w dowolnym innym mieście, na dowolnym, innym wzniesieniu. Wszystko jest inne, ale jednocześnie takie samo). Takie nocne stanie - nad miastem, nad ulicami, nad światłami, z szeroką perspektywą - ma coś w sobie. Jest się cząstką świata oderwaną od niego na chwilkę - która może sobie popatrzeć z perspektywy na codzienność o godzinie 23. Czuje się obywatelem świata, w jakimkolwiek języku by te mrówki w samochodach nie mówiły. I czuje się też zimny wiatr i ból zęba, miejmy nadzieję tylko tym wiatrem spowodowany :P.


PS Zmieniłam zdjęcie, na to dostarczone od Adriana. Zdecydowanie bardziej pasuje, dzięki :).

czwartek, 8 listopada 2012

pomiary SEM

Muszę się pochwalić - zmierzyłam na ostatnich laborkach z chemii fizycznej siłę elektromotoryczną w... mA(mperach) zamiast w mV(oltach). Jak ja to zrobiłam pozostaje zagadką - nie sądzę, żebym sobie źle zapisała na kartce jednostkę (której jak widać nie znałam wtedy :P), bo wyniki wychodzą mi daleko (o 3 rzędy co najmniej) inne niż te, obliczone ze wzoru. Po pół godzinie wątpienia we własne umiejętności mnożenia 3 liczb na kalkulatorze (wzór teoretyczny) doszłam do opisanego właśnie dysonansu jednostkowego, z którym póki co nie jestem w stanie nic zrobić. Po cichu liczę, że gdzieś tam na tej piekielnej maszynie (o słodka niewiedzy!, opisanej w instrukcji jako woltomierz) odczytam jutro jej opór (maszyna pewnie wielofunkcyjna, chociaż natężenia i napięcia się zdecydowanie nie mierzy w ten sam sposób). Po czym wykorzystam mało subtelną wiedzę z gimnazjum (U=R*I), która mnie do tych nieszczęsnych miliwoltów zaprowadzi. Jeśli nie, pozostanie mi przyznać się pani (która przez bite 3 godziny laboratoriów nie zauważyła, że mam zupełnie nie to, co powinnam mieć) do mojej naukowej porażki :P. I to wcale nie jest mała rzecz, bo pośrednio mówi o tym, że nie wiedziałam co mierzę...

niedziela, 4 listopada 2012

Niezastąpieni

Postanowiłam się tym razem w domu uczyć. Chociaż chyba postanowiono za mnie, zapowiadając 2 kolokwia na poniedziałek (w ogóle ostatnio świat staje na głowie, i śpi się po 5 godzin już w październiku :P. 5 kolokwiów w tym tygodniu). Rada - nierada zamieniłam więc prowizoryczne porządki w szafie na chemię fizyczną z Zasadą Stanów Odpowiadających Sobie (ciekawe zjawisko, i pierwszy raz o nim usłyszałam teraz :P). Chwilowo (myśląc o wtorku) przerzuciłam się na wielofunkcyjnego pana G. od Wytrzymałości Materiałów, Mechaniki Kompozytów, które jest także autorem podręcznika z Mechaniki Pękania.

Jeśli studiowanie jest faktycznie siedzeniem nad książkami, dochodzeniem do wniosków, badaniem i zastanawianiem się, to chyba najbliższy mi kierunkiem nosiłby nazwę 'Podział Zajęć', natomiast mojej Szwesti pasowałaby 'Harrypotterologia'. Książa do Mechaniki Pękania mnie jednak zainteresowała - pan G. już we wstępie pozwala sobie na szaleństwa w postaci 'asumptu' :P, ponadto używa przecinków!, myślników! i w szybkim przeglądaniu natknęłam się nawet na jeden średnik. To pewnie głupie, ale moim zdaniem znaki interpunkcyjne (ich obecność, poza minimalistycznymi kropkami) są dobrym wyznacznikiem książek - podręczników, które są zdatne do czytania :P.

Tak w ogóle dawno nie pisałam o niczym niegłupim. Chyba nadal tego nie zmienię :P, ale powtórzę opowieść pana G. z wykładów, nieco ją rozwijając. (Nawiasem pisząc, pan G. ma zwyczaj zabawiania studentów niewybrednymi dowcipami, historyjkami z życia, wzbogaconymi o własne (i czasem nietypowe) wnioski, i prowadzenia zajęć w sposób raczej przyjemny dla obu stron. Denerwował mnie trochę w pierwszym semestrze naszej znajomości, teraz mam go za mądrego i nawet nietuzinkowego człowieka. Także za niekwestionowanego fachowca z swej dziedzinie. Jak myślicie, dlaczego parówki pękają po długości, a nie po obwodzie :P?).


Mówi się, że 'cmentarze są pełne ludzi niezastąpionych' - każdy wie, jak to trzeba rozumieć. Okazuje się, że jednak istnieją, nawet dosyć blisko, ludzie niezastąpieni. Można ten problem podotykać sobie z różnych stron - przykładowo wszystkim było szkoda, gdy Bóg zawołał do siebie Jana Pawła II. Było szkoda, że umiera człowiek - człowiek wybitny, którego rola i wpływy były niezaprzeczalne, który znaczył także bardzo dużo dla pojedynczego człowieka. I który pewnie bardzo długo będzie musiał czekać na następcę.

Pan G. zaś opowiedział nam o tym, że uczelnie mają problem, gdy uznany wykładowca umiera, lub chociaż przechodzi na emeryturę. Cytując: 'żelbetu to uczy piętnastu, mechaniki budowli z pięciu, od teorii plastyczności dwóch by znalazł, a od reologii nie ma już nikogo'. Jako typowy, żywy przykład podany został pan P., który wykładał na moim wydziale akurat 'teorię prętów cienkościennych'. W momencie jego przejścia na emeryturę, przedmiot umarł śmiercią naturalną - tylko dlatego, że nie było w okolicy wystarczająco wykwalifikowanej osoby, która by mogła uczyć młodzież. (tu miałam jeszcze komentarz, ale stwierdziłam, że się obejdzie bez :P)

Lokalnie mamy dookoła siebie mnóstwo ludzi niezastąpionych - mamę, najlepszego przyjaciela, babcię, która wie, kim dokładnie była jakaś odwiedzana na cmentarzu ciocia, dziadek, który robi fenomenalny kapuśniak. Niezastąpieni. Z jednej strony korci, by przeciwdziałać jakoś tej niezastąpioności (bo ciągłość, bo szkoda tracić coś, bo 15 milionów innych rozsądnych i solidnych powodów), z drugiej strony tak naprawdę każdy wie, że w 100% się kogoś zastąpić nie da (choć wykonywanie czyichś funkcji jest wykonalne :P). Pamiętaj (dowolny, a przez to każdy) czytelniku, że też z pewnością jesteś niezastąpiony dla kogoś ;).

PS Od reologii mamy podobno panów na przyuczeniu :P.

niedziela, 28 października 2012

Jaworzyna Krynicka z Conkretem

Poprzedni weekend był pod wieloma względami wzięty rodem z wakacji. 3 piękne, słoneczne dni spędziłam w Jaworzynie Krynickiej, na wyjeździe z kołem naukowym konstrukcji żelbetowym Conkret :). Przygotujcie się na długi post :).




Już samo moje zgłoszenie się do wyjazdu jest ciekawą historyjką. Otóż najpierw byłam gorąco zachęcana do wzięcia udziału przez aktywną członkinię koła - Mirunię, której jednak odmówiłam z uwagi na chroniczny brak czasu dwukierunkowców. Kilka dni później, będąc lekko po alkoholu, dowiedziałam się od Agi T., że dużo osób z akademika wybiera się na ową wycieczkę. Zachęcał Tutek, który był zobowiązany do opowiedzenia na spotkaniu koła o swoich zagranicznych praktykach w zakładzie stawiającym żelbetowe zbiorniki w Niemczech (praktyki płatne, załatwiane za pośrednictwem uczelni), i chciał, by pojechało więcej znajomych mu osób. Pomyślałam więc, że może jednak też pojadę, a Aga T. (która już była zapisana) poparła moją inicjatywę i włączyła wniosek, który wypełniłyśmy będąc w takim stanie, na jaki wskazywał wieczór. Umotywowałam moje chęci wyjazdu sympatią do żelbetu, a także znajomością z Mirą i Tutkiem (co zdaje się zapewniło mi dość szybką promocję z listy rezerwowej - wszędzie liczą się koneksje :P).




Wycieczka zaczęła się w piątek, wizytami na 2 budowach. Pierwszą z nich była budowa centrum kongresowego w okolicy ronda grunwaldzkiego, a kolejna to bloki koło akademików. Mogliśmy sobie pooglądać poukładane zbrojenie, a nawet je poskręcać :P. Jest to jeden z niewielu elementów w życiu studenta budownictwa, gdy czuje się ów student usatysfakcjonowany i na swoim miejscu - gdy widzi, czym skutkują wzory na moment zginający, gdy każda kreska autocadowa nabiera 3 wymiaru, koloru i materiału.




Po wizytach na budowach pojechaliśmy do Jaworzyny Krynickiej. Na miejsce dostaliśmy się kolejką gondolową - nie wiem, czy ktoś miał przyjemność się przejechać, ale moim zdaniem wrażenia, zwłaszcza taką piękną jesienią, były niesamowite ;) (choć mojej mamy bym do czegoś takiego nie wzięła). Schronisko, czy raczej hotel, miał bardzo malownicze widoki (można tak po polsku napisać?), poza tym było czysto, swobodnie i karmili nas o wiele lepiej niż my sami siebie - czyli wszyscy studenci byli zadowoleni ;). Wyjazd polegał przede wszystkim na słuchaniu w swobodnej atmosferze referatów członków koła żelbetowego i zaprzyjaźnionych absolwentów. Przebojem stał się referat Mireczki, który wygrał nagrodę specjalną i wywołał salwy śmiechu absolutnie u wszystkich. (Prócz tego, przywieziona przez nią mata izolacyjna do zbiorników została ogłoszona najmniej potrzebną rzeczą na wyjeździe, jednak swoje walory edukacyjne dzielnie prezentowała). Chłopcy z opowiadaniem i zdjęciami z Niemiec także byli bezkonkurencyjni ;). Drugim, niejako stałym elementem wyjazdu były dwie wycieczki w góry - z racji ciepła wszyscy byli w krótkich rękawkach, a z racji przezorności wszyscy mieli plecaki wypakowane ciepłymi kurtkami (i czekoladami :P). Uwielbiam taką piękną jesień :).




Wieczory spędzaliśmy bardzo wycieczkowo i bardzo po studencku. Jednej nocy poszliśmy także kawałek za schronisko pooglądać gwiazdy - studenci i opiekunowie. Zaliczyłam 2 głupie historie - powiedziałam (po alkoholu co prawda, ale chyba i na trzeźwo byłabym w stanie) panu Dawidowi (doktorantowi i opiekunowi koła), że się ładnie i dużo uśmiecha, i powinien robić tak dalej. Prócz tego pół wycieczki wtajemniczone osoby śmiały się z mojego 'oczytania' w kontekście 'chłopa, który r**** babę' (jak ktoś jest zainteresowany, mogę opowiedzieć). Wróciliśmy pełni pozytywnych wrażeń w niedzielę w nocy. Koło konstrukcji żelbetowych jest fajnee :).




PS Taką jesień jak dzisiaj (śnieg i chlapcia) też lubię ;), choć wolę tą z zeszłego tygodnia ;).

czwartek, 25 października 2012

Uśmiech raz jeszcze

Mam duży i dość interesujący w skali świata problem. W dodatku rozwija się on od gimnazjum, poprzez liceum, wszystkie lata studiów, by osiągnąć teraz apogeum (mam nadzieję, że to jest własnie apogeum, gorzej już być nie może.. :P).

Chodzi o moje wieczne śmiechawki :P. Chyba nie ma osoby, która by mnie nie znała i choć raz nie doświadczyła tego, że w najmniej odpowiedniej chwili (w tych bardziej odpowiednich też, ale kto by wspominał o drobnostkach) wybucham niekontrolowanym i intensywnym śmiechem ;). Zazwyczaj śmieję się głośno (albo w miarę niegłośno, o ile mi się uda zatkać czymś nos bądź usta) i w pojedynkę, bo zauważony powód do śmiechu jest zazwyczaj powodem bardzo prywatnym i bardzo mało śmiesznym dla innych. Potrafi trwać dobre kilka minut zanim się uspokoję, i przynajmniej zacznę wyjaśniać otoczeniu o co mi tym razem chodziło. (na przykład o obrazek - wykres narysowany Pawłowi B. na wykładzie z ekologii. Wynikało z niego, że osioł ma zerowy poziom szczęścia, a drzewo niebywałe ambicje. Bazą był wykres sigma-epsilon dla rozciągania stali.).




Będąc prawie-chemiczką mogłabym napisać, że energia aktywacji mojego śmiechu jest niebywale niska, i wystarczy byle co, by mnie rozśmieszyć. W 'byle czym' mieszczą się przede wszystkim głupie sytuacje, które mi się zdarzają (albo które sama jakoś przypadkiem prowokuję), lub te, które popełnili ludzie koło mnie i nieopatrznie dali się na tym robieniu podejrzeć. Przyznaję z lekkim wstydem :P, ale i bez bicia, że często śmieję się z innych, nawet wtedy gdy, hmm, to nie jest na miejscu. Moją miotłą czyszczącą sumienie jest to, że nigdy nie mówię trzecim osobom dlaczego to nagle widok uśmiechniętego Wilka tak na mnie podziałał, często nie mówię nawet obiektom radości, czym mi zawinili - ot, taka moja prywatna sprawa, która nikomu nie umniejsza ;). Moja grupa zaczęła dostrzegać we mnie rozrywkę, i uśmiecha się do mnie na wykładach w celu ożywienia siebie i moich mięśni brzucha. Wykładowcy dyplomatycznie udają, że nie widzą.



Tak w ogóle, zwykłam mówić, że człowiek się śmieje, gdy jest szczęśliwy, odprężony i w miarę pewny siebie. Nadal widzę w tym dużo prawdy, śmiejemy się na widok długo niewidzianej osoby, na imprezie, w miłym towarzystwie. Śmiech, poza tym, ze jest (bądź co bądź) ćwiczeniem fizycznym i bodźcem do wydzielania osławionych endorfin, bardzo pozytywnie wpływ ana otoczenie, które szczęśliwieje w oczach, i jest skłonne do przychylności. Uśmiechajcie się, proszę :)! I nie miejcie mi za złe, gdy czasem mnie poniesie (wiem, że muszę się kontrolować, to potwornie niekulturalne).

Przygotowuję opowieść o Jaworzynie Krynickiej ;).

czwartek, 18 października 2012

magnez

Jest taka wspólna cecha gatunku ludzkiego, a przynajmniej większości jego elementów. Posiadanie brązowych oczu, praworęczność, umiłowanie radości, szczęścia i zabawy to naprawdę drobnostki.

Wróciłam do akademika, wypakowałam wszystko co się dało z plecaka, i zrobiłam sobie mocną kawę rozpuszczalną (o ile takie coś jak 'mocna kawa rozpuszczalna' funkcjonuje. Dzisiaj cierpię zdecydowanie na niedobór snu, co jest dla mnie ciosem poniżej pasa. To tak, jakby mieć kaca po jednym piwie - jejku spałam te przepisowe 5 godzin :P, więc się bynajmniej do niewyspania nie poczuwam. Dodatkowo zaszalałam i zafundowałam sobie 2 godzinki w łóżku w ciągu dnia :P. Wydaje mi się, że organizm po 4 latach (wzorem uciśnionych ludów) stwierdził, że to ON, a nie Świadomość - Dyktator rządzi moją skromną osobą. On stanowi rzeczywistą siłę (przynajmniej siłę sprawczą), i bez współpracy ani rusz. Zbuntował się zatem przeciwko systemowi 5+19, żądając zmiany na co najmniej 8+16, plus prawo do wakacji, łóżkowych promocji i wcześniejszej emerytury. Jak stwierdziła Mira (jeszcze podczas wakacji) - przy naszym trybie życia, śpiąc po 8 godzin, długo się pociągnąć nie da :P. Liczę, że są to chwilowe wymysły i wszystko się zmieni wraz z początkiem listopada :P).

W każdym razie - przyszłam do akademika, zabrałam się za chowanie lubiących lodówkę zakupów i za tą nieszczęsną kawę. Wyciągnęłam z reklamówki magnez z witaminą B6, rzuciłam go niedbale na biurko (na którym mieści się chyba przedstawiciel wszystkich grup rzeczy, jakie można mieć w akademiku). Usiadłam na krześle, i po pobieżnym przeczytaniu ulotki (143% dziennej dawki witaminy B6?!?) wzięłam do ust dwie tabletki i popiłam moją kawą. Popatrzcie jaki człowiek jest świetniy w równoważeniu rzeczy, które mu mogą pomóc, i które niewątpliwie mu szkodzą :P.

Dzień odwagi odroczony do poniedziałku. Jutro 3-dniowy wyjazd z kołem naukowym żelbetu do Jaworzyny Krynickiej.



PS Przed chwilą zauważyłam u Eli na fb poniższy obrazek. Już sama nie wiem, o co biega, powinnam w ogóle nie musieć spać :P.


środa, 17 października 2012

Dostatek

Lubię pisać o jakiejś konkretnej rzeczy, która się ostatnio zdarzyła. Naturalnie najlepszą jest taka, która mnie zdenerwowała, zadziwiła, albo wzbudziła jakiekolwiek emocje. Problem jednak w tym, że ostatnio wszystkie te emocje są jakieś takie dość płytkie, albo nieszczególne.

Mogłabym na przykład napisać o miłym panu z windy na Kijowskiej, który docenia dziewczęcy uśmiech :), nawet jak reszta facjaty jest nieumalowana. O panu kierowcy autobusu, który mi wskazał drogę i miło gawędził ze mną przez pół trasy 572. O jakimś pijanym i zupełnie nieznanym mi studencie z autobusu 139, któremu pomogłam dostać się do akademika i wyjaśniłam różnicę pomiędzy spódnicą a sukienką. O pytaniu pana z przedmiotu Dynamika o to, czy jest zadowolony ze swojej pracy i czy ją lubi. O wielu innych rzeczach, które spowodowałam, albo które mi się przydarzyły ostatnio.

Ale tak do końca chyba żadna z tych sytuacji mnie nie poruszyła aż na tyle, bym miała potrzebę się nią dzielić, teraz, gdy minęło pierwsze wrażenie. Wszystkie były tematem historyjek, ale jednocześnie żadna nie była szczególnie nietypowa. Może teraz człowiek potrzebuje potężnego kopa, by coś go dotknęło, poruszyło, zostało na dłużej?

Rozmawialiśmy dzisiaj w przerwie po Mechanice Zniszczenia... (piekielnie nudny przedmiot, prowadzony przez panią, która monotonnym głosem, tydzień w tydzień, od 7:30, czyta i interpretuje nam książkę 'Podstawy i zastosowania mechaniki pękania w zagadnieniach inżynierskich' wyświetlaną za pomocą rzutnika. 80% obecnych śpi, 15% marzy o spaniu, a 5% (których istnienie nakazuje założyć rozsądek) słucha pani) ...na temat strony internetowej 'sadistic' (albo coś w tym stylu, nie potrafię teraz znaleźć), gdzie są pokazywane zdjęcia, artykuły, materiały na temat okaleczeń, tragedii, śmierci, itp. Po prostu strona z bardzo mocną zawartością. Kolega wspominał, że zaczął ją przeglądać, by w jakiś sposób oswoić się z ciężkimi urazami, by nie zemdleć na widok ran, i być w stanie udzielić pierwszej pomocy w nagłym i krwawym przypadku.

Na pewno tak jest, że przyzwyczajamy się trochę do tego, co widzimy, z czym obcujemy. Stąd też wielka batalia o gry dla dzieci z elementami przemocy. (Ja tam zwykłam się bić pokemonami :P). Może do dobrych rzeczy się też przyzwyczajamy, ich natężenie sprawia, że nie robią na nas już takiego wrażenia. Chociaż nie, jest trochę inaczej - wrażenie robią, nawet bardzo mocne (nie wspominając o pozytywności :P), ale gdy jest ich dużo dookoła, przestajemy je traktować jako coś niezwykłego, a co za tym idzie godnego opisania jako ciekawostkę. Żeby nie było, zastanawiałam się o jakiej złej rzeczy mogłabym Wam napisać, ale poza nudną mechaniką pękania naprawdę nie potrafiłam wymyślić nic ciekawego i nietypowego. Życie piątoroczniaka jest nuuudne :P.

Jutro idę na rozmowę, która być może stanie się wodą na młyn moich najbliższych myśli :). Trzymajcie kciuki za odwagę.

sobota, 13 października 2012

wszystko da się do wszystkiego porównać

Miałam kiedyś zęba leczonego kanałowo. Pani dentystka opisywała, co też tam mi w buzi robi. Mówiła, że trzeba wyciągnąć dokładnie wszystkie nerwy, albo jakąś tkankę z kanałów zębowych (nie znam się zupełnie), albo coś jeszcze innego. W każdym razie trzeba wyciągnąć wszystko.

Jest taki moment, gdy umiera jakiś kawałek człowieka. Nie naskórek albo kawałek zęba, gdy umiera coś w środku. Nie wiadomo dokładnie co - bo przecież nie dusza, która jest pełna, kwitnąca, a nawet energiczna. Zabiera się jedną kredkę do malowania świata. I kawałek obrazka nigdy nie zaistnieje, choć jest dość dużo miejsca na kartce papieru. Umiera roślinka zostawiając pustą doniczkę, ząb z pustymi kanałami. Nie chce się już nawet płakać, ale świadomość pustki jest obezwładniająca. Przez moment, dłuższy lub krótszy. Ale chyba nie ma co boleć, wszystko co było do wyciągnięcia już wyjęte zostało. Zostaje spokój? Albo zrezygnowanie. I bal do końca. 'Bo nigdy dość się nie umiera'. Czasem brakuje siły.

http://www.youtube.com/watch?v=JwUR6c8lTE0


Na inny temat - nie jestem w stanie ocenić swoich umiejętności jako jeszcze nieprzeegzamionwany kierowca :P. Jeżdżąc, wydaje mi się, że nie robię jakichś kardynalnych głupot. Poza uwielbieniem zmieniania biegów, moim ulubionym lusterkiem jest lusterko wsteczne, które daje radę z powodzeniem zastępować mi lusterka lewe i prawe. Na wstecznym, kręcąc kierownicą w lewo oczekuję ruchu samochodu w prawo (za dużo gier komputerowych z odwróconym sterowaniem?). W ogóle nie zdaję sobie sprawy z rozmiaru zabawki, którą pozwolono mi sterować, co denerwuje instruktorów oskarżających mnie o zamiary zdemolowania lusterek przy autach zaparkowanych na całej długości ulicy. Jeszcze 8 godzin do wyjeżdżenia.

środa, 10 października 2012

Make a wish

Powoli robię porządek z zaległymi ankietami. Na pierwszy ogień niech pójdzie ta najłatwiejsza - o życzeniach urodzinowych :) (wymyślona tak w ogóle przy okazji urodzin M. w czerwcu :P). Chyba chciałam napisać jakoś inaczej to wszystko, ale wyszło tak :P. Cieszcie się! (hmm, to takie tłumaczenie 'enjoy' :) ).

Jak wszyscy wiemy, życzenia człowieka wiele mówią o nim samym. Poza nielicznymi przypadkami, jednak wcale nie różnimy się w tym, czego sobie życzymy. Zdrowie, szczęście, miłość, przyjaźń, pieniądze... - w końcu jesteśmy jednym gatunkiem. Im jednak idziemy głębiej, myślimy o szczegółach, opisujemy, okazuje się, że niektórzy chcą wygrać w totolotka, inni chcieliby znaleźć w parku walizkę pełną pieniędzy, kolejni pragną pracy pozwalającej im wpaść co najmniej w drugi próg podatkowy, a w końcu są tacy, którzy chcą móc zapłacić rachunki i nie jeść codziennie zupy jarzynowej w charakterze obiadu.

Inne są życzenia dzieci - gdzie często nie ma spraw niemożliwych (kiedyś naczelnym życzeniem było zostać księżniczką, teraz dostać tableta. Przypatrzcie się, moim zdaniem oba są takie same, co najwyżej odpowiadają innym czasom). Możemy na tej podstawie stwierdzić, jak bardzo posunęliśmy się w naszej dorosłości, na ile nasze marzenia wypowiadane przy tej szczególnej okazji, są realne i związane z naszym obecnym życiem. Czy w ogóle myślimy o czymkolwiek - bo nie zdziwiłabym się, gdyby dużo osób nie myślało o niczym :P.


Nie wiem, czy marzenia się spełniają. Albo inaczej - mając te 23 lata nie jestem w stanie wierzyć, że mają większą szansę się spełnić, bo pomysłowi towarzyszyło zdmuchiwanie świeczek powtykanych w domowej roboty placek. Jest to jednak szansa, żeby pomyśleć o czymś konkretnym - a pomysł to pierwszy krok do działania i realizacji.

Na 18 urodziny pomyślałam sobie 'chcę być dobrym, mądrym i szczęśliwym człowiekiem' (tak w ogóle zastanawiałam się jakiś czas wcześniej, co sobie wymyślić na taką 'wyjątkową' okazję, i to było zdaje się najlepszym pomysłem) - chyba za 60 lat będę mogła powiedzieć, czy mi się spełniło :). Tak jak większość z Was o swoich życzeniach :). Tak w ogóle wszystkim (zwłaszcza ostatnio świętującym :) ) życzę spełnienia wszystkich marzeń :P. I może świeczki jednak mają jakąś moc?

sobota, 6 października 2012

Głucho wszędzie

Smutną prawdą o świecie jest to, że choroba nie wybiera. Nie wybiera osoby, nie wybiera swojej nazwy łacińskiej, nie wybiera się czasu, w którym uderzy. Wśród wielu innych, istnieją choroby bolesne przede wszystkim dla otoczenia, najczęściej niewinnego i przypadkowego. Na czele staje skleroza, która boli zazwyczaj nie tą osobę, która powinna. Kilka pozycji niżej, jednak równie dokuczliwa jest głuchota, która dotknęła moje bezpośrednie sąsiadki.

Głuchota typu A (nie mylić z głupotą, z którą często występuje) objawia się między innymi GŁOŚNYM słuchaniem muzyki, którą można opisać szerokim mianem 'rozrywkowej' o każdej porze dnia. Jeśli przyjąć, że po 22 mamy do czynienia z nocą, również w porach nocnych. Wyjątkiem są niektóre pory poranne, gdzie to sąsiadki śnią swoje głośne sny, na całe szczęście niedostępne dla innych. Muzyka jest słuchana przez system głośników, wzmacniaczy, tub, sama nie wiem czego, w każdym razie leżących zdecydowanie za blisko ściany oddzielającej dwa pokoje. Implikuje to ciekawe, ale znane wszystkim zjawisko - by porozmawiać, trzeba przekrzyczeć tło, co też dziewczyny próbują uczynić. Niedługo poznam ich wszystkie sekrety i będę mogła je przykładowo szantażować. Dodatkowo, w celu obudzenia jeszcze większej powierzchni akademika (po co się ograniczać do składu, pokoju niżej i pokoju wyżej), drzwi do Przybytku Głośności są często otwarte.

Głuchota typu B to z kolei bycie głuchym na nawet dobitnie i wystarczająco głośno wyrażane argumenty drugiej strony. Moja Szwesti miała przykładowo taki etap w swoim życiu, że ubzdurała sobie środę. Niemal codziennie była środa, a na wszelkie próby przekonania do wtorku bądź piątku reagowała złością, płaczem i gwałtownym spadkiem wiary w każde słowa Rodzicielki. Pięcioletniemu dziecku jednak można niektóre rzeczy wybaczyć. Będę musiała wkrótce sprawdzić, czy moje sąsiadki cierpią i na tę odmianę głuchoty. Póki co, mają wygląd przerażonych stworzeń drugorocznych, które to stworzenia jednak na imprezy wychodzą i kolegów mają. Po każdym 'przepraszam, czy mogę wam zamknąć drzwi?' ściszały jednak swoje lady Gagi i rytmiczne hiphopy; jest zatem szansa, że pójdą na zasady jakiegoś w miarę logicznego współżycia.

Dziś o 8 rano obudziło cały skład Open FM z jakimiś smętami. Mam 4 razy w tygodniu na 7:30, i raz na 8 rano. Zaczynam też mieć niebywałą ochotę, by kiedyś rano suszyć włosy przy otwartych drzwiach do pokoju i akompaniamencie francuskich musicali.. :P. Zastanawiałam się, jak odbierano muzykę w Energy 1008 rok temu, i czy kolega z 9 piętra nie miał trochę racji.


PS. Wciskałam w paincie F8 i się zastanawiałam, czemu nie rysuje linii prostych :P.

wtorek, 2 października 2012

Again

Jestem teraz bardzo niedorosła. I tak to nikogo nie powinno obchodzić. Nikogo. Double negation rozchodzące się falowo w głowie. W ciele. W duszy. Usta milczą dusza śpiewa albo przeklina albo płacze. (...) Nie powinno się wskazywać błędów innym, jeśli się je samemu popełnia. Nieświadomie. Nieświadomie jest nie tylko za pierwszym razem. Okoliczności się zmieniają, ludzie się zmieniają, panta rhei. Tylko problemy są te same, niepokonane. Niepokonani? Nim się ogień w nas wypali, nim ocean naszych snów, czy słów? Nie potrafię, naprawdę nie potrafię. Sama brnę w to dalej, ciemność pociąga. (...) Powinnam była iść do mojej Poppy Lady i Lidera SP- i to jedyna rzecz, której nie zrobiłam, choć powinnam. Powinnam. Fuck off, powinnam iść tylko na zajęcia. Bo kto pokazuje, albo docenia inaczej? (...) Chcę. Ale nie mogę. Chcieć to móc? Nie, jeśli w grę wchodzą inni ludzie. Każdy musi chcieć, choć trochę, choć maleńki kawałek. Mówiłam tyle razy. (...) Człowiek jest tym, co je - czy ja wobec tego jestem słodka jak czekolada, każdy mnie lubi, ale można ode mnie dostać pryszczy, albo reakcji alergicznej? To nie moja wina, poradzę sobie sama ze wszystkim.

Miało być dzisiaj weselej, obiecuję następnym razem.

PS. I nic mnie nie obchodzi, że post jest słaby. Nikogo nie powinno. Nie komentujcie.

może ktoś sie trafi?

Szukam kogoś w miarę rozsądnego do porozmawiania o dowolnie pojętej przyszłości (zacząć wolałabym od mojej, ale nie pogardzę też ogólnie tematem).
Chętnych proszę o kontakt mailowy.


Dziewczyny z pokoju obok lubią głośne disco polo i głośna muzykę rozrywkową.

piątek, 28 września 2012

wakacje w domu

Jesień na ogródku objawiła się zniewalającą ilością orzechów włoskich i równie potężną ilością pająków w ciepłych, modnych co roku, kolorach. Szwesti, niepojętym dla mnie sposobem, zapakowała się do walizki na kółkach, dużej torby i swojej torebki (też niemałej). Uparcie odmawia kursu obsługi strony krakowskiego mpk, a także przyjęcia do wiadomości faktu, że jedyne w miarę bezpośrednie połączenie akademiki-uczelnia jest realizowane przez nocne 605. Rodzicielka, pozbawiona lakierów do paznokci, szybkiego, szweścinego laptopa, poduszki - serduszka i młodszego dziecięcia od poniedziałku będzie miała nasze koty na wyłączność. Dwa z wieczystym prawem do miejsca na telewizorze lub pod kołdrą, i jednego, który imituje Białe Króliki i przychodzi wyłącznie na posiłki. Familia na stypie bawiła się wybornie. Wychodząc na pole widzę księżyc w niedoskonałej pełni, kasjopeję, wielki wóz i łabędzia. W Rumunii, na dzikich polach pewnie widać lepiej, ale mi wystarcza, że wszyscy patrzymy póki co w te same gwiazdy.




Jeszcze nie pisałam tutaj, ale zdałam sesję letnią, na obu uczelniach :). Był to mój pierwszy wrzesień z 5 egzaminami, 1 zaliczeniem i projektem ze stali. Rozłożone wszystko miałam na bez mała 3 tygodnie, co dawało mi niebagatelną w stosunku do czerwca ilość czasu na naukę (w sesji czas liczy się na godziny :]). Dreszczu emocji dodawała duża ilość egzaminów ustnych, o których dowiadywałam się zazwyczaj pisząc część pisemną. Jeden zdałam na zasadzie 'puszczę panią, bo pani nie jest głupia'. Nie jestem przekonana, co o tym myśleć. Jest cień szansy, że to był ostatni wrzesień w moim życiu ;).

wtorek, 25 września 2012

Banał o którym trzeba pamiętać

Wyobraźmy sobie, że jesteśmy kimś mądrym - na przykład Mendlem (tym z biologii, od dziedziczenia, nie Mendelejewem od pierwiastków). Przeprowadzamy dwa doświadczenia. Pierwsze polega na tym, że wsadzamy dwa nasionka do dwóch doniczek. Jedną doniczkę podlewamy wodą z odżywką do roślin, drugą nawozimy. Jedną wystawiamy na słońce rano, drugą po południu. Pisząc prościej, o obie dbamy, ale różnicujemy opiekę jak tylko się da. W drugim, do dwóch identycznych doniczek, postawionych w tym samym miejscu wkładamy dwa różne nasionka. Podlewamy je i wystawiamy na słońce przez taki sam okres czasu.

W każdej z tych 4 doniczek wyrośnie nam roślinka, która będzie wyglądała inaczej. Setki, tysiące, miliony możliwości. Na świecie jest ponad 7 miliardów ludzi.


Mam wakacje, oprócz podziwiania jesieni zajmuję się tym.



[*]
bardzo rzadko używam tego znaczka, nawet jak jest 'potrzeba'.

poniedziałek, 17 września 2012

Prywatne życie kolegi z pracy

Post miał być dopiero jutro, ale muszę jakoś wyjaśnić sobie, czemu się tak mało uczyłam.


Chciałam napisać jeszcze o jednym człowieku, i tym samym skończyć temat Anglii 2012 (chyba, że wydarzy się coś niesamowitego, albo przypomni mi się coś interesującego). Rozmawialiśmy na bardzo prywatny i dość trudny temat. Z jednej strony bardzo chciałam napisać o tej rozmowie, a z drugiej strony internet jest internetem – nie chciałabym, by ktokolwiek, kiedykolwiek połączył wydarzenia z osobą (której nikt z czytelników póki co nie ma szans znać). W związku z tym, nie podaję imienia kolegi ani jego córki, a także prostuję rzeczy, które wtedy były dla mnie niejasne.

(Tak na marginesie – jeśli zamieszczam na blogu jakąś rozmowę w formie dialogu, naprawdę ją przeprowadziłam, i przepisałam tak dobrze, jak tylko pamięć pozwalała. )



Na spacerze, możliwe, że wracając z Lidla. (Uspołeczniłam się, i oprócz samotnych spacerów przystawałam także na propozycje wspólnych wyjść, gdy ktoś mieszkał blisko i nie znudziłam mu się w pracy).

- Mogę Ci zdać osobiste pytanie? - nie znam kogoś, kto by z czystej ciekawości nie odpowiedział ‘jasne, pytaj’, co najwyżej dodając bezpieczne ‘najwyżej nie odpowiem’. Kurtuazja jednak nakazuje (mi przynajmniej) męczyć otoczenie takimi zwrotami. - Jak to było z waszymi dziećmi? Jeszcze rozumiem, że pierwsze mogło być przypadkiem, ale wasz synek? - kolega w tym roku skończył 22 lata.

- Niee, to było zupełnie inaczej, to Marcin był przypadkiem, a córkę chcieliśmy. To znaczy niekoniecznie córkę, ale dziecko.

- Naprawdę? Ale przecież byliście strasznie młodzi, właściwie sami byliście jeszcze dziećmi, no a za dziecko trzeba być odpowiedzialnym, trzeba mu dać jeść, zapewnić dach nad głową, opiekę…

- To wszystko było. Ja pracowałem, moja dziewczyna siedziała w domu. Dobrze zarabiałem, od 16 roku życia pracowałem. Po budowach, po różnych takich... Pieniędzy mieliśmy na wszystko, mogliśmy sobie ot tak kupować co chcieliśmy. Ona chodziła na zakupy, ja dawałem pieniądze, a ona jeszcze mi za to coś kupowała, jakieś swetry, skarpetki.. . No i postanowiliśmy, że chcemy mieć dziecko.

- A co na to wasi rodzice?

- Co oni mogli mówić, myśmy już razem mieszkali. To znaczy ona się do mnie wprowadziła, jak była w 3 miesiącu ciąży. Przyszła raz na noc i już została. Sami decydowaliśmy o sobie, no i zdecydowaliśmy, oni nie mieli nic do gadania.

- Poczekaj, to ile lat mieliście wtedy?

- Ja… czekaj, nie pamiętam. Córa ma teraz 3 lata, to pewnie miałem jakieś 18-19. A Maria jest młodsza, nie wiem, ile mogła mieć. 16-17 chyba…
- Sprawdziłam. Maria, o ile nie kłamie na facebooku, jest z rocznika ’94. Daje jej to w chwili NARODZIN córki jakieś 15 lat, może wczesne 16. Widziałam córkę, naprawdę ma te 3 lata.

- I mając 16-17 lat zdecydowała się, że chce mieć już dziecko? To znaczy wy zdecydowaliście, że świadomie chcecie mieć dziecko?

- No tak, co w tym dziwnego. Kochaliśmy się, żyć bez siebie nie mogliśmy. Bardzo chcieliśmy mieć dziecko. Jak się okazało, że Maria jest w ciąży, byliśmy bardzo szczęśliwi.

- Urodziła się córka, i co dalej?

- No jak Maria już była w szpitalu, ja musiałem pracować. I przez 3 dni nie spałem prawie, na noc chodziłem do pracy, po pracy tylko do domu się przebrać, umyć, i do szpitala. I na 3 dzień urodziła małą, wróciliśmy do domu. I wszystko było jak dawniej prawie.

- Jejku, trochę mnie zdziwiłeś. Generalnie ludzie nie decydują się na dzieci tak szybko, chcą sobie jakoś życie ułożyć, skorzystać z młodości…

- A myśmy chcieli mieć dziecko. Jak ktoś ma niepoukładane w życiu, to będzie miał niepoukładane cały czas, czy jest dziecko, czy go nie ma. Naszej córze niczego nie brakowało przecież, zabawki miała, ubrania miała, a myśmy spędzali z nią tyle czasu, ile potrzebowała.

- No a chłopiec?

- On był przypadkiem, nie planowaliśmy jeszcze drugiego dziecka.

- No ale jak już było…

- Chcieliśmy jechać na zabieg. Byliśmy umówieni, Maria miała wszystkie badania. Było tak, że wsiedliśmy do samochodu, mieliśmy jechać do lekarza, ale popatrzyłem na nią, ona popatrzyła na mnie, i bez słowa pojechaliśmy na pizzę. Nie było potem żadnego gadania na ten temat. Urodził się chłopak, w marcu, to daliśmy mu na imię Marcin. Ma teraz trochę ponad rok.

sobota, 15 września 2012

Brighton



Do przyjemnych chwil i wspomnień lubi się wracać. Zwłaszcza, gdy sesja wrześniowa w pełni, a za oknem słońce cały dzień ogląda jak lato zmienia się w jesień. Dzisiaj opowiem Wam o wycieczce do Brighton :). Miasto chciałam odwiedzić przede wszystkim dlatego, że było rozsądnie daleko od Harlow (nie za blisko, przy czym da się dojechać pociągiem) i znajduje się nad morzem ;). Poza tym mieściło się dość wysoko w przypadkowo znalezionym rankingu 20 miast w Wielkiej Brytanii, które warto odwiedzić. Prócz tego, zapraszam do obejrzenia zdjęć :).

12 sierpnia (lekko po 10 rano) wysiadłszy z pociągu spotkałam pana, który rozdawał mapki miasta turystom. Był ubrany w barwy olimpijskie (bluza i detale stroju w kolorze różowym), i na pytanie ‘Czy tutaj też się odbywają jakieś zawody?’ odpowiedział, że miasto spodziewa się natłoku turystów, którzy zmęczeni olimpiadą w Londynie, zechcą przyjechać nad morze. Nie ma to jak zapobiegliwość:). Ruszyłam zatem trasą wyrecytowaną mi przez pana – prowadziła przez The Lanes – sieć wąskich, pełnych klimatu uliczek, w miarę regularnych i przecinających się pod kątem prostym, pełnych miejsc dla turystów. Owe ‘miejsca’ nie były jednak Zarami, H&M-ami, Tescami w wersji mini, ale sklepami bez nazwy, bez marki, sprzedającymi ubrania: od tych bardzo drogich po zastanawiająco tanie, sklepami z koralikami, bibelotami, starymi rzeczami… Plus ogromną ilością kawiarni, cukierni, restauracji - a wszystko to utrzymane jest w normalnym, nieprzytłaczającym i niemasowym stylu ;). Przeleciawszy tą część miasta wstąpiłam do biblioteki po kartę biblioteczną z East Sussex ;), po czym ruszyłam w stronę miejskiej atrakcji.

Jest nią Pavillion – pałac wybudowany dla potrzeb Jerzego IV, który jest ewenementem architektonicznym na skalę całej wielkiej Brytanii (mam kilka zdjęć, naprawdę bardzo charakterystyczny budynek). Miejsce otaczają zadbane ogrody pełne zwierza, w szczególności wiewiórek. Wychodząc stamtąd rusza się w prawdziwy turystyczny świat, gdzie są sklepy (już wszystkie znane człowiekowi), jeszcze więcej restauracji i jeszcze więcej turystów. Uderzające w Brighton (przynajmniej ja na to zwróciłam uwagę) jest to, że w całym mieście słychać muzykę. Graną przez ulicznych grajków, śpiewaną przez ulicznych śpiewaków, wydobywającą się zewsząd i zmieniającą się co skrzyżowanie ;).

Najładniejsze jednak w Brighton jest morze ;). Właściwie na całej długości miasta rozciąga się użytkowa, kamienista plaża, która pełni rolę miejskiego centrum życia. Spotykają się tam miejscowi, turyści (miejscowi z turystami również), odbywają się zabawy, dyskoteki, handluje się kapeluszami i japonkami, a także masowo spożywa się rybę z frytkami. Do głównych atrakcji należy zabudowane molo, o którym więcej w zdjęciach. Najwięcej czasu w mieście (z którego musiałam wyjechać po 18, by być w domu koło 22) spędziłam właśnie tam - nad morzem – siedząc, słuchając, czując zapachy, układając sobie całą moją Anglię w głowie ;). Pomimo tego, że nie miałam ręcznika, przenośnej przechowalni bagażu i woda była zimniutka, poszłam chwilę pływać ;). Mogłabym kiedyś mieszkać nad morzem ;).




Zamieszczam jeszcze jedno zdjęcie tutaj – na plaży był jeden pan, który w ciekawym stroju czytał książkę. Zapragnęłam mu zrobić zdjęcie, i to był pierwszy mężczyzna z Wysp Brytyjskich, do którego zwróciłam się per ‘Sir’ :P.

czwartek, 13 września 2012

Pan Toto

Opowiem Wam ciekawą historyjkę. Zaczęła się ona w autobusie 130, który na skutek korków jechał z Nowego Kleparza na Wrocławską lekko ponad pół godziny (dla niewtajemniczonych - to dwa kolejne przystanki). Przeczuwając ilość czasu, jaki przyjdzie mi spędzić w autobusie, wyjęłam moją 'Alice's Adventures in Wonderland' i ustawiwszy się stosunkowo wygodnie koło drzwi, zaczęłam ją czytać nie zwracając uwagi na otoczenie.

Otoczenie za to zwróciło uwagę na mnie - gdy oderwałam na chwilę wzrok od książki (by zorientować się w sytuacji), ten padł na mężczyznę obok - Azjatę z plecakiem. Uśmiechnął się do mnie i zapytał po angielsku, czy zawsze tutaj są takie korki. Od problemów komunikacyjnych przeszliśmy przez Alicję w Krainie Czarów do krótkiej historii pana o imieniu Toto.

Opowiedział mi, że pochodzi z Bombaju i przez większą część swojego życia pracował jako dziennikarz lub rzecznik prasowy w przedsiębiorstwach (różnych, także zajmujących się budownictwem) w USA. Po 16 latach pracy postanowił... udać się w podróż ;), wydatnie ułatwioną przez couch surfing (podobno bardzo popularny w Indiach) i ryanaira. Był na Olimpiadzie w Londynie, wcześniej w Czechach, Austrii i na Słowacji. Z Anglii przez Niemcy zawitał do Polski (na ulicę Racławicką), by potem wrócić tam na Oktoberfest ;). Planuje przez rok zwiedzać Europę, przez kolejny Amerykę Południową, a potem zakosztować Afryki ;). Jest przy tym bardzo uśmiechnięty, otwarty i ufny (chciał zostawić bagaże na przystanku autobusowym i polecieć na drugą stronę ulicy pytać o tą swoją Racławicką. Koniecznie osobiście. Potem zgodził się, bym mu popilnowała rzeczy). Świat jest pełen niesamowitych ludzi ;), kibicuję mu z całego serca ;).



Jutro mechbud, trzymajcie kciuki ;).

PS. Jeden licznik uparcie pokazuje, że bloga czyta ktoś... z Rosji :). Jest mi niezmiernie miło, i z czystej ciekawości chciałabym wiedzieć, Osobo, kim jesteś. Bardzo ucieszyłabym się z maila.

Jest też możliwość, że bloggerowe statystyki w jakiś sposób się mylą, bo W 2 osoby z Malezji trochę ciężko uwierzyć, nawet jeśli miałby je tu pchnąć przypadek. Jakby ktoś coś wiedział na ten temat, również proszę o info ;).

środa, 12 września 2012

Deszcz w domu

Każde miejsce, gdzie się mieszka (choćby przez chwilę) ma w sobie coś wspaniałego. W drewnianym domu na 2 Pułku… jest to kapanie deszczu. Rynna przeciekała nam odkąd pamiętam, okno było nieszczelne tez od mojego dzieciństwa co najmniej. Stało się tak, że przez większą część mojego życia miałam łóżko pod tym właśnie nieszczelnym oknem, które znajdowało się przy narożu domu, zaraz obok przeciekającej rynny. Gdy tylko padał deszcz, słyszałam każdą kroplę - zwłaszcza jak nie lało, tylko kropiło lekko, i krople nie zlewały się w jeden szumiący odgłos deszczu, a pojedynczo (jednak z dużą częstotliwością) uderzały o blachę. Bardzo lubiłam te odgłosy i zapach deszczu, który dostawał się przez okno. Zawsze przy nich bez problemu zasypiałam.

W Compiegne miałam w domu drewniane okiennice. Bardzo długo mnie denerwowały, bo wymagały regularnego zasłaniania/odsłaniania, a co ważniejsze nie wpuszczały słońca (i czemu tu się dziwić :P). Powodowało to zmrok o godzinie 8 rano i niebywałe trudności w dokładnym rozbudzeniu się (czy Wy też lubicie, jak Was budzi słońce, nawet o jakiejś nieprzyzwoitej godzinie? (oczywiście po jakiejś w miarę przyzwoitej ilości snu :P)). Odsłaniając i zasłaniając je, bardzo często ‘wygłupiałam się’ w stosunku do ludzi idących akurat chodnikiem, zagadując ich tekstem ‘comment ca va?’ :P. Polubiłam okiennice.

Jestem teraz u Miry. Jakiś czas temu zachodziło słońce, co było doskonale widoczne przez okna wychodzące na zachód (prócz ‘zachodu’ wychodzą na kawałek ‘przestrzeni zielonej’, z drzewami, naprawdę ładnie ;) ). Siedzę dokładnie naprzeciwko tego okna i drzwi balkonowych, miałam zatem słońce dokładnie przed sobą. Świeciło, już powoli jesienną pomarańczowością, przeciekało przez liście, wchodziło do pokoju. Padało na moją białą – lekko pomarańczową – kartkę papieru, tworzyło długi cień pióra, które zapisywało jakieś wzory z metod komputerowych (teraz tą funkcję pełni lampka :P). U Miry będę lubiła zachody słońca.

Zaraz zacznie się burza. Burze też lubię.

Sorki za taki melancholijny styl, mam bardzo dużo nauki, i boję się, że się nie wyrobię (eee, i w związku z tym napisałam post?). Metal zdany, surowce zdane. Trzymajcie kciuki jutro za metody komputerowe i w piątek za mechbud ;). I powodzenia wszystkim, którzy mają jeszcze sesję lub coś ważnego ;).

czwartek, 6 września 2012

paraboloida hiperboliczna

Ostatnio znajduję się w otoczeniu trudnych słów.

Tak dla zmyłki 'przesuw', zaopatrzony przez Bozię w piękne 'ów' na końcu pisze się przez 'u'. Pomijając greckie, niezdefiniowane zawijasy wyskakujące w dużej ilości z metod komputerowych (psi, chi, ni?)(jakby ktoś miał wątpliwości, po co w zerówce pisze się szlaczki - by potem lepiej radzić sobie na mechanice lub właśnie metodach komputerowych), z metalowego eurokodu zerka alfa krytyczne (prowadzące do kolenjych trudnych słów - 'minimalny mnożnik obciążeń obliczeniowych przy którym spełnione jest kryterium początku uplastycznienia panelu, dla wartości charakterystycznej granicy plastyczności').

Ktoś mówi o kochaniu, ktoś mówi o oddaniu, a ktoś zastanawia się, co to jest dokładnie 'podudzie kurczaka'. A ja dalej nie jestem pewna, czym jest masoneria, choć tyle wody przez moje uszy się już przelało. Na pocieszenie rysunek :P.



Tak w ogóle jestem zafascynowana czytelnią na Rajskiej, gdzie zapraszam każdego, kto się napatoczy. Trochę głupio pierwszy raz przed 5 rokiem poznać miejską czytelnię, ale ta politechnikowa mnie jakoś zraziła do dalszych odwiedzin. Tutaj naprawdę ludzie się uczą :D.

I zapraszam w związku z tym do nowej ankiety - będą jeszcze 2 zaległe posty o Anglii i wszystkie 3 ankiety w końcu podsumuję :P.

PS. ...residuum, funkcje kształtu, przestrzeń Hilberta i naprężenia... Wszystko niejasne :P

Przyszło mi dzisiaj do głowy słowo 'cot' i zastanawiałam się, co ono znaczy (tj. byłam przekonana, że to kołyska, a tu jednak łóżeczko). Szybko się zapomina słówek, których się nie używa, chociaż one tam sobie gdzieś w głowie tkwią (pomiędzy newsami z pakowalni, klasyfikacją węgla kamiennego i przepisem na sernik). Jest szansa, że o Hilbercie też zapomnę 8) (o ile pierwej ten da się poznać).

sobota, 1 września 2012

Szósta bajka o Czerwonym Kapturku

Czerwony Kapturek podniósł oczy znad monitora, by popatrzeć na ogród za oknem. Naraz poderwał się na równe nogi, bo na ogrodzie zobaczył Białego Królika. Kapturek pomyślał, że teraz to już na pewno zasnął nad konstrukcjami stalowymi, i będzie musiał biec za Królikiem, wskakiwać do nory z zaburzonymi prawami fizyki, jeść podejrzane ciasteczka, palić nargile dla towarzystwa, brać udział w teaparty z jednym talerzykiem i nie daj czego grać w krykieta nie zwracając uwagi na różowe flamingi. Przed oczami zaczęła mu przelatywać talia kart na czele z królową kier, gdy nagle Biały Królik wpadł do domu, by zjeść karmę z talerzyka domowych budzików. Eugeniusz, kot Basi i Grzesia z naprzeciwka. Na swojego Białego Królika Czerwony Kapturek musi jeszcze poczekać.






Konstrukcje stalowe zdało w pierwszym terminie 24 osoby na 117 z mojego 'potoku'. Podobnie było z metodami obliczeniowymi w inżynierii lądowej. Nie wiem, co jest trudniejsze do przezwyciężenia, niechęć, czy lenistwo. Gdzieś tam czeka spokojne pakowanie papryki...

piątek, 31 sierpnia 2012

Stansted airport

[dopisane koło północy, 30 sierpnia] Poniższy kawałek jest trochę dziwny, ale sobie postanowiłam, że zostawię :P. W końcu to i tak blog dla mnie (już wkrótce użyję tego argumentu ponownie).


Post jest pisany na szybko – na lotnisku w Stansted. Pomyliliśmy się z wujkiem, dzięki czemu mam 3 godziny czekania na samolot – przynajmniej zdążę bez nerwów, mam złe wspomnienia z mojego ostatniego lotu z Londynu. Więc (słowo, którym się nie zaczyna zdań, ale zawsze tak ładnie pasuje) wracam do Polski. Z tym wracaniem nie do końca wiem, jak jest.


Wracam, na pewno wracam, bo mam gdzie, mam do kogo i mam do czego. Jednak (pisałam już o tym wiele razy) gdziekolwiek człowiek by nie był przez część swojego życia, zostawia tam kawałek siebie, 'bom wszędzie cząstkę swej duszy zostawił'. Może być to i krew na niebieskim plastrze naklejonym na pakowalni, może to być włos na białym dywanie u Francoise, może być też postać w czerwonej bluzce na zdjęciach z park party. Kiedyś jeszcze na pewno odwiedzę Anglię, albo świat robi się coraz mniejszy, albo ręce ludzie coraz dłuższe mają, i łatwiej nimi sięgnąć realnych celów. UK Salad (dyplomacja) wysyła mi smsy, z których przebija żal z powodu utraty źródła przepysznych cukierków z Sainsbury’ego, oraz kogoś, kto uśmiecha się idiotycznie zza papryki. Miłe ;).


Lotnisko w Stansted jest dość duże, przestrzenne, jasne. Idę na samolot (ubrana w adidasy, polar i płaszcz, poza tym przepełniona nadzieją, że jednak bagażu nie będą mi ważyć), może później jeszcze dodam ze dwa słowa ;). Tę noc spędzam u Paci i Grzesia, wyjadą po mnie samochodem ;). Gdyby ktoś kiedykolwiek potrzebował przenośnego domu, służę pomocą ;).


[PS, pisane w autobusie do Sanoka, następnego dnia, koło południa - by wyjaśnić wątpliwości niektórych] Część czytających może była za granicą w pracy, część pewnie słyszała o tym, jak jest w takich miejscach – zakładach pełnych emigrantów z Polski, w różnym wieku i z różnym stażem za granicą. Często nie jest lekko z tymi ludźmi, normą jest obgadywanie, brak życzliwości, złośliwość i chamstwo. Przez 2 miesiące da się 'być przyjacielem każdego', o ile się ma dobre podejście – często pobłażliwe, pełne zrozumienia, ale zdecydowanie nie uległe. Polubiłam dziwnych ludzi na UK Salad, oni odpłacali się godziwym traktowaniem, szacunkiem (zarówno wobec mnie, jak i moich próśb i decyzji) i zaufaniem. Ja nie miałam źle, i naprawdę ciężko było mi wszystkich i wszystko zostawiać. Myślicie, że po długości, po czasie trwania uczuć, odczuć, smutku, tęsknoty, można poznać ile coś dla nas znaczyło? To były dobre wakacje, dziękuję ;).


A teraz prośba - trzymajcie za mnie kciuki przez cały wrzesień najlepiej, bo mam dłuuuuugą sesję :P. Powodzenia wszystkim, uśmiech ode mnie ;).

wtorek, 28 sierpnia 2012

London 2012

Przexz ostatnie dni w Anglii zwiedzam Londyn - troche sama, troche z kuzynkami.

Ok, przyznaje, ze kobiety co innego mowia, co innego robia, a co innego mysla. Same maja przez to problemy. Traktujcie to jako cud wielofunkcyjnosci...

sobota, 25 sierpnia 2012

bye uk salad!

Wczoraj pakowałam paprykę z Kamilem. Znaleźliśmy w trejsie folię z kalafiora (w trejsach można wszystko znaleźć, parę dni temu znaleźli okulary. Normą są owoce i warzywa, zwłaszcza ziemniaki). Nadrukowany był na niej kraj pochodzenia - Poland. (Okazuje się, że Polska może być eksporterem kalafiorów.) Zaczęliśmy się śmiać, folia przechodziła z rąk do rąk, większość uśmiechała się ciepło. Rzadko się trafia. Polski się nie kocha tylko będąc w Polsce.



-Pani Gosiu?
-Noo, co tam, dziecko?
- pani Gosia może uczyć w nauczaniu początkowym, jest też katechetką. Nigdy nie pracowała, zajmowała się dziećmi w domu. Ja wkładałam paprykę na maszynie Hamzy - large vine, a pani Gosia stała na sześciopaku i obserwowała lecące pomidory. Dzieliło nas może półtora metra.
-Ja wiem, że tutaj większości osób nie obchodzę jakoś szczególnie, że oni mnie też pewnie mało obchodzą, że tylko pracujemy razem, że się lubię z większością, ale przecież zapomnimy siebie niedługo. To znaczy, będę was wszystkich pamiętała, wy mnie też, jak przyjadę za rok, to się raczej będą wszyscy cieszyć że jestem, ale przecież nikt tutaj się nie przywiązuje do ludzi, nikomu nie brakuje innych, zwłaszcza jak pracują dwa miesiące...
-No, masz rację, tak jest, ludzie przychodzą, odchodzą, zwłaszcza w takiej pracy.
-Wiem, że to jest normalne, wiem, że chcę wrócić na studia, że przez 90% czasu człowiek się zastanawia, co tutaj robi... Ale mam takie ciężkie serce, jak muszę wszystko i wszystkich dzisiaj zostawić. Jestem smutna i wiem, że to smutek tylko na chwilę. Ale jestem, strasznie, i mnie to denerwuje, bo nie wiem czemu tak.
-Asia, ciesz się, że uciekasz stąd, widzisz jacy tu są ludzie, po co cię tu? Nie myśl za dużo, idź wkładać paprykę. To normalne, że jesteś smutna, jak cię poznałam, wiedziałam, że będziesz.
- pomimo lecących pomidorów pani Gosia mnie przytuliła.



Dwa lata temu byłam przekonana, że żegnam się ze wszystkimi - na zawsze. W tym roku nic nie myślę.



-Eeee, Asia, chyba nie będziesz płakać. No, chyba, że za mną :P.
-Niee, no co ty, ja nie płaczę przecież
. - ja nie płaczę z definicji.



Jamal i Joe zaprosili mnie do pracy na sezon w przyszłym roku. Miło.



Nienawidzę końców. W niedzielę rano Londyn, w środę o 18 mam samolot do Polski. Bardzo dużo osób mi zazdrości. Dalej nienawidzę końców.

czwartek, 23 sierpnia 2012

it's raining cats and dogs i pani Grażyna

Pracuje ze mną pani Grażyna. Ma 51 lat, jest niska, szczupła, krewka i bardzo przeklina. Niesamowicie przeklina. Krzycząc i używając słów na 'k', które bywają też określeniem kobiety (myślałby ktoś, że na pakowalni takie pracują, ale nie wydaje mi się (cokolwiek bym czasem o ludzuach z pakowalni nie mówiła :P)).

Panią Grażynę poznałam w pierwszy dzień mojej pracy w tym roku - pakowałam z nią porcje. Przez 2 godziny nie odezwała się do mnie niemal ani słowem - to dość dziwne jak na nią i jak na typowe zainteresowanie świeżymi twarzami. Teraz wydaje mi się, że nie wiedziała jak mnie ugryźć - byłam niewątpliwie nowa, ale zaznajomiona z firmą i częścią osób. Po owych dwóch godzinach, poszliśmy na grejdę ogórkową. Wtedy usłyszałam pierwsze zdanie w moją stronę 'Hej, k***a, powedz temu, k***a, Jimmiemu, że ja nie stawiałam tu tego bina, tylko on już tu był, k***a, jak przyszliśmy'.

Panią Grażynę lubię (wydaje mi się, że z wzajemnością), mam do niej 'sentyment'. Opinie o niej na packhousie są różne. Dzisiaj (jak co dzień) pani Grażyna, absolutnie niczym nie sprowokowana (chyba chciała boxy, a kolega rozmawiał w tym czasie z kimś innym) rzuciła 'Hej, k***a, Stefan (kolega ma na imię Grzesiu), zaraz cię tak strzelę w tą zakutą pałę, że k***a mózg ci się po całym packhousie rozwali! K***a, o ile ty masz jakiś mózg!' Po czym uśmiechnęła się zadowolona z salw śmiechu - mojego, Grzesiowego i innych. Grunt to mieć dobre podejście do życia i do pań Grażyn :).



Poszłam wczoraj do sklepu - do ciapka (napiszę innym razem, albo dodam jakiś odnośnik. Oczywiście padało. Przed sklepem stała moja znajoma pani (lubię mieć znajome potrierki, sprzątaczki, ekspedientki etc.), która sobie ze mna pogadała. (Sorki za angielski, piszę szybko, bo muszę spać, i na pewno pomylę czasy).

'What a terrible weather, it's raining again, you dunno what to do..' - pani się też deszcze nie podobają.
'Yes, in the UK it's raining almost everyday. How do you say, 'it's raining cats and dogs'?' - chciałam zabłysnąć..
'oh, it's raining cats and dogs, yes, exactly, yes' - pani się zainteresowała i popatrzyła przed siebie
'?'
'oh, we don't really use this one. It's very old one, you know. I heard it for the last time at school, really. But it's good you know it. It's raining cats and dogs...' - po czym zaczęłyśmy rozmawiać nieco o wymowie, właściwie o tym, że Anglicy mówią strasznie niedbale, i nawet ludzie z innego rejonu kraju mają problemy z akcentem. I czym ja się przejmuję, wystarczy może 'pepper', 'cucumber', 'take off' i 'go home' :P.


Robię krzywdę. Sobie i innym, nieustannie. Nie wiem... .


Ledwo wytrzymuję na papryce. Dwa dni w pracy :(. :((.

czwartek, 16 sierpnia 2012

inna bajka

Po prostu nie mogłam tego nie zamieścić :P.

I jeszcze jedno - piosenkę każdy zna (tu wersja łatwa, pooglądajcie sobie jakiś występ także), ale nie wiem, czy ktokolwiek zwracał uwagę na słowa. Przyznam się, że ja dochodziłam do 'ici c'est confortable' (przez 'n' we francuskim :P), i dalej refren był zagadką.

[update 16 VIII]
To bardzo głupie przeczucie, ale dzisiaj cały czas mam wrażenie, że za 20 lat przyjdzie do mnie Solviga O....kov, o coś pytać lub prosić. Pewnie za 20 lat nie będę już pisała głupot na blogu. Ale to śmieszne :P.

Chyba powiedziałam - nie ustami, a śmiechem i skinieniem organizmu. Dalej dziękuję Niebiosom za zastępy szarych komórek, które zdołają wszędzie wcisnąć strzępki racjonalizmu. Wypełnią nim cały organizm, tak, że znaczna część wody z organizmu wypłynie oczami. Jeszcze jest trochę miejsca, jadę do Londynu w przyszłą sobotę. Jamal nie był zachwycony, że kończę pracę po 7 tygodniach. Chyba nie zdaje sobie sprawy, na ile te 7 tygodni mi wystarczy. Jestem śpiąca.

wtorek, 14 sierpnia 2012

Kapelusz

Miałam na ten temat pisać już kiedyś, ale zabrakło mi czasu, więc wiadomością podzieliłam się z jedną osobą mailowo (potem z innymi też, nieco mniej rozwlekle).

Są takie rzeczy, które mają specjalne znaczenie. Miałam w ręce niedawno angielską książkę, która zaczęła się opisem, jak chłopcy stają się mężczyznami. Otóż taki młodzieniec udawał się na Wyspę Chłopców, gdzie w ciągu 30 dni musiał wybudować canoe, by wrócić do domu. Zabierał ze sobą tylko nóż, jednak szybko okazywało się, że wcześniejsi mężczyźni zostawili na wyspie siekierę i młotek, oraz napis 'człowiek pomaga człowiekowi'. Dzisiaj nie piszę o pomocy, ale o rzeczach, które są dla nas jakąś granicą na drodze ku dorosłości (tak generalnie myślę, że dorośli ludzie na ogół mają już odchowane wnuki ;) ).

Otóż - na 23 urodziny kupiłam sobie także kapelusz (także, bo zasadniczym prezentem był Oxford. Jednak fajnie mieć urodziny na wakacjach ;) ). Jest biały, nieduży, zrobiony z materiału 'paper straw' (jak metka wskazuje), i ma dookoła jasną wstążkę w kwiatowe wzory. Zawsze, odkąd pamiętam, chciałam mieć kapelusz. Nie było z tym łatwo, bo jednocześnie skądś wzięło mi się przekonanie, że do kapelusza trzeba dorosnąć. To nie biustonosz, ale kapelusz właśnie był dla dziewczynki Asi wyznacznikiem tego, co dorosłe - wiedziałam, że gdy nadejdzie Właściwa Pora, kupię sobie jeden i będę go nosiła z naturalnością i powagą. Teraz trochę przesadziłam z ubarwianiem opisów, ale naprawdę coś w tym stylu czułam :P - że kapelusz kiedyś stanie się moim udziałem, ale jeszcze trochę czasu do niego mam :P.

Wbrew wszystkiemu (także stereotypom Angielek), nie nosi się tutaj kapeluszy - przynajmniej nie bardziej niż w Polsce, poza tym przodują mężczyźni - w stylowych nakryciach głów, które nie zaliczają się do grupy letnich, czy plażowych. W związku z tym, ja w moim wyróżniam się z tłumu - i są momenty, gdy mi to nie przeszkadza. Ubieram go z resztą rzadko, czasem do sklepu, no i oczywiście nad morze :D (zdjęcia wkrótce). No i w domu :P. Lubię kapelusze.