poniedziałek, 26 sierpnia 2013

Bye Ripley!

Długo nie pisałam - albo raczej dużo się wydarzyło, od ostatniego posta. Byłam trochę zajęta czymś, co można nazwać 'kończeniem Anglii i zaczynaniem Polski' (chociaż w tym momencie uświadomiłam sobie, że nie dostałam P45 z pracy..), ale chyba bardziej chodzi o to, że nie miałam nastroju na pisanie.

Jak już wszyscy pewnie wiedzą - jestem od wczoraj w Polsce. Ryanair się postarał i samolot na płycie lotniska był 20 minut przed planowanym przylotem, co pozwoliło mi bez problemu dostać się dziennymi autobusami do docelowego miejsca noclegowego. 20 minut wcześniej mogłam przerwać nieco bezcelowe i przygnębiające zajęcie - wspominanie ostatnich 7 tygodni pobytu w kraju rządzonym rzez królową, deszcz i bawarki...

...Zanim dotarłam na lotnisko w East Midlands, odwiedziłam po raz ostatni Belper River Gardens. Nie wypożyczyłam tam łódki, nie zapozowałam do zdjęcia, za to zjadłam angielskiego loda z kawałkiem czekolady. Potem zostałam zaproszona po raz ostatni na fish and chips z czymś, bez czego podobno nie ma prawdziwych frytek - mushy peas. Spakowałam mój o 3 kg za ciężki bagaż podręczny, wylałam przypadkiem bawarkę na ścianę i pełna łatwych do odgadnięcia uczyć dałam się odwieźć na lotnisko.

Wcześniej miałam ostatni dzień w pracy, spędzony na porządkowaniu biurka i przepustowej podkładki. Dostałam kartkę z życzeniami od wszystkich, a John podarował mi chyba najbardziej niespodziewany prezent w życiu - serwetę z Nottingham :P. Następnie była kolacja, na którą zaprosiła nas Betty, powrót do domu wśród brytyjskiej nocy.


Przechodząc do czwartku, piekłam ciasteczka, by poczęstować wszystkich w pracy....


Można tak cofać się w nieskończoność, a raczej w 24 lata życia. Codziennie trafiają się nowe rzeczy, zwykłe, znamienne, zwykłe, które są znamiennymi, codziennie przychodzą nowe miejsca i nowi ludzie, których się oswaja. O oswajaniu dość się już Exupery nawypisywał, zmieniłabym tylko 'ryzyko łez' na 'pewność łez'. I poczucie odpowiedzialności za łzy innych, za wyciąganie ich na środek jeziora i zostawianie tam, bo przecież nauczyli się pływać w drodze 'tam'.

Ostatnia ankieta była zrobiona na moje własne potrzeby. Będąc w Anglii zorientowałam się, że mam za sobą mieszkanie w kilku miastach. Sanok, Waltham Cross, Kraków, Harlow, Compiegne i Ripley, wszędzie minimum 7 tygodni. To nie jest pewnie dużo w skali migrującego świata, równocześnie żadna z siedmiu pozostałych ankietowanych osób mi nie dorównała. To także wystarczająco - wystarczająco by nie gubić się w mieście, ale też wystarczająco, by poznać ludzi z którymi się mieszka, by przyzwyczaić ich do siebie, i przy odrobinie woli wystarczająco, by ich poprowadzić.


 Sześc początków, w tym kilka wyposażonych w koniec. I w głowie miliony obrazów, ulic, domów, parków, 'których już nie wiem, gdzie leży mieszkanie'. Podróż (a chyba tak powinnam nazwać wszystkie wyjazdy z 'domu') to silne i nowe przeżycie, które coś zmienia w człowieku, pokazuje mu nowe możliwości, otwiera, pozwala nabrać dystansu. Daje nowy początek. Zwłaszcza, jak się ma dokąd wrócić, chociaż po jakimś czasie nie wie się jednak, gdzie jest miejsce, które najbardziej pasuje do definicji 'domu'. 'Bom wszędzie cząstkę me duszy zostawił', zamieniając ją na cząstki dusz innych.





Przepraszam, post strasznie chaotyczny i nie napisałam wszystkiego, co chciałam. Powroty robią swoje. Miłej nocy wszystkim :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz