niedziela, 29 grudnia 2013

korzenie

Moje miasto rodzinne jest miastem piechoty. Choć posiada (bagatela!) 10 linii autobusowych (w których istnienie ciężko chyba uwierzyć, i które ponadto nie pasują prawie nigdy nikomu (a przynajmniej nigdy nie w dwie strony)), jest przy tym na tyle małe, że niemal wszędzie da się dojść na piechotę. Piechotą zatem drałuje się do Kauflandu i do przychodni, w górę i dół, przemierzając kilometry wzdłuż rzeki lub wzdłuż obwodnicy.
Sprzyja to dobrej kondycji mieszkańców, ale przede wszystkim usuwa pewne ograniczenia. Nie ogranicza miejsce (miasto małe, i nie każdy musi odwiedzić tego samego dnia Carrefoura i Intermarche, nie ogranicza czas (bo zawsze jest szybciej niż piekielnymi autobusami). Drepta się zatem noga za nogą, w sobie tylko znanym kierunku, żyje się z prędkością 5 km/h + 3 pogawędki ze znajomymi 'piechurami'. Uprzywilejowane dzielnice ułożone są koncentrycznie względem środka ciężkości miasta, który ma współrzędne inne dla każdego obywatela.
Ponadto 'ciężko jest odwzajemnić ciepło otrzymane', co brzmi nieco enigmatycznie :P. 


Dzisiaj odwiedzałam Protoplastkę w jej progach. Stałam się (jak w wielu innych przypadkach) w nie-rodzinnym domu sprzątaczką i kucharką (albo jak kto woli – domownikiem), opłaconą za młodu miłością w postaci kanapek w wagoniki, huśtawki w ościeżnicy, plackiem jabłkowym i przyzwoitym wychowaniem. Ze zdumieniem zauważyłam, że nie potrzeba już wspinać się na stołek lub kredens, by wstawić miseczkę w różowe kwiaty na miejsce. Znalazłam starą, świecącą w ciemności naklejkę z Monte, dałam radę sama rozwiązać większą część krzyżówki. I przyglądałam się, z mieszaniną troski i czułości, jak z każdym oddechem podnosi się kołdra, pod którą leży ktoś, kto 20-kilka lat temu w ten sam sposób przyglądał się małej, śpiącej mnie.



Mam najniższe tętno z rodziny, chyba ani razu podczas Świąt nie przekroczyło mi 65 uderzeń na minutę. 

PS. Pisane jako praca mgr, stąd inne formatowanie (którego nie potrafię zmienić :P). I szczęśliwego 2014 dla wszystkich ;). 

niedziela, 22 grudnia 2013

wprawki domowe

Podkarpacie wita odleżanym śniegiem, świeżym powietrzem i prędką, choć pożądaną, wymianą okien. Uszek starczyłoby dla 200 obywateli, licząc, że każdy ma lewe i prawe. Protoplastka nauczyła mnie robić super ciasto na pierogi, co pozwala mi wierzyć, że i ja będę miała co wnukom przekazywać. Spod trzech swetrów i pięciu placków nie widać końca magisterce, która pisze się od godzin nie aż tak porannych jak by się chciało.

czwartek, 19 grudnia 2013

znajdź sobie naukowe hobby

Popatrzcie, co się dzieje na świecie :).

Wczoraj (a może dzisiaj nad ranem) uderzyło mnie to, że książki traktujące o trzęsieniach ziemi napisane przez budowlańców są zupełnie inne niż te, które piszą sobie geologowie. Istotne jest to, że budownictwo i geologia mają miejsca dość blisko siebie przy naukowym stole. Ważne kwestie dla jednych są zupełnie pomijalne dla drugich. Co dziwne, te same pojęcia są w stanie mieć zgoła inne definicje, w zależności od potencjalnych odbiorców podręcznika. Kadź naukowa jest wypełniona zatem przez zbiór niemieszajacych się ze sobą cieczy, które choć mają coś wspólnego, to jednak się nie przenikają wzajemnie. Trochę to denerwujące, że nie korzystamy ze swoich zdobyczy nawzajem, że patrzymy na życie dziedzinami, a nie zjawiskami, które trzeba wyjaśnić dowolnym narzędziem. Budowlańcy niech się zatem zajmują sejsmologią, matematycy uplastycznianiem metali, chemicy mechaniką kompozytów. Nie szukajmy sobie zainteresowań daleko, humanistom wybaczam fizykę :P.

Eeee, chyba słabo dzisiaj, śpiąca jestem. Jadę do domu, wszystkim, z którymi nie zdążyłam się spotkać - życzę Wam przyjemnych Świąt. Przez internet się tak nie da, ale proszę, pomyślcie, że w tym zawiera się wszystko, czego bym Wam chciała (każdemu z osobna) życzyć.

czwartek, 12 grudnia 2013

dla rozrywki

Gdyby komuś się nie chciało pisać prac magisterskich, albo wykonywać czynności, które poprzedzają lub następują po pisaniu magisterki.

FILMIK 

Sam bardzo często staje przed problemem tłumaczenia mi rozmaitych rzeczy i różnic pomiędzy tymi samymi słówkami po angielsku. Już wiem, czym się różni 'stiff' od 'rigid' :P. Przy okazji wysłał mi to (kopiuję, bez sensu przepisywać, stąd dziwne edytowanie) - Donald Rumsfelt:

'Reports that say that something hasn't happened are always interesting to me, because as we know, there are known knowns; there are things we know we know. We also know there are known unknowns; that is to say we know there are some things we do not know. But there are also unknown unknowns- the ones we don't know we don't know.'

Prócz tego u Zagatki poznałam piosenkę.

sobota, 7 grudnia 2013

Słowa i słówka, czyli ankieta pojęciowa

Jedną z oznak zmian, które następują w ludziach jest zmiana języka, jakim się posługują. Rozpoczyna się od zmian prostych, oczywistych dla każdego - dziecięce gaworzenie przechodzi w proste słowa, początki władania językiem narodowym. Z kolei ów język narodowy szybko wzbogaca się w elementy slangu podwórkowego, czy nowe, tajne hasła, wymieniane przez rodzeństwo, a obce rodzicom. Dorastając, tak drastycznych przejść jak pomiędzy 'mama daaa ciu?' a 'mama, daj mi cukierka!' jest coraz mniej, za to systematycznie dochodzą nowe słowa i pojęcia. Po epitet, stawonogi, monsun i stożek wystarczy lekko wyciągnąć rękę, za to na egzotyczną wycieczkę zabieramy weltshmerz, RNA, nihil novi i granicę szeregu. Im dalej posuwamy się w doświadczeniach, tym więcej jest słów, których używać na co dzień nie potrzebujemy. Zazwyczaj nazywają po prostu pojęcia abstrakcyjne (o które ciężko się potknąć  gnając rano na tramwaj), poza tym naturalnym jest, że im bardziej niszowego słowa użyjemy, tym mniej osób ma szansę je znać. Nadchodzi dzień, gdy zaczynamy swobodnie i świadomie używać wulgaryzmów. 

Dochodzi się także do momentu, w którym idzie się na studia. Droga do magisterium usiana jest słowami dziwnymi, które na początku stanowią przeszkody, a przy końcu pewne i solidne stopnie, po których trzeba stąpać do celu. Poznaje się masę słówek, które nagle zaczynają jeszcze lepiej opisywać fragment rzeczywistości, która dla całej reszty świata jest złożona z kilku raptem rzeczowników. Zaczyna się zauważać podciągi i pylony, podobieństwa życia do funkcji matematycznych, zjawiska chemiczne czy fizyczne w relacjach międzyludzkich - i dwa języki powoli mieszają się i uzupełniają.

Zwrócono mi kiedyś uwagę (i myślę, że w zdaniu 'za mało Cię teraz znam żeby rozumieć o czym tam piszesz' jednak o to nie chodziło), że w niektórych postach używam za dużo słów i analogii (hmm, naukowych?), których nikt nie jest w stanie do końca zrozumieć (przyznam, że i mi się to zdarza po jakimś czasie :P). Zwłaszcza wypomina mi się aproksymację i interpolację, które są niezrównane w wielu opisach :P. Jestem mieszanką dość szczególną, chciałam zatem sprawdzić, na ile czytelnicy (czyli Wy :) ) znają zwroty, których mogłabym użyć przy jakiejś okazji. 

W zestawach mogliście się przyznawać do ogólnej znajomości:
A. Ściskania mimośrodowego albo krzyżulca  - budownictwo
B. Miareczkowania lub acetylenu  - chemia
C. Operatora nabla lub aproksymacji  - matematyka


Wyniki ankiety trochę mnie zaskoczyły, ale wszystkim trzynastu osobom dziękuję za udział ;). Pierwszym nasuwającym się wnioskiem jest to, że bardzo dużo (bo aż 9!) osób zna się na chemii. Myślę, że albo słowa były łatwe (bo w sumie było i o acetylenie i o miareczkowaniu mówione już w gimnazjum (jestem na bieżąco :) ), ale kto pamiętałby te definicje do tej pory :P), albo mam bardzo mądrych czytelników :P. Chemików się nie spodziewam wielu, niestety. Gratuluję tym, co znają coś z każdej działki ;), poza tym ciekawi mnie osoba orientująca się w budownictwie a nie znająca aproksymacji :P. Z kolei ktoś, kto zaznaczył 'żaden' jest po prostu człowiekiem, który nie studiuje ścisłych kierunków - uśmiech dla tej osoby, jesteś jak najbardziej mile widziana ;).

Z ankiety generalnie nie wypłyną żadne zmiany - nie zmienię na pewno mojego sposobu pisania ani wypowiadania się (w gruncie rzeczy bardzo go lubię), a po wynikach widzę, że nawet bardzo to nikomu nie powinno przeszkadzać. Mili mi są wszyscy, którzy czytają to, co sobie czasem piszę, mam nadzieję, że pomimo pewnych trudności da się je czytać z przyjemnością ;).


Nie odpowiadam na maile, nie mam czasu na większość rzeczy - weekend pod znakiem wykresów.

piątek, 6 grudnia 2013

nie zrozumie się wszystkiego od razu

Czasem życie stawia nas przed problemami, których natury nie rozumiemy. Reakcje chemiczne, zachowanie ludzi dookoła, efekt żyroskopowy ( :P ), naprężenia przy trzęsieniu ziemi nielogicznie wysokie na najnwyższym piętrze. Dobrze by było znaleźć odpowiednią książkę, rozwiązać równanie, sprawdzić, co tak dokładnie włożyło się do abaqusa - ale często problemem jest brak danych i niedostateczna wiedza na temat zagadnienia.


poniedziałek, 2 grudnia 2013

andrzejki

Z okazji andrzejek okazało się, że można wiele rzeczy. Na przykład przebrać się w strój ładnej dziewczyny, tak, że nie poznaje się siebie w lustrze jeszcze kilka dni później. Albo upiec ciasteczka z wróżbą w 1,5 godziny. I potem je jeść, pochłaniając z czystej ciekawości (?) możliwe swoje i cudze przyszłości. Przepis na ciasteczka.


(Zdjęcie jest niewyraźne, bo jeszcze nie potrafię dobrze obsługiwać komórki). A w środku? 'Wtorek będzie twoim dniem' --> idealnie na kolokwium z aparatury.

poniedziałek, 25 listopada 2013

ankieta po prawej

Zapraszam do głosowania w nowej ankiecie po prawej ;). Jest zbyt skomplikowana, by opisywać ją w malutkim okienku po lewej, zatem instrukcja poniżej.

Dostępne są trzy zestawy, po dwa wyrażenia. Jeżeli znasz choć jedno z dwóch wyrażeń w zestawie, i jesteś w stanie cokolwiek powiedzieć na jego temat (np. co to jest?), zaznacz tą opcję (lub jej mix). Nie patrz przy tym do wikipedii, nie używaj internetu ani współlokatora :P.

1. Ściskanie mimośrodowe, lub krzyżulec
2. Miareczkowanie, lub acetylen
3. Operator nabla, lub aproksymacja

Przyjemnego odpowiadania :P

PS 'Miareczkowanie' to nie jest odmierzanie czegoś za pomocą miarki, a acetylen to nie to samo co aceton w zmywaczu do paznokci :P.

PPS Jeśli znasz choć jedno wyrażenie z każdego zestawu, zaznacz odpowiedź 'wszystkie' :).

niedziela, 24 listopada 2013

nie chcemy otwartych okien!

Zaatakowała mnie choroba - którą z braku lepszego słowa nazywam lenistwem. Nie takie zwykłe nicnierobienie, ale bezwład twórczy, brak możliwości ruszenia ręką przywaloną przez szafę z pochowanymi w niej książkami i artykułami do przeczytania 'jak będzie czas, albo odpowiedni moment'. Podobnie jak rdzenni Amerykanie byli podatni na katar, tak perfekcjoniści w kontakcie z lenistwem cierpią nie tylko na bezpośrednie i 'formalne' jego efekty, ale także na duszy - z niemożności zrobienia czegoś najlepiej, jak się tylko umie - bo własnie się nie umie..

Już dosyć jojczenia :P, może przynajmniej kilka rzeczy uda mi się dziś naszkicować. Rozważam urwanie się z połowy poniedziałku na uczelni. A piszę posta, bo mam w pokoju śmieszną sytuację. Jej współautorem i zaraem bohaterem jest Okno, które przeżywa bunt nastoletni (bądź kryzys wieku średniego, zależy, czy liczyć lata w kontekście ludzkim, czy okiennym) i nie chce się zamknąć. Trwa zatem w stanie permanentnie rozszczelnionym, dostarczając mi tym samym świeżego, schłodzonego tlenu (tak niezbędnego do dobrego wypoczynku i pracy umysłowej!) w ilościach poruszających kartki leżące na parapecie. W chylącym się listopadzie jednak wolałabym wyraźnie oddzielić zewnętrze od wnętrza (w maju tak samo, bo wtedy miast tlenu pojawia się dym z grilli. Mam jednak nadzieję, że do maja Okno przestanie nam robić numery).

Tak czy inaczej, pomimo czajnika, parującego kubka herbaty, kaloryfera nastawionego na 5 i przegrzanego laptopa, mam dość zimno. Jednym ze sposobów radzenia sobie z tym stanem (bez użycia kołdry) jest poruszanie się. Zawiązałam zatem włosy w kucyk na czubku głowy i zaczęłam pląsać w rytm muzyki ;). Polecam wszystkim - na wszystkie smutki, zmęczenia i problemy, nie tylko te z oknami.

Chyba źle ze mną, jeśli już piszę o 'moim dniu'. Ratuje mnie pierwszy akapit i przepisane ogłupiające pomiary :P. Do poprawy czekają wyparki.. Miłego weekendu wszystkim ;)

poniedziałek, 18 listopada 2013

google potrafi

Wydaje mi się, że jestem o wiele lepsza w pisaniu listów niż w pisaniu prac naukowych. Pisząc swobodnie, palce giętkie wstukują wszystko, co pomyśli głowa, która od idei do rozwiązania przechodzi traktem tłocznym od słów jak Oxford street po południu (jeśli pomyślę o tłocznym miejscu, zawsze przychodzi mi to jedno do głowy. Pamiętam także, że idąc z Radkiem i Edytą znaleźliśmy się na jej paryskim odpowiedniku. Galeria Krakowska to jednak niższy level :P). Tymczasem klecąc mechaniczne zdania, o każde słowo muszę się z neuronami handlować, przeczesywać dzikie stepy słowników internetowych i rezerwy woli uruchamiać. Ale już nie jojczę (i taktownie nie wspominam o progresie dzisiejszym, poniżej normy).

Piszę z ciekawą sprawą. Przypadkiem odkryłam ciekawą opcję wyszukiwarki google, polecam wszystkim do zabawy :P. Wpiszcie sobie również 'zerg rush' w wyszukiwarkę ;).

I to tyle, chciałam dzisiaj coś normalnego napisać. I to z 5 zdań bez przerwy :).


czwartek, 14 listopada 2013

samookaleczanie

Tak się zastanawiałam (w sumie nie po raz pierwszy), czemu ja sobie to robię. 'To' jest ogólnym określeniem na pracę po nocach - bo dnia brakuje, albo jest wypełniony czym innym. Marzy się łóżko (odległe zaledwie o metr), w głowie dziwne szumy (nie dochodzące tym razem z 7 piętra), a tu uparcie MES się wciska. I nie wiadomo jak jest 'zbieżność' po angielsku. Uuhhhhh..

Nie ma mnie fizycznie - przynajmniej dopóki nie napiszę mojego tałatajstwa.

czwartek, 7 listopada 2013

Czasy się zmieniają - Kompania Braci

Temat na posta chodził mi po głowie od dłuższego czasu, jednak nie mogłam trafić na odpowiedni moment, by coś porządnego stworzyć. W ramach pisarskich ćwiczeń przed kilkudziesięciostronicowym esejem na tematy dynamiczne, postanowiłam spróbować choć część myśli przelać na piksele (i ostatecznie z efektu nie jestem szczególnie zadowolona, ale chyba już powinno tak zostać :) ). 


Jeżeli jest coś, co trwale łączy ludzi, są to silne emocje. Przeżyte razem wydarzenia (przede wszystkim ciężkie i wymagające), te same trudy, te same momenty pochłaniające wszystkie zmysły – implikują te same myśli. I tworzą powiązania międzyludzkie, które są przynajmniej tak mocne jak współdzielone emocje.

Jak pewnie większość z Was wie, niedawno skończyłam czytać książkę, która zrobiła na mnie ogromne wrażenie i z miejsca zasiliła szeregi ulubionych pozycji. Nosi ona tytuł ‘Kompania Braci’ i jest opisem walk, jakie toczyła Kompania E(asy), 101 Dywizji Powietrznodesantowej armii Stanów Zjednoczonych, podczas II Wojny Światowej. Kompania została zwerbowana z ochotników, którzy chcieli przystąpić do wojsk spadochronowych. Po przeszkoleniu, żołnierze uczestniczyli w tworzeniu 2 frontu w trakcie D-Day (lądowanie w Normandii), po czym walczyli w wielu bitwach, w tym w obronie Bastogne. Jednym z jej fenomenów (który z resztą jest wielokrotnie wymieniany w książce, i który skłonił jej autora do spisania wydarzeń) jest to, że członkowie Kompanii Braci stali się sobie bardzo bliscy, stali się dla siebie braćmi. Wojna, przeżyte wszystko, co wymieniłam w pierwszym akapicie (i o wiele więcej), uczyniło z nich przyjaciół, ludzi, którzy mogli na sobie polegać w każdej sytuacji.

Wydaje mi się, że mało jest teraz tak mocnych doświadczeń, mało wspomnianych emocji, chwil, podczas których obie strony muszą stanąć na wysokości zadania, polegać na sobie by przetrwać. Dosłownie lub w przenośni. Jednym z niewielu wydarzeń ostatnich lat, które przyszło mi do głowy była śmierć Jana Pawła II. Całe miasta wychodziły na ulice, a ówczesny tłum nie był tłumem obcych. W każdych oczach było widać te same emocje, smutek, pytania – ludzie na chwilę byli razem. Podobnie po katastrofie Tupolewa – społeczeństwo w pierwszej fazie było społeczeństwem jednolicie zdezorientowanym i zagubionym. Te chwile nie trwały długo, jednak na jakiś czas były w stanie połączyć naród, który dał radę wytrzymać bodajże 123 lata niewoli. Może dlatego, że była niewolą?

Życie (pełne ludzi) zatem może przypominać dwa kawałki metalu, których nie można ze sobą połączyć, bez uprzedniego podgrzania i stopienia. Mówi się, że przyjaciół poznaje się w biedzie, ale przysłowiowa ‘bieda’ jest tylko ostatecznym testem tego, co powinno zostać wytworzone dużo wcześniej – mocnej więzi zawiązanej właśnie przez wspólne przeżycia. O ile podczas wojny czy niewoli bodźce są bardzo mocne, tak dzisiaj łączy nas, hmm, wspólne siedzenie po nocach nad projektem z konstrukcji metalowych, wycieczki i ewentualnie gromadne marsze na 11 listopada (przynajmniej tyle mi przychodzi teraz do głowy :P). Stąd bierze się niepewność, nie tylko w kontekście innych, ale także siebie.

Mam dwie znajome dziewczynki, siostry. Widziałam je ostatnio, atmosferę w pokoju można by było łyżeczką wkładać do słoika. Starsza patrzy na młodszą:
- ...
- Właśnie nie wiem, czy to ja coś zrobiłam, czy ty.
- Chyba ja. (wymienienie zbrodni, której bym nie wspomniała nawet jako grzechu lekkiego)

Potem już rozmawiały samymi oczami, ale ja wiedziałam, że są razem. 

sobota, 26 października 2013

Into the burrow

Ludzie, jak mądrzy by nie byli, w swoim życiu czasem lądują w sytuacji Alicji z Krainy Czarów. Nagle, często z własnej woli (choć w sposób cokolwiek nieplanowany), goniąc za białymi królikami, lub po prostu przez nieuwagę, wpadają do dziury. Tej z gatunku przestrzennych, głębokich, dających być może nawet poczucie komfortu lotu, lecz przede wszystkim dających wystarczająco dużo czasu, by pomyśleć, miast tylko nerwowo machać kończynami. Zanim jednak owo pierwszozdaniowe lądowanie się odbędzie, należy Alicji towarzyszyć w procesie spadania.

Na układ zamknięty dziura-człowiek w środku, w warunkach standardowych działa tylko siła ciążenia... (równa iloczynowi masy człowieka obciążonego wszystkimi swoimi problemami przez przyśpieszenie ziemskie zwiększone o ilość rzeczy do zrobienia przed wydarzeniem krytycznym podzielonych przez kwadrat czasu, który pozostał. Jednostka się zgadza) ...która jest wyrażona poniższym wzorem:


Aplikując do przykładu myśli niejakiego Newtona (lub z rzutu wektorów na oś y) widać, że ową złowieszczą siłę pasowałoby zrównoważyć. Nasuwa się też oczywisty wniosek, że im większa ona jest, tym trudniej człowiekowi ją pokonać i zabrać się za niespadanie.

Choć nie jest to regułą, człowiek jest jednak dość świadomy procesu zamiany energii potencjalnej na kinetyczną podczas lotu w dół. Wie, że spada i mu się ten stan zazwyczaj nie podoba. Podany problem można rozwiązać na dwa sposoby.

Pierwszym z nich jest po prostu dolecenie do końca dziury z nadzieją na miękkie lądowanie i talerz podejrzanych ciasteczek na dole. Jak wiemy Alicji się udało nie potłuc.

Jest także inny sposób na przebycie tej drogi. Widząc, że się spada, że nabiera się niebezpiecznej  prędkości, należy jakoś spowolnić ten proces. W tym celu dobrze jest łapać się (przypadkiem lub metodycznie) wystających korzeni, linek, półek, czy wszystkiego innego, co sobie w wyimaginowanej dziurze zaprojektujemy. Dotykając tego, obok czego przelatujemy mamy szansę zostawić w tym miejscu trochę dodatkowej masy, a także stracić nieco pędu. Zwolnić albo zrzucić z siebie ciężar.

W życiu nie jest łatwo wyciągnąć rękę, zakończyć jedną sprawę nim zacznie się kolejną. Zwłaszcza, gdy blisko do ziemi, a ręce zajęte są trzymaniem kilku srok. Trzeba zacząć od dzisiaj, nie od jutra. I po kolei kłaść gdzieś na półkach kamyki mniejszych czynności. 

sobota, 19 października 2013

Kochać i tracić

Czasami patrzy się na coś. Patrzy się długo, lecz w pewnym momencie dorasta się do zmiany perspektywy. I chyba jednak trzeba do tego dorosnąć. Patrzy się zatem na coś, co można dla żartu nazwać nawet kajdanami - i okazuje się, że są one ze sznurka, a nie ze stali. Że to, co nas wiązało jest bardzo łatwe do rozwiązania, że jeżeli mamy garnek pełen zepsutego mleka, trzeba go po prostu wylać. Nagle wiemy, że to wszystko jest i wykonalne i normalne. I nawet oczekiwane. 'Życie - nic, a jakże dosyć'. Kto to pamięta?

środa, 16 października 2013

ukryj swe myśli

Jakieś 20 minut wolnego czasu (zrobiłam w abaqusie wszystko co chciałam w tym momencie, zostało nastawienie liczenia)  postanowiłam poświęcić na nadrobienie blogowych zaległości. Notka pewnie będzie iście 10-minutowa (mam zajęcia o 19:30, a uczesać się jeszcze trzeba).

W tym momencie pomyślałam, że chyba nawet nie mam za bardzo o czym Wam opowiedzieć. Czas pisania pracy (jakiejkolwiek właściwie) pochłania wszystkie myśli, szatkuje je nieziemsko i miesza ze sobą - wszystko to by stworzyć twórczą wizję wniosków i piękny obraz teorii. Bez czynów (bo napisałam tyle, co nic) i znaków praca próbuje urosnąć w głowie - z niematerialnych strzępków twierdzeń, zdań, nazwisk, artykułów i słów podlewanych nieustannie nowymi wynikami i głupimi pomysłami. Myśli ocierają się o siebie, przesypują, kruszą, a przy tym są modelowane i mieszane zadaniami pokroju laborek z maszyn przepływowych i koniecznością przygotowywania obiadu. Mam w głowie jedną wielką mandalę wszystkiego - ale lubię układanki :)

czwartek, 10 października 2013

Google plus i pisanie listów

Z tego, co mogę zauważyć, google plus spektakularnego sukcesu nie odniósł. Może to wina facebooka, który wcześnie wkradł się w łaski społeczeństw, na którym łatwo można odnaleźć wszystkie potrzebne osoby, łatwo pisać, łatwo oglądać. Jak się ma coś wystarczająco dobrego i znajomego (tzn nie wymagającego nakładów w postaci nauki), nikt nie szuka na siłę nowych rozwiązań, zwłaszcza, że te (by funkcjonować) musiałyby być zaakceptowane masowo z dnia na dzień.

Z drugiej strony nie wykluczam, że google w swoim czasie zyska jednak przewagę - nowości też są w cenie, a światek internetowy szybko się nudzi ;). Tak czy inaczej życia bez social networks już sobie nie jestem w stanie wyobrazić. (I chyba nie wynika to z samych zmian ludzi i ich wygodnictwa - raczej ze zmian charakteru świata i obecnych znajomości. Jako dziecko słyszałam przestrogi, iż wkrótce kontakty międzyludzkie ograniczać się będą tylko do tych wirtualnych. Ludzie jednak chyba widzą, że większą frajdę mają ze wspólnego nocnego wyjścia na kopiec, niż z miliona słów przepuszczonych przez łącze. Jednak bez tego łącza nie byłoby możliwe utrzymanie kontaktu z rzeszą potencjalnych kopcowych towarzyszy. I tak w nieskończoność.. :P).

Sorki za przydługi wstęp, zasadniczy postowy problem jest nieco lżejszej natury. Otóż na wspomnianym google plus można zapraszać znajomych do kręgów (hmm, pogrupować ich zgodnie z własnymi kryteriami), a i oni mogą dodać twoją osobę do obserwowanych. Odszukiwanie ludzi (o ile się orientuję) dokonuje się na podstawie adresów e-mailowych, bądź poprzez inne twory wujka google. Najciekawszą rzeczą w kręgach (o czym chciałam właściwie od początku napisać) jest to, że zostaje się dodanym przez różnych ludzi, o których nie ma się pojęcia. Nie mówię tu o postaciach pełniących w naszym życiu role co najmniej 3-rzędne (zaprasza mnie do znajomych ktoś, kto mieszkał przez miesiąc w akademiku, na 2 końcu korytarza, a czyjego imienia nigdy tak naprawdę nie poznałam), ale o zupełnie obcych jednostkach. Dzisiaj dodał mnie Ping Gabisi, niech mu świat wesołym będzie. Wcześniej zdarzali się inni. Śmieszne to wszystko :P. 


Drugą sprawą, z którą piszę jest pomysł Łukasza z bloga czas gentlemanów. Na 'męską' stronę zaglądam w miarę regularnie i bardzo spodobał mi się jego pomysł. Postanowił on odnowić tradycję pisania ręcznych listów i został koordynatorem akcji pisania do siebie. O dokładnych zasadach akcji możecie przeczytać TUTAJ. Jako gorąca zwolenniczka pisania maili (które nota bene traktuję jak listy) polecam Wam tą akcję, zwłaszcza, że niesie w sobie element niespodzianki :).



Abaqus stwierdził, że swoje wychodził. Mam pierwowzór spisu treści i pościągane ponad 20 różnych prac/artykułów, z których może coś mi się przyda. Przez 5 minut na każdą godzinę łapie mnie panika pomieszana ze strachem i niechęcią. Pfff...

czwartek, 3 października 2013

Do życia w fartuchu

Wczoraj wprowadziłam się znowu na akademiki - po raz 6 w życiu. Pierwszego razu wolę nie pamiętać, ale każdy następny był już oczekiwanym i wesołym wydarzeniem. W tym roku jest nieco inaczej, gdyż niemal wszystkie bliskie mi osoby skończyły studia (a przynajmniej ich bardziej usystematyzowany fragment) i po części chociaż zamieszkały razem ;).

W takich chwilach widać, co tak naprawdę stanowiło ludzką motywację do robienia lub lubienia niektórych rzeczy. Życie to jedno wielkie laboratorium badawcze, gdzie czasem bada się (z różną dozą świadomości) wpływ rozmaitych czynników na próbkę (dość ruchliwą i zawierającą 23 pary chromosomów).

Zazwyczaj regułą jest modyfikowanie jednej zmiennej i obserwowanie zmian w żyjątku lub innym obiekcie. Zmienia się temperaturę i mierzy się rozpuszczalność tej samej ilości soli w wodzie. Zwiększa się grubość stropu o 3 cm i wypatruje się zmian w częstotliwościach drgań własnych budynku. Problem z życiem (dość banalny i wszystkim znany) polega na tym, że nie da się w nim zmienić tylko jednego parametru, i często nie jesteśmy w stanie powiedzieć, co wywołało określony efekt. Zły humor może być spowodowany początkiem przeziębienia, problemami w pracy, zmianą godziny nadawania ulubionego serialu albo długotrwałą utratą przyjaciela. Albo milionem innych spraw i ich kombinacją.

Mamy w związku z tym codziennie jedną wielką mieszankę efektów losowych, z których nie zawsze jesteśmy w stanie wywnioskować co jest dla nas dobre albo nam potrzebne. Wyjaśniając szybko - śpiewamy roślince i ją podlewamy. Z dnia na dzień, gwoli eksperymentu, zabieramy wodę i wydobywające się z gardła trele. Roślinka usycha, co daje nam info, że woda albo fale dźwiękowe są jej do szczęścia koniecznie potrzebne.

I co, mądry Człowieku, wiesz, co Cię uszczęśliwia, co dodaje Ci chęci do życia, co każe Ci kląć i naciskać pedał gazu, co każe Ci iść do przodu, z padłych wstawać, jeść kolejną tabliczkę czekolady i płakać po alkoholu?

czwartek, 26 września 2013

kiss while your lips are still red

Miałam kiedyś etap w życiu, że mi Nightwish leciał w tle (chyba tak to powinnam nazwać, bo dokładnych tytułów ani słów nigdy nie znałam). Skończył się on już jakiś czas temu i czasem tylko jakaś piosenka zabłąka mi się na listę 'losowe piosenki z kompa'. Ostatnio znalazłam tą. Bardzo mi się spodobała melodia, a jak się później okazało i słowa były bardzo dobre. Wklejam po angielsku, ale polecam też polskie tłumaczenie.

Sweet little words made for silence
Not talk
Young heart for love
Not heartache
Dark hair for catching the wind
Not to veil the sight of a cold world

Kiss while your lips are still red
While he's still silent
Rest while bosom is still untouched, unveiled
Hold another hand while the hand's still without a tool
Drown into eyes while they're still blind
Love while the night still hides the withering dawn

First day of love never comes back
A passionate hour's never a wasted one
The violin, the poet's hand,
Every thawing heart plays your theme with care

Kiss while your lips are still red
While he's still silent
Rest while bosom is still untouched, unveiled
Hold another hand while the hand's still without a tool
Drown into eyes while they're still blind
Love while the night still hides the withering dawn

sobota, 21 września 2013

Zapach rumianku

Dom ma właściwości zaginania czasoprzestrzeni. Nie dość, że wiecznie na wszystko brakuje czasu (i nie mówię tu o porządkach w szafie i magisterce, brakuje mi go, by porządnie w piecu palić) to zjawiają się niespodziewani goście (daleki krewny, który spawa na podwórku rury na billboard, wujek nie widziany z 5 lat, panowie z TP SA, które zmieniło kolorek na pomarańczowy, ...) i tego czasu jest jeszcze mniej. Zatem czuję się umiejętnie zagięta, z różnych stron nawet. I nie mam czasu na pisanie - postów, liścików, pocztówek, esejów, i - co najgorsze - mojej przepustki do końca studiów.

Jedno co mnie uderza w moim rodzinnym mieście to zapachy. Pachnie tu dosłownie każda pora dnia, od świeżych poranków po chłodne noce. Możecie się śmiać, ale każdy zna zapach deszczu. Łatwo rozpoznać po zapachu jesień, każdy wie, jak pachnie przed burzą. A wąchaliście kiedyś słoneczne popołudnie :P? To są 'uniwersalne' zapachy, prócz tego każdy ma swoje indywidualne. Ja przykładowo wczoraj koło 13 wąchałam spokój i bezpieczeństwo. Komuś radością zapachną truskawki, miłością i ciepłem mieszanina lawendowego płynu do płukania z dymem papierosowym. Wolność spalinami albo morską bryzą.

Nooo, powygłupiałam się, teraz trzeba przejść do konkretów - wymyśliłam sposób na schody ;). Jeszcze go testuję (testy trwają niestety po kilka godzin, ale i tak zeszłam do 60 tys. elementów (dla niezorientowanych - to bardzo mało. Kilka dni temu rozpaczałam, gdyż mój komputer odmówił policzenia 500 tys.) ), ale sprawdza się metoda zasypywania głowy różnymi problemami, by mogła je sobie w spokoju przemyśleć i podać rozwiązanie w jakiejś głupiej chwili. Trzeba mieć tylko rozwiązanie w swojej neuronowej bazie danych. Może dlatego tak słabo działa na problemy życiowe :P?

Chyba będzie więcej okazji do pisania w Krakowie. Wszyscy się bronią wkrótce, już obronionym GRATULUJĘ ;)!

sobota, 14 września 2013

Czekając na wyniki

Panna Zosia spod Libiąża
Nie wiedziała skąd jej ciąża
Próżno pyta każdego
Słyszy, że 'to nie jego'
A brzuch pannę Zosię obciąża


Pan sędzia z okolic Tarnawy
Uwielbiał domowe potrawy
Żona bardzo miła
Pierogi przyrządziła
I mogła liczyć w sądzie na układy


Pewnie by nikt nie zgadł, ale oba (o ile mnie pamięć polonistyczna nie myli) limeryki wymyśliłam wczoraj, koło 2 w nocy, gdy to usiłowałam nie zasnąć, podczas czekania aż komputer policzy mi model. Dobrych (a raczej 'idących w dobrą stronę') wyników doczekałam się... dzisiaj :). Dobrej nocy wszystkim ):

czwartek, 12 września 2013

Biurowiec

Brakuje mi jeszcze schodów. Dachu nie będzie. Prócz tego lekko oszukałam na ściankach działowych. Nie ma się czym chwalić generalnie, bo taki model powinien zbudować każdy po studiach, a nawet w trakcie. Póki co to tylko autocadowy model, jutro spróbuję wrzucić do programu obliczeniowego, ale powinno być ok. Jak pisałam, nie ma się czym chwalić w skali globalnej, ale ja jestem z tego szalenie dumna :). Dziękuję bardzo za wszelką pomoc :). Teraz czas na całą dalszą część magisterki... ;) 



Wysłałam też Rodzicielce (ostatnio dopytuje się o postępy jakiekolwiek), ciekawe, czy zapyta o kolorki :P.

Zdałam sesję na AGH, niech się dzieje semestr zimowy!

PS Mam wrażenie, że każde zdanie w tym poście jest nie po polsku :P, wybaczcie. Miłego dnia wszystkim :).

poniedziałek, 9 września 2013

Noc Poezji

Jest taka jedna noc we wrześniu, która jest bardzo ciekawą nocą. Kraków w ramach letniej aktywności przygotowuje wydarzenia takie jak 'Noc Muzeów', 'Noc Teatrów', itp. Owe noce mają promować kulturę (a także miasto) i aktywizować mieszkańców, który winni tłumnie ruszyć na darmowe w tym dniu muzea, teatry i inne przybytki kultury.

Jako że wrześnie spędzam podobnie jak czerwce, mam szansę załapać się na kilka atrakcji, często korzystając z uśmiechu przypadku. W ten sposób, rok temu, zostałam uczestnikiem Nocy Poezji. Bardzo mi się wtedy wszystko podobało - począwszy od 'imprez towarzyszących', które obejmowały czytanie 'Pana Tadeusza' pod pomnikiem Adasia (czytali aktorzy, zmieniali się zdaje się co księgę, a miasto dostarczyło nawet kanapy dla słuchaczy), a także spektakl teatralny na rynku od strony Szewskiej. To widowisko podbiło moje serce (do tego stopnia, że obejrzałam próbę, a następnie przyszłam na przedstawienie) - było opartą na bazie 'Wesela' 'polemiką' Gałczyńskiego z Wyspiańskim. Wrażenie niesamowite, naprawdę czułam, jakbym była w teatrze.

W tym roku, choć gdzieś tam tkwiła perspektywa ciekawego wieczoru, również na Noc Poezji trafiłam przypadkiem. W piątek, spragniona spacerów nocnych, poszłam na rynek (tak!, cofnęłam się pomimo podwózki pod mieszkanie, koło 20). Przywitał mnie tłum, telebimy i patetycznie wygłaszane wiersze Barańczaka. W tym roku chyba nie urzekł mnie rodzaj  przedstawienia (ani wiersze. Może są całkiem dobre, ale chyba nie w moim stylu jednak. Albo muszą być wygłaszane w mniej depresyjny sposób). Ważne jednak zdarzyło się później.

W pewnym momencie, pod sam koniec spektaklu jeden z aktorów skoczył na linie z wieży ratuszowej. W ręku miał zapalone jakieś coś świecące, do tego trzymał walizkę. Lina była przyczepiona do żurawia budowlanego, więc z założenia przelatywał on tylko w zgodzie z romantyczną wizją reżysera. Przelatywał zatem odważnie, setki oczu wpatrywało się w niego, a setki mózgów za oczami zastanawiało się, kto oberwie walizką. Otworzyła się ona nagle i zaczęły się z niej wysypywać kartki papieru - pewnie przy akompaniamencie jakiegoś lirycznego jęku.

Leciały te kartki na tłum i aktorów, światła reflektorów prześlizgiwały się po nich. Wiersze były recytowane, tłum śledził lot papieru, a muzyka w tle robiła ze wszystkiego jeden z najpiękniejszych momentów filmowych, jakie widziałam.

(...).

Moment się jednak skończył za sprawą grawitacji, kartki doleciały, raca w ręku aktora-śmiałka się wypaliła.

Zaraz potem spektakl się skończył. Ludzie, którzy stali dalej, zaczęli się tłoczyć po kartki. Podnosili je, przeglądali, chowali do kieszeni. Pomyślałam sobie w tamtym momencie - stojąc pod letnią krakowską nocą, wolna, ubrana w brązową spódnicę (wciąż formalnie wracałam z zaliczenia), z plecakiem - że tego mi było potrzeba. Nie tylko mi, wszystkim tym ludziom stojącym sobie gdzieś w tym tłumie. Wszystkim ludziom, którzy stali po drugiej stronie rynku i nie mieli zielonego pojęcia o przedstawieniu, bo słuchali gitarzysty 'pod empikiem'. Wszystkim ludziom.



A potem minął kolejny moment - i Ci sami ludzie szli się zajmować tym, czym się zajmują wszyscy odwiedzający rynek, wyrzucając kartki niczym ulotki rozdawane przy Bagateli. Sprzątacze zaczęli zamiatać i szykować miejsce na koncert, który miał się odbyć kilka minut później. Gitarzysta zdobył się na solówkę słyszalną nawet po naszej stronie rynku. Ja wciąż stałam dalej z boku, z moją karteczką w dłoni, przyglądając się czemuś, co bardzo dobrze znam - normalności.



czwartek, 5 września 2013

Chinatown

Znajomi prowadzą bloga, w którym opisują wrażenia z pobytu w państwie środka, dokładnie w Hong Kongu. By nie zapomnieć kłopotliwego adresu i móc wejść na stronę bez przetrząsania facebooka, postanowiłam skorzystać z oferowanej możliwości, i zapisać się do hmmm, obserwatorów? Poproszono mnie o zarejestrowanie się w serwisie - nie ma sprawy.

Ciekawie zaczęło się robić, gdy kazano mi wybrać nazwę użytkownika. Czerwony kapturek zawierał nielegalną spację, co strona wyłapała. Wychodząc jednak naprzeciw klientom, oferowała tym niezdecydowanym podpowiedzi.

Serwis postanowił wyjść z szablonu nadawania kolejnych numerków i łechtając próżność potencjalnych użytkowników zaproponował mi bycie cool, ultra, a nawet cool(...)universe. Nie załapałam wykluczenia poziomej kreski, co pozwoliło mi obejrzeć kolejne propozycje bycia kochanym megafanem, niestety oddzielnie. Ciekawa jestem, czy ktokolwiek na serio wybiera im takie nazwy, chociaż przyznam, że moja 'domowa' nazwa użytkownika to 'imiekota' (jeszcze się nie zdarzyło, by była zajęta), a odpowiedź - hasło znają wszyscy domownicy ;).


Życie czasem wygląda jak niepoukładany tetris, gdzie na dole dziura za dziurą, coraz wyżej do limitu i coraz trudniej zdążyć z układaniem i obracaniem nowych klocków. Pewnie, że łatwiej było na początku układać ładnie, ale niewprawnemu graczowi zdarzają się wpadki i wypadki. I pozostaje pytanie (na które wcale nie ma czasu) - układać dalej, i liczyć, że uda się naprawić pole, czy nie przejmować się i zacząć nową partię? Piosenka, którą lubię :). 

poniedziałek, 26 sierpnia 2013

Bye Ripley!

Długo nie pisałam - albo raczej dużo się wydarzyło, od ostatniego posta. Byłam trochę zajęta czymś, co można nazwać 'kończeniem Anglii i zaczynaniem Polski' (chociaż w tym momencie uświadomiłam sobie, że nie dostałam P45 z pracy..), ale chyba bardziej chodzi o to, że nie miałam nastroju na pisanie.

Jak już wszyscy pewnie wiedzą - jestem od wczoraj w Polsce. Ryanair się postarał i samolot na płycie lotniska był 20 minut przed planowanym przylotem, co pozwoliło mi bez problemu dostać się dziennymi autobusami do docelowego miejsca noclegowego. 20 minut wcześniej mogłam przerwać nieco bezcelowe i przygnębiające zajęcie - wspominanie ostatnich 7 tygodni pobytu w kraju rządzonym rzez królową, deszcz i bawarki...

...Zanim dotarłam na lotnisko w East Midlands, odwiedziłam po raz ostatni Belper River Gardens. Nie wypożyczyłam tam łódki, nie zapozowałam do zdjęcia, za to zjadłam angielskiego loda z kawałkiem czekolady. Potem zostałam zaproszona po raz ostatni na fish and chips z czymś, bez czego podobno nie ma prawdziwych frytek - mushy peas. Spakowałam mój o 3 kg za ciężki bagaż podręczny, wylałam przypadkiem bawarkę na ścianę i pełna łatwych do odgadnięcia uczyć dałam się odwieźć na lotnisko.

Wcześniej miałam ostatni dzień w pracy, spędzony na porządkowaniu biurka i przepustowej podkładki. Dostałam kartkę z życzeniami od wszystkich, a John podarował mi chyba najbardziej niespodziewany prezent w życiu - serwetę z Nottingham :P. Następnie była kolacja, na którą zaprosiła nas Betty, powrót do domu wśród brytyjskiej nocy.


Przechodząc do czwartku, piekłam ciasteczka, by poczęstować wszystkich w pracy....


Można tak cofać się w nieskończoność, a raczej w 24 lata życia. Codziennie trafiają się nowe rzeczy, zwykłe, znamienne, zwykłe, które są znamiennymi, codziennie przychodzą nowe miejsca i nowi ludzie, których się oswaja. O oswajaniu dość się już Exupery nawypisywał, zmieniłabym tylko 'ryzyko łez' na 'pewność łez'. I poczucie odpowiedzialności za łzy innych, za wyciąganie ich na środek jeziora i zostawianie tam, bo przecież nauczyli się pływać w drodze 'tam'.

Ostatnia ankieta była zrobiona na moje własne potrzeby. Będąc w Anglii zorientowałam się, że mam za sobą mieszkanie w kilku miastach. Sanok, Waltham Cross, Kraków, Harlow, Compiegne i Ripley, wszędzie minimum 7 tygodni. To nie jest pewnie dużo w skali migrującego świata, równocześnie żadna z siedmiu pozostałych ankietowanych osób mi nie dorównała. To także wystarczająco - wystarczająco by nie gubić się w mieście, ale też wystarczająco, by poznać ludzi z którymi się mieszka, by przyzwyczaić ich do siebie, i przy odrobinie woli wystarczająco, by ich poprowadzić.


 Sześc początków, w tym kilka wyposażonych w koniec. I w głowie miliony obrazów, ulic, domów, parków, 'których już nie wiem, gdzie leży mieszkanie'. Podróż (a chyba tak powinnam nazwać wszystkie wyjazdy z 'domu') to silne i nowe przeżycie, które coś zmienia w człowieku, pokazuje mu nowe możliwości, otwiera, pozwala nabrać dystansu. Daje nowy początek. Zwłaszcza, jak się ma dokąd wrócić, chociaż po jakimś czasie nie wie się jednak, gdzie jest miejsce, które najbardziej pasuje do definicji 'domu'. 'Bom wszędzie cząstkę me duszy zostawił', zamieniając ją na cząstki dusz innych.





Przepraszam, post strasznie chaotyczny i nie napisałam wszystkiego, co chciałam. Powroty robią swoje. Miłej nocy wszystkim :)

niedziela, 18 sierpnia 2013

Śmiechy domowe

Uwaga, wiem, ze post jest długi (i chyba ma najwięcej zdjęć w mojej blogowej karierze :P), ale po treści sądzę, że będzie się go w miarę przyjemnie i łatwo czytało :).

Do posta o współlokatorach zabierałam się już od dłuższego czasu. Są to ludzie, z którymi spędzam tutaj najwięcej czasu (nie licząc Sama, z którym bite 7 godzin dziennie rozmawiamy nad sensem życia w kontekście sprężystego podłoża pod przepustami), najwięcej też śmiesznych historii mnie z nimi spotyka. Zatem poznajcie lepiej Zameera, Stuarta, Roda i Paula (który co prawda już z nami nie mieszka, ale jest wart wspominania z uwagi na swoje dzieci) ;). Dla ułatwienia poznawanie odbędzie się w punktach :P.

1. Jak już powiedziałam, wzajemne kontakty utrzymujemy nad wyraz dobre. Zaczęło się od pierwszego dnia, gdy to obydwie strony były sobą zdumione. Ja, bo wszyscy dookoła pili herbatę z mlekiem, krzywo patrząc się na moje bezcukrowe czarne zachcianki, a Stuart, bo dostał kanapkę - z dobrą, polską kiełbasą, za to składającą się z tylko jednej kromki chleba. Poniżej typowe brytyjskie śniadanie - kanapka z bekonem (gdzieś powinny być jajka jeszcze, ale nie mieliśmy :P). W kubku oczywiście bawarka ;).



2. Jakoś dwa tygodnie po moim wprowadzeniu się do mieszkania okazało się, że dwóch moich współmieszkańców (z czego jeden jest Anglikiem) nie ma pojęcia, czym są 'culverts', o których opowiadam z przejęciem po powrocie z pracy. Codziennie niemalże. Rod myślał, że 'i'm making culverts at work' odnosi się do polskich specjałów, które wyrabiam w ramach zajęć w ciągu dnia (nie znał jeszcze wtedy zdaje się dokładnego charakteru mojej pracy). Z kolei Zameer przerobił sobie 'culverts' na enigmatyczne 'calc works' (hmmm, zła wymowa :P?), co mu się zgadzało z moim wizerunkiem - dziewczyny latającej po domu z kalkulatorem i wykresami (na belkach co prawda, ale zawsze :P).


Cała sprawa wyszła na jaw, gdy w któryś dzień podekscytowana opowiadałam o tym, iż dnia następnego John zabiera mnie na zwiedzanie drugiej, większej fabryki, gdzie będą wspaniałe staircases i hollowcores. Roda zdziwiła moja nagła pasja betonowo-budowlana, i korzystając z okazji zapytał, kiedy w końcu przyrządzę im 'culverts' w domu. To z kolei mnie zdziwiło :P, nie wspominając o Zameerze, który w ogóle nie ogarnął. Wynikło z tego ogłoszenie ;) i gotowe 'culverts'.







3. Każdy dom ma zazwyczaj winowajcę. Na pytanie '-Kto zbił talerzyk?' istnieje zawsze kilka odpowiedzi. Często czynią to bezosobowe stwory '-Nie wiem, samo się zbiło', dobrze, gdy są to zwierzęta '-Aaaaaa, to na pewno Mruczek', które muszą czekać do Wigilii z oświadczeniem niewinności, za to łatwo im się wybacza (gorzej, gdy jest winny zawsze jeden i ten sam mieszkaniec). U nas, na jakiekolwiek podobne pytanie odpowiedzią jest '- Paul's children did that.' . Największym paradoksem jest to, że dzieci Paula są stosunkowo grzeczne i nawiedzały nas nie częściej niż raz w tygodniu - za to są nielubiane przez Betty, która w łatwy i dość żartobliwy sposób oskarża je o całe zło spotykające mieszkanie. Przejęliśmy od niej 'Paul's children did that' i stosujemy do wszystkiego, a szczególnie do rzeczy, których dzieci Paula na pewno nie zrobiły. Paul się wyprowadził jakieś 3 tygodnie temu.

4. Lubię wykresy i uważam, że matematyka jest świetnym narzędziem do wyrażania zawiłości świata :P. Odpowiedź na pytanie 'Did you call your mother?' - żeby nie było, opracowana z Zameerem :P.


5. Nie potrafię wytłumaczyć im odmiany przez przypadki. Próbowałam na 'górze', 'kocie', i nawet mi szło - dopóki nie zaczęli czytać w internecie wyjaśnień polskiej gramatyki przygotowanych dla Anglików. Nie potrafią ogarnąć jakim cudem 'chłopca ugryzł pies' i 'pies ugryzł chłopca', pomimo zamiany rzeczowników wciąż znaczą to samo, i to w dodatku znaczą dość logicznie dla odbiorców. W sumie im się nie dziwię :), ale śmiechu mamy co niemiara :).

6. Czasem, zgodnie z tradycją strzelę coś głupiego.


Dyskusja z której pochodzi cytat (tak btw jestem pewna, że powiedziałam 'like', a nie 'love') dotyczyła... prac domowych, między innymi prasowania i odkurzania. W którymś momencie stwierdziłam, że co prawda prasować nie lubię zbytnio, ale w małych ilościach mi nie przeszkadza, natomiast z rzeczy niezbędnych dość przyjemne jest odkurzanie. Po chwili jednak stwierdziłam, że ciężko bym uchodziła za reprezentatywną Polkę (zwłaszcza, że wcześniej kilka rozmów dotyczyło kwestii, w których jestem dość oryginalna), i wygłosiłam sprostowanie, którego nie pozwolono mi skończyć, a które momentalnie zostało cytatem tygodnia. Ogórki i papryka w nawiązaniu do wcześniejszej pracy.

6. Przygotowałam dzisiaj zupę ogórkową - w wersji halal, czyli bez kostek rosołowych, i normalną (użyłam double cream tym razem :P). Żaden nie zjadł więcej niż pół plasterka ogórka kiszonego. Picie przeze mnie wody z ogórków uważali za próbę samobójczą - poprzez utratę płynów ustrojowych na skutek zachodzącej w niewiadomym kierunku osmozy (pomimo uzupełniania owych płynów bawarkami). Zameer zjadł jedną chochelkę i powiedział, że dziękuje. Stuart dał radę całą miskę. Rodowi smakowało. W ogóle robimy sobie wymiennie obiady i desery (kilka dni temu jadłam indyjski deser, ogólnie rzecz biorąc składał się z truskawkowego płynu (który się wcześniej gotowało), lodów i klusek. Ale był dobry :) ). Poniżej także omlet, który Rod nam przygotował ;).




7. Okazuje się, że mam słownikowe braki, które dotyczą nie tylko śmietany. Ku mojemu zdziwieniu okazało się, że słowo 'rabbit' nie jest do końca bezpieczne (wybaczcie odnośnik), a 'rabbit hole' nie powinno kojarzyć się z Alicją w Krainie Czarów. Podobnie rzecz się ma z czasownikiem 'stroke'. Dowiedziałam się także, że Brytyjczycy wyzywają się od 'pregnant goldfish', czymkolwiek one nie są :P.

8. Jeździmy też na wycieczki. Wczoraj byłam w Crich i w Chesterfield. Brytyjska pogoda dopisała. Poniżej widok z wieży w Crich.


Będzie mi brakowało moich wakacji w tym roku. Myślę, że im mnie też. Tymczasem powinnam coś robić, żeby to jakoś załagodzić. Piosenka dla Was, i druga, dobranoc.

piątek, 16 sierpnia 2013

Wycieczek ciąg dalszy

Jestem trochę zmęczona (więc nie będzie ładnych, literackich ceregieli), a chciałam bardzo opowiedzieć o tym, co zwiedzałam przez ostatnie dwa dni ;). Zwiedzanie było bardzo fajne, bo nie dość, że w godzinach pracy, to jeszcze towarzystwo i miejsca były naprawdę ciekawe.

Sam pomysł różnorakich wycieczek (dzisiaj była moja czwarta, jeśli liczyć zwiedzanie Somercotes, które widzę z okna pokoju :) ) wziął się trochę z mojego powodu - raz, że John chyba dostał nakaz wtajemniczania mnie we wszystko, co może być ciekawe dla praktykantki (poza tym sam też jest zdania, że wszystko się w życiu przydaje, zwłaszcza wiedza na temat produkcji tego, co trzeba potem projektować :P), a dwa, że widział moje żywe zainteresowanie wcześniejszymi wycieczkami, i na wypalone nieco bezmyślnie pytanie 'czy są tu jeszcze jakieś fajne zakłady produkcyjne?' obiecał coś zorganizować. Dodatkowo okoliczności motywowały, gdyż Sam także mało w swoim życiu widział, za tydzień z kawałkiem mnie już nie będzie (i Sama też, bo ma 2 tygodnie urlopu :P), a niejaki Mark (bądź Matt) intensywnie dopytywał się o moje wrażenia. Zatem przez dwa ostatnie dni byłam z Johnem i Samem na zwiedzaniu zakładów produkcyjnych - wczoraj byliśmy w Hams Hall, gdzie produkowane są bloczki z betonu komórkowego, a dzisiaj odwiedziliśmy wytwórnię cegieł w Measham ;).

Ubierając się wczoraj do pracy, zapinając białą bluzkę, stojąc w butach na obcasach przed lustrem i malując rzęsy, czułam się bardzo dorosła. Wygląd - nie dziewczyny goniącej z plecakiem na zajęcia, ale młodej kobiety, która ma umówioną wizytę w innym mieście - zadania i decyzje przed którymi już staję - ...? Nie wiem czemu akurat wtedy mnie to dopadło, ale wrażenie 24 lat było piorunujące.

Obie wycieczki były bardzo ciekawe, i obejmowały dokładne zwiedzanie i oglądanie fabryk, plus niewielki wstęp teoretyczny. Nie wgłębiając się bardzo w temat - jeśli chodzi o beton komórkowy dowiedziałam się, że mieszanka wyposażona w pastę aluminiową (lub cynkową, ale u nas jest aluminiowa) rośnie w formach jak ciasto - dosłownie ;). Reakcja owej pasty z m.in. Ca(OH)2 prowadzi do powstania wodoru, który to tworzy malownicze pory w produkcie -  nie wiedziałam tego wcześniej. Cegły natomiast zadziwiły mnie różnorodnością kolorów i tym, że tworzy się je właściwie bez żadnych dodatków chemicznych :P, za to wykorzystując redukujące właściwości węgla.

Śmiesznym jest, że wycieczki są jak najbardziej oficjalne, wobec czego latamy wszędzie 'na galowo', ale jednocześnie z zachowaniem zasad BHP. Odpowiada to butom przystosowanym do forkliftów założonym do eleganckich spodni, pomarańczowej kamizelce, z której wystają rękawy wyprasowanej koszuli lub mojej białej bluzki, okularom ochronnym i kaskowi, z którego wychodzi warkocz lub koński ogon. A w biznesie się kurzy :P. Dzisiaj, po cegielni, cali byliśmy pomarańczowi :P).

Zostawiając jednak chemię, nadal uważam, że jedna porządna wycieczka nauczyła mnie o wiele więcej niż 15 godzin laborek z materiałów budowlanych. Nie wykluczam, że owe 15 godzin wpatrywania się w piknometr (a raczej w nudną prezentację na jego temat) było mi potrzebne, do odpowiedniego i świadomego patrzenia dzisiaj.

Z cyklu 'wiedza bezużyteczna' - oglądaliśmy maszyny do badania wytrzymałości na zginanie. Pamięta ktoś z budowlańców rozstaw wałeczków na których ustawia się próbkę :P? Przez głupi nakaz uczenia się  rozstawów, wymiarów, wzorów, ucieka dużo ważnych rzeczy - jak chociażby kształt samej maszyny, czy to, że w czymś takim bada się 'wytrzymałość na zginanie'.

piątek, 9 sierpnia 2013

17 dni

Z dobroci serca chciałam zrobić tartę. Życzenia przełożył na przepis internet, a wiedząc, że tutejsze mleko i mąka nie są dokładnie tym samym mlekiem i mąką, którymi raczą się na wschodzie Europy, wybrałam coś prostego. Bita śmietana zmieszana z mascarpone, do tego truskawki - jednak wróg czai się wszędzie, tym razem w śmietanie.

Nie znając się na nomenklaturze tutejszego nabiału, postanowiłam kupić 'creme fraiche', które przekonało mnie 30% tłuszczu. W kluczowym momencie okazało się jednak, że zakupiony produkt jest kwaśny i nieubijalny. Niezrażona, wysłałam Stuartowi smsa 'kup śmietanę, słodką, 30 do 36% tłuszczu, NIE CREME FRAICHE'. Po negatywnej odpowiedzi na pytanie o robienie sernika, dostałam 2 kubeczki 'single cream' (czymkolwiek on jest) z pięknie wyrysowaną truskawką. Ochoczo zabrałam się za mikser, a po 10 minutach walki i dosypywania cukru pudru przyszedł zdziwiony Stuart i oznajmił, że 'przecież single cream się nie ubija, do ubijania służy tutaj 'double cream''. Niedziela była w pełni, a najbliższy sklep z double cream był za daleko, zatem tartę (którą chłopcy nazywali sernikiem. Bo na pewno nie robi się sernika z 'cottage cheese', bo by był za kwaśny) zjedliśmy w formie płynnej. Po nocy w zamrażarce prezentowała się już o wiele lepiej ;). Gdy przytoczyłam argument, że w Polsce śmietany po prostu mają procentową zawartość tłuszczu i po tym można się domyślić zastosowania, powiedzieli, że sobie strasznie utrudniamy życie ;P.



Najlepsza pora do robienia czegoś do pracy mgr to 22 - jestem najedzona, na ogół wykąpana już, i wystarczająco odpoczęłam po przepustach, by móc zająć się innymi betonowymi elementami. Koło północy (czyli jakieś 7 minut temu) powinnam się położyć spać, żeby z radością przywitać przepustowy świat następnego ranka. Nie ma jak robić czegokolwiek przez 2 godziny.


Praca zatrzymała się w krytycznym momencie - wiszenie w próżni (czyli bez żadnego podparcia) nie przeszkadza małym, symetrycznie obciążonym przepustom o stosunkowo sztywnych ścianach, za to tworzy kolosalne różnice we wszystkich innych przypadkach. Wyznaczono nam termin prezentacji wyników na 20 sierpnia. Jako że mało nam książek z teorią (uczeni nie byli zainteresowani tematem nieróżniczkowych rozwiązań sprężystych podpór liniowych konturów zamkniętych), pozostał stary, sprawdzony studencki sposób. Obecnie jestem w trakcie wklepywania 216 najczęściej spotykanych przypadków przepustów do programu komputerowego, z którego wyniki porównuję z naszym cudem. Pozwala mi to wyznaczyć 216 współczynników owo cudo korygujących, które będą interpolowane na potrzeby spotkania. Mózg by parował, ale jest za zimno. John zabierze mnie i Sama w przyszłym tygodniu do fabryki cegieł.


Kupiłam bilet do domu - lecę 25 sierpnia, jakoś po 18.


Nawet nie wiesz kiedy - idziesz, i nie zauważasz, że jest coraz ciemniej. Dopiero jak trafisz nogą w kałużę, albo uderzysz głową o wystający element wiesz, że jest już za późno. I idziesz dalej ciągle oglądając się za siebie. Weekend będzie spokojny.

niedziela, 4 sierpnia 2013

Dress code

Jakoś tydzień przed przyjazdem do Anglii dotknął mnie problem dress code. Dotknął dosłownie, bo po szybkim myślowym przejrzeniu garderoby stwierdziłam, że choć na co dzień nie ubieram się niedbale, to jednak do poważnej pracy nie mam czego założyć. Rodzicielka, grzmiąc o dress codach i jak zawsze stojąc na straży zdrowego rozsądku, zarządziła wymianę koszul pamiętających czasy liceum, zakup nowych butów na obcasie i choć jednych spodni, które nie będą jeansami. Tak wyposażona ruszyłam do odległej dotąd krainy marynarek i krawatów skrywanych pod pomarańczową kamizelką odblaskową.

W firmie niewątpliwie obowiązuje dress code. Zauważyłam, że jest on przez niemal każdą jednostkę modyfikowany wedle własnych, aktualnych potrzeb :P. Na co dzień nikt nie spotyka się z klientami czy z innymi ludźmi z zewnątrz, nie ma więc potrzeby paradowania w garniturach i garsonkach, jednak biurowy charakter pozostaje. Co za tym idzie, większość mężczyzn zakłada  eleganckie spodnie i koszule, często (acz nie zawsze) wyprasowane, z czego przeważają te z długimi rękawami. Niektórzy noszą krawaty, ale na pewno ich założenie nie wiąże się z zajmowanym stanowiskiem. Jeśli chodzi o strój kobiecy (uwaga!, wraz ze mną w firmie jest tylko 6 kobiet, w różnym wieku), ograniczyłabym się do słów 'elegancki' i 'bez jeansów'.

Tu bowiem zaczyna się temat - panie przychodzą do biura ubrane w sposób bardzo urozmaicony. Nie widziałam chyba ani razu kobiety w spodniach 'w kantkę', tak samo jak nie widziałam żadnej we wspomnianych już jeansach. W większości nosi się do owych nieokreślonych spodni po prostu bluzkę z krótkim rękawem - może nie do końca ordynarny T-shirt, ale ja z moimi kołnierzykowymi nieśmiertelnymi strojami wychodzę przed szereg. Alternatywą do tego jest spódnica lub sukienka (bywa, że letnia), kolorowa albo krótka.

Tak utworzone zestawy ubraniowe napotykają różne przeszkody, przykładowo w postaci upałów, do których naród tysiąca bawarek nie jest przyzwyczajony. Panowie próbowali wdziewać koszule z krótkim rękawem, porzucono krawaty i (co ciekawe :P), objawili się prekursorzy podwiniętych nogawek w spodniach. W tym samym czasie, stojąca o niebo lepiej ładniejsza część firmy zakładała letnie sukienki, których za mało było albo na dole, albo na górze. Moją odpowiedzią było stworzenie zestawu - bluzka na ramiączkach i na to rozpinana koszula z kołnierzykiem (muszę przyznać, że było gorąco, a każdy kto mnie zna, wie, że bluzka na ramiączkach to moja ulubiona część garderoby) - co pozwalało w razie potrzeby szybko wyglądać w miarę profesjonalnie, a zostawiało swobodę, zwłaszcza w przerwie na lunch. Kilka dni po rozpoczęciu ankiety stwierdziłam, że mam dosyć (gorąca i przejmowania się) i spędziłam cały dzień w bluzce opisanej ankiecie.


Pomimo faktu, że wspomniane bluzki są raczej akceptowane u mnie (zwłaszcza w upały), cała sprawa zahacza o istotę dress codu. O ile przed podjęciem pracy myślałam o nim w kontekście profesjonalizmu 'na zewnątrz', gdy to firma chce się pokazać z jak najlepszej strony klientom, tak teraz zaczęłam dostrzegać jego wewnętrzny sens. Wiem, że do wielu ten argument nie przemawia, ale jest bardzo 'mój' - ubierając się elegancko do pracy, nadajemy jej znaczenia, pokazujemy, że jest dla nas ważna, a przy tym tworzymy związek: wyglądamy dobrze - pracujemy dobrze (a przynajmniej się staramy :P). Napisane wygląda to strasznie głupio :P, jednak czuję, że ma to sens. Przykładowo nałożenie butów na obcasie i czerwonej szminki niesamowicie dodaje pewności siebie, jakby po prostu szminka nie szła w parze z byciem szarą myszką.

Drugim ważnym aspektem jest szacunek dla kolegów z pracy. Pomijając sam fakt wspólnej pracy kobiet i mężczyzn i powstające w związku z tym kwestie natury obyczajowej, ubieramy się ładnie dla siebie nawzajem. Staramy się dla innych, poświęcamy im nieco swojego komfortu, a otrzymujemy schludne otoczenie i kolejną rzecz, która jednoczy ludzi.

Nie wiem, czy tym tematem nie dzielę za bardzo włosa na czworo, po prostu mi się luźno pisało :P. Nie jestem zbytnio za restrykcyjnym sposobem ubierania się do pracy, zwłaszcza, jeżeli nie stosowanie się do niego (przypadkowe lub nieco celowe) powoduje niechęć otoczenia. Wiadomo - ubranie powinno być czyste i wyprasowane, ale kolor, długość (w granicach zdrowego rozsądku) czy obecność krawata nie wpływają na mój odbiór bliźniego.

Żadna dziewczyna nie nakłada rajstop do spódnicy, a mężczyźni pracujący w biurach, ale odpowiedzialni za fabrykę przychodzą w zwykłych koszulkach. Żyj i daj żyć innym ;).

Nadal zapraszam do ankiety.

czwartek, 1 sierpnia 2013

półmetek

To zabrzmi jak narzekanie, ale naprawdę czuję się zmęczona ostatnio. Może to niedobór magnezu, może tutejsza woda, może za mało ń, ś, ż i ą słyszę dookoła, a może po prostu coś mnie przerasta, więc organizm, zamiast pchać się przez mechaniczne chaszcze woli utorować drogę do łóżka. Przejdzie mi, to pewne, ale zabieranie się za budynek jest ponad moje siły - dosłownie. Okrąglutkie (otyłe bądź opuchnięte) neurony nie chcą gromadzić się przy problemie bardziej skomplikowanym niż gotowanie, a tu i praca i dom nastręcza im strawy.

W pracy mamy z Samem ciekawie - John jest na urlopie, i wiele osób nie ma do kogo zgłaszać swoich budowlanych bolączek. Formalnie 'zastępcą' jest Sam, którego doświadczenia zawodowe są jeszcze w czasie przyszłym, i zwracanie się do niego (czyli do nas nota bene) w sprawach problemowych (zwłaszcza przez osoby pracujące w firmie kilka lat) jest nieco śmieszne. Podejrzewamy, że drugi oddział firmy (zgłaszający problemy) robi sobie z nas żarty wysyłając zapytania o momenty w belce wolnopodpartej od siły skupionej, albo o zbrojenie 13-centymetrowego wspornika - nad czym siedzimy z pół godziny szukając podstępu albo przypadku szczególnego :P.

W domu natomiast modne stały sie tematy religijne i polityczne. Na te drugie pojęcia nie zielonego mam (zwłaszcza w kontekście Wielkiej Brytanii występującej z UE, i Chorwacji doń wstępującej), a okazuje się, że i pierwsze nie są do końca przyjemnymi. Najwięcej czasu spędzam z Zameerem i Stewartem, co czyni z nas niezastąpiony zestaw dyskusyjny - pytającego o podstawę wiary, mało gorliwego muzułmanina, który zdaje się dobrze znać biblię, ateistę, który ma wszystko religijne gdzieś, choć idea potwora spaghetti do niego nie przemawia, i katolicką panienkę, postrzeganą jako ultrareligijną z powodu latania co niedzielę do tutejszego kościoła, a która chyba nie zna podstaw swojej religii.

Jest w niej bowiem wiele rzeczy, o które nikt się woli nie pytać - może by nie otrzymać odpowiedzi, która jeszcze bardziej wzburzy człowiekiem? Obojętne, czy będzie to 'nie wiem, tego nie da się poznać', czy czymś sprzecznym ze zdrowym rozsądkiem, czy wypowiedzią nakazującą ślepe oddanie się wierze. Jeśli by ktoś miał gotową, przemyślaną odpowiedź na pytanie 'dlaczego Bóg pozwala na głód w Afryce?', 'dlaczego pozwala na to, by 2-letnie dzieci umierały na wirusa HIV?' i podobne proszę, podzielcie się. Bo daję słowo, że ja nie wiem.

Zapraszam do nowej ankiety :).

PS Jeszcze jako post scriptum - coś, co mnie bardzo zdziwiło. Ludzie z którymi tu przebywam (niekoniecznie ci z domu) traktują darwinizm i teorię ewolucji jako jedno z hmm, jedno z wierzeń? Nie uważają, że to prawda objawiona nauką i statystyką, tylko alternatywa Adama i Ewy.

poniedziałek, 29 lipca 2013

nie taki przegub prosty

Post na temat bliżej nieokreślony - cały weekend (i parenaście wcześniejszych dni) spędziłam na nauce Mojego Ulubionego Programu Komputerowego Do Magisterki (MUPKDM mi wyszło, ma się dosyć już po przeczytaniu nazwy :P), który po tym czasie jest mi w stanie służyć obliczeniami ugięć ramy. Od ramy jeszcze daleko do budynku całego (zwłaszcza, że przepust, który jest po drodze mi nie wyszedł), jednak w trakcie dokonałam pewnych odkryć (jak na przykład plik tekstowy, który informuje w którym miejscu w modelu zrobiło się błąd, i na czym on polega), i mam nadzieję, że jutro będzie się pracowało znacznie lepiej. W końcu im bliżej ostatecznego terminu tym lepiej wszystko wychodzi :P.

(obecnie wyświetlany error to 'TOO MANY ATTEMPTS MADE FOR THIS INCREMENT' i trochę nie wiem, co z nim zrobić. Uparłam się jednak dojść do modelowania połączeń ścian dzisiaj :P).

Nie mam w związku z tym kontaktów z brytyjską częścią otoczenia, ani też czasu, by porządnie opisać dotychczasowe spostrzeżenia. Z rzeczy nieprzewidywalnych mogę tylko nadmienić, że z okazji royal baby nie było tutaj niestety żadnych parad, wygrywania hymnu brytyjskiego o każdej pełnej godzinie, dnia wolnego w pracy, ani poruszenia innego niż na dziale prasowym w Sainsbury's (telewizji nie oglądam). Trochę mnie to zdziwiło, bo jestem przyzwyczajona do stereotypowego obrazu Anglika z flagą, zmierzającego świętować do pubu i otrzymującego kilka lat później list od Królowej z okazji 100 urodzin - ale potęga monarchii nie sięga widać aż tak daleko, by mackami złapać na raz nowego dziedzica, przemysł pamiątkarski i wymieszanych z imigrantami roześmianych, miłujących obywateli. Chyba robię się śpiąca i cyniczna :P.

(właśnie mi wyszło - wygląda na to, że po prostu kazałam programowi liczyć konstrukcję chwiejną :P. Próbowałam przejść od węzła sztywnego do przegubu, ale coś robię źle. Lewa strona może działać i przegubowo i w utwierdzeniu, natomiast prawa współpracować nie chce. Przyjemnej nocy wszystkim, którzy tu nocną porą zaglądną :) ).


piątek, 26 lipca 2013

Jak to jest zrobione?

Poza czysto edukacyjnymi walorami mojej pracy (nikomu chyba nie śniło się, że zaraz po studiach pierwszym zawodowym wyzwaniem stanie się kontur zamknięty na podłożu sprężystym? :P), jest także dużo walorów bonusowych. Jestem zatrudniona w czymś, co niektórzy nazywają 'Departamentem konstrukcji', w którego skład wchodzą obecnie 3 osoby. Jedna (John) jest zatrudniona także w drugim oddziale firmy (w związku z tym jest u nas zbiorczo jakieś 2,5 dnia), druga jest praktykantką bez większego doświadczenia, za to władająca biegle niszowym językiem obcym, a pozostała jednostka (Sam), pomimo kariery dwumiesięcznej ledwie, dzielnie stara się radzić sobie w przepustowym świecie.

Codziennie zatem mijają nam godziny na liczeniu i piciu bawarek. Zdarzają się jednak wspomniane w pierwszym zdaniu atrakcje dodatkowe ;). Jako że i ja i Sam jesteśmy w firmie nowi, jesteśmy zapraszani do jej poznawania - szczególnie, że poznajemy to, co dzień w dzień widujemy na ekranach monitorów i próbujemy zapisywać równaniami.

Pierwsza wycieczka odbyła się w moim pierwszym tygodniu pracy - oglądaliśmy produkcję w Somercotes, czyli nasze przepusty, ściany oporowe i bariery betonowe. Podczas jakichś dwóch godzin zwiedzania John pokazywał nam zbrojenie, układanie prętów, betonowanie przepustów i ścian oporowych o najróżniejszych wymiarach (przepust wysoki na 4m, z dziurami po bokach?), cierpliwie odpowiadał na nasze pytania i opowiadał ciekawostki.

We wtorek John zabrał mnie do innej siedziby firmy (oddalonej o ponad 20 mil), bym zobaczyła tam biura a także obejrzała produkcję schodów prefabrykowanych, płyt kanałowych i sprężonych belek stropowych. Wiele z tych rzeczy znałam 'z nazwy', wiedziałam jak wyglądają i jaką funkcję powinny spełniać, jednak pierwszy raz miałam okazję zobaczyć je na żywo. Także pierwszy raz zdałam sobie sprawę z ogromu całych przedsięwzięć produkcji budowlanej, gdzie hałdy poszczególnych rodzajów kruszywa oddzielane są przez płyty kanałowe nie spełniające kryteriów jakościowych, gdzie ludzie przez kilka lat wylewają beton na naprężone druty stalowe (odmiana po ludziach, którzy przez kilka lat zbierają ogórki), gdzie stoi maszyna wytrzymałościowa badająca kilkanaście próbek dziennie. Bardzo mi się podobało ;).


Mojemu entuzjazmowi dziwili się współlokatorzy (wynikła w związku z tym ciekawa sytuacja, opowiem przy najbliższej okazji :P), którzy nie podzielają miłości do belek betonowych. Nie jestem osobą, która się przesadnie interesuje budownictwem, która jest budowlańcem z krwi, kości i powołania, ale chyba zawsze tak jest, że człowieka ciekawi to, co robi. Jestem na początku procesu (z orężem w postaci myszki komputerowej), produkcja elementów prefabrykowanych jest tylko kawałeczek dalej - ale jest urzeczywistnieniem naszej pracy, mechaniką stającą się belką o określonych wymiarach. Pisząc bez zbędnego dramatyzmu, po prostu widzimy co robimy, jak każda cyferka w wynikach odbija się w kształcie i cechach elementu. Nawet jeśli to tylko płyta kanałowa :P.



Wracając do Somercotes John (korzystając z ładnej pogody) przewiózł mnie dłuższą drogą - przez Nottingham :)). Mam już cel na wolny weekend (o ile taki się pojawi :P). Jeden z oddziałów firmy produkuje elementy ceramiczne (potocznie cegłami zwane), może uda się nam i tam pojechać :). Miłego dnia wszystkim :), i przepraszam za niewyraźny rysunek - jestem już śpiąca, nie mam siły robić nowych zdjęć (to coś z kołami to płyta kanałowa :P).

niedziela, 21 lipca 2013

nie wszystkie huśtawki są bezpieczne

Czasem jest tak, że zbliża się katastrofa. Czuć ją ozonem, świeżo skoszoną trawą, perfumami albo przypaloną cebulą. Przychodzi niespodziewanie, jednym wielkim susem, nie dając szans na przygotowanie się. Lub też porusza się małymi kroczkami drapieżnika, sunąc niezauważalnie, bezszelestnie. Najgorsze jest to, że nie ma czasu albo woli, by jej uniknąć.


Pociągamy za sznurki chaosu, nie wiedząc, co jest na ich końcu, ani o co zaczepiają po drodze. Sztuka gry w jengę życia, gdy każdy jest badaczem swojego i cudzego losu.


Magisterka leży, przepusty choć też leżą, to jest to ich stan naturalny. Wszyscy są zdziwieni, że w ekstremalnych przypadkach mamy 14 form tego samego rzeczownika (liczba pojedyncza i mnoga, po 7 przypadków). Z kolei jak im wyjechałam z 'I could have forgotten to close the windows yesterday' nie mogli powstrzymać uśmiechu.


Ciągniemy za ten sznurek jak dzieci - tylko po to, żeby zobaczyć, co się stanie. A może posypie się konfetti :)?

Bday

Urodziny są zawsze dla kogoś dniem szczególnym. Nigdy chyba nie zdarzyło mi się na nie nie czekać, albo traktować je jako całkiem normalny dzień - pomimo tego, że często wypadały w zwykły dzień roboczy (cukierki do pracy :) ). Generalnie moje 'urodziny' polegały na otrzymywaniu smsów od znajomych, potem na czytaniu maili od bliskich osób albo odpowiadaniu tymże na facebookowe wiadomości. Wieczorem organizował jakiś, hmmm, poczęstunek, dla ludzi, z którymi w danym momencie mieszkałam. Jestem przekonana, że moje święto prawie nie różniło się od Waszych ;). W tym roku jednak miałam o wiele bardziej brytyjskie urodziny.

Zaczęły się o 23 tutejszego czasu, odśpiewaniem mi 'happy birthday' przez współlokatorów (chyba kiedyś przygotuję o nich osobnego posta), oraz stwierdzeniem, że jestem 'birthday girl', i nie muszę myć po sobie naczyń. Owo 'birthday girl' ciągnęło się za mną (albo może przede mną?) przez dzień cały, zwłaszcza, gdy wieść o ptasim mleczku w kuchni rozeszła się po fabryce. Spowodowało to wizyty osób mi zupełnie nieznanych, szukających skonfundowanej urodzinowej panienki wskazywanej ochoczo przez rozradowanych współpracowników. W tym dziwnym kraju bycie 'birthday' wiąże się ze szczególną sympatia otoczenia i licznymi względami. Dostałam zatem 7 kartek urodzinowych, z czego 3 od moich współlokatorów (co bardzo odbiega od akademikowej idei - wszyscy na jednym 'czymś' :P), a także 3 pudełka czekoladek (co mnie naprawdę zaskoczyło, zapomniałam, że na urodziny dostaje się czekoladki). Co rusz ktoś dostarczał nowej bawarki :).



Wszystko, czego doświadczyłam, było niezmiernie miłe - i wydaje mi się, że czasem tego brakuje w świętowaniu urodzin. Oczekiwania wobec życia biegną szybciej niż lata, i o ile w wieku 8 lat wystarczała ładnie zapakowana kolejka, tak na 20któreś urodziny dajemy sobie garść refleksji na temat starzenia się i tego 'co powinniśmy robić' w tym wieku (chociaż mi się jakoś w tym roku udało bez :P). Zgodnie z filozofią życiową by cieszyć się z małych rzeczy i nadawać im znaczenie, apeluję! - cieszcie się z urodzin :)- i swoich i bliskich Wam osób. Niech to nie będzie zwykły dzień (bo takich mamy z 300 w roku), ale coś przyjemnego i wyjątkowego :)! 

(Nie wiem, co mnie wzięło na takie truizmy :P. Warto się w życiu starać ;) ). Dziękuję wszystkim tutaj za życzenia i za inne prezenty - niespodzianki ;). Jesteście kochani ;). 

wtorek, 16 lipca 2013

The Great Britain

Cały post miał dotyczyć 'większej' sprawy - określenia Great Britain jako 'great'. Jakoś ostatnio jednak nie mam czasu usiąść do blogowych rzeczy (a wciąż dochodzą nowe), więc wysyłam to, co napisałam w wolnych chwilach - kilka spostrzeżeń z codziennego życia :). Chyba pierwszy raz w trakcie moich pobytów w UK jestem aż tak zasypywana wszystkim co angielskie. Przywykłam już powoli do akcentu z Derbyshire, robię notatki po angielsku i patrzę najpierw w prawo przechodząc przez ulicę. Wiele rzeczy jednak uderza mnie po raz pierwszy - Tubylcy atakują :P.

Festiwal muzyki w Ripley - tłumy Anglików na ichniejszych błoniach, scena. Anglicy, w absolutnie każdym wieku, przynieśli sobie krzesełka turystyczne, stoliki, wałówkę i alkohol. Słuchamy najpierw rockowej kapeli śpiewającej przeboje z lat '60, potem na scenę wchodzi orkiestra górnicza z muzyką filmową. Imprezę kończy pokaz sztucznych ogni (imponujący jak na wielkość miasteczka) , po którym odśpiewano kilka pieśni patriotycznych i hymn brytyjski. Machano przy tym flagami. Zobaczyłam - uwierzyłam :P.

Piją tu straszne ilości napoju narodowego, domyślnie zabielanego. Jeżeli odpowiem twierdząco na pytanie 'czy chcę herbatę?' na 90% dostanę z mlekiem. W stołówce mamy wspólne: kawę rozpuszczalną, herbatę, cukier i galony mleka ;).

Nie jestem przyzwyczajona do wstawania na 9 i przesypiania ponad 7 godzin przez kilka nocy pod rząd. Od tygodnia, kładąc się spać przed 00:15, za każdym razem budziłam się w okolicach 6:30 :P.

Karen zaprosiła mnie na lunch do siebie. Zrobiła crumpets - takie małe, płaskie walce z ciasta (do kupienia w sklepie, wielkość krążka hokejowego). Wsadza się je do tostera, by były ciepłe, po czym smaruje masłem. Coś, co przez 4 ostatnie lata jadłam jako postną przekąskę, nagle nabrało nowego smaku ;).

Oglądaliśmy przepusty z Johnem i Samem. Rządowe zamówienie, betonowa 'klatka' z kwadratowymi otworami na każdej ścianie - imitacja łodzi podwodnej do ćwiczeń dla marynarki. John, opisując nam nietypowe cudo kilka razy wspominał królową jako 'our Lady'.

- Sam, what's that 'ft' here?
- Oh, that's a feet. It's american sheet, they use the the stuff like inches and feets everywhere...
- And you don't?
- No, we use milimeters and kilograms.
...(trochę później w stołówce)
- Joanna, can you give me the mug?
- Which one?
- The one 5 inches from your left hand.

W pokoju gdzie sobie liczę urzęduje też pan o skomplikowanym imieniu na G, pełniący jakieś funkcje nadzorcze. Często przychodzą do niego ludzie ze sprawunkami - jednym z nich jest Ron. Z nieznanych powodów myśli on, że jestem Belgijką, za każdym zatem razem wita mnie wesołym 'bonjour madame', zaciągając z angielska jak tylko się da. Nauczono mnie na to odpowiadać 'EI UP MI DUCK', co podobno oznacza (tłumaczenie z różnych źródeł) po prostu 'hello' na stopie koleżeńskiej - ale nie wiedzieć czemu nasza wymiana pozdrowień wywołuje wielką radość w kilku najbliższych pokojach.

Nadużywam słów 'quite' i 'crazy'. Wiele rzeczy jest quite: nice, big, good, interesting, enough, a także crazy: happy, mad, dysponuję także crazy stuffem. Wiele osób zauważa, że gdy nie znam jakiegoś słowa, opisuję je w śmieszny sposób, np. houses put in array. Zameer (jeden z moich współlokatorów) nadużywa 'bloody', trochę czasu minie, i wszystko będzie 'quite bloody'.

Na koniec - by pozostać w konwencji - facebookowe tło zmyślnej dziewczyny :)). Miłego dnia wszystkim :).