Cały post miał dotyczyć 'większej' sprawy - określenia Great Britain jako 'great'. Jakoś ostatnio jednak nie mam czasu usiąść do blogowych rzeczy (a wciąż dochodzą nowe), więc wysyłam to, co napisałam w wolnych chwilach - kilka spostrzeżeń z codziennego życia :). Chyba pierwszy raz w trakcie moich pobytów w UK jestem aż tak zasypywana wszystkim co angielskie. Przywykłam już powoli do akcentu z Derbyshire, robię notatki po angielsku i patrzę najpierw w prawo przechodząc przez ulicę. Wiele rzeczy jednak uderza mnie po raz pierwszy - Tubylcy atakują :P.
Festiwal muzyki w Ripley - tłumy Anglików na ichniejszych błoniach, scena. Anglicy, w absolutnie każdym wieku, przynieśli sobie krzesełka turystyczne, stoliki, wałówkę i alkohol. Słuchamy najpierw rockowej kapeli śpiewającej przeboje z lat '60, potem na scenę wchodzi orkiestra górnicza z muzyką filmową. Imprezę kończy pokaz sztucznych ogni (imponujący jak na wielkość miasteczka) , po którym odśpiewano kilka pieśni patriotycznych i hymn brytyjski. Machano przy tym flagami. Zobaczyłam - uwierzyłam :P.
Piją tu straszne ilości napoju narodowego, domyślnie zabielanego. Jeżeli odpowiem twierdząco na pytanie 'czy chcę herbatę?' na 90% dostanę z mlekiem. W stołówce mamy wspólne: kawę rozpuszczalną, herbatę, cukier i galony mleka ;).
Nie jestem przyzwyczajona do wstawania na 9 i przesypiania ponad 7 godzin przez kilka nocy pod rząd. Od tygodnia, kładąc się spać przed 00:15, za każdym razem budziłam się w okolicach 6:30 :P.
Karen zaprosiła mnie na lunch do siebie. Zrobiła crumpets - takie małe, płaskie walce z ciasta (do kupienia w sklepie, wielkość krążka hokejowego). Wsadza się je do tostera, by były ciepłe, po czym smaruje masłem. Coś, co przez 4 ostatnie lata jadłam jako postną przekąskę, nagle nabrało nowego smaku ;).
Oglądaliśmy przepusty z Johnem i Samem. Rządowe zamówienie, betonowa 'klatka' z kwadratowymi otworami na każdej ścianie - imitacja łodzi podwodnej do ćwiczeń dla marynarki. John, opisując nam nietypowe cudo kilka razy wspominał królową jako 'our Lady'.
- Sam, what's that 'ft' here?
- Oh, that's a feet. It's american sheet, they use the the stuff like inches and feets everywhere...
- And you don't?
- No, we use milimeters and kilograms.
...(trochę później w stołówce)
- Joanna, can you give me the mug?
- Which one?
- The one 5 inches from your left hand.
W pokoju gdzie sobie liczę urzęduje też pan o skomplikowanym imieniu na G, pełniący jakieś funkcje nadzorcze. Często przychodzą do niego ludzie ze sprawunkami - jednym z nich jest Ron. Z nieznanych powodów myśli on, że jestem Belgijką, za każdym zatem razem wita mnie wesołym 'bonjour madame', zaciągając z angielska jak tylko się da. Nauczono mnie na to odpowiadać 'EI UP MI DUCK', co podobno oznacza (tłumaczenie z różnych źródeł) po prostu 'hello' na stopie koleżeńskiej - ale nie wiedzieć czemu nasza wymiana pozdrowień wywołuje wielką radość w kilku najbliższych pokojach.
Nadużywam słów 'quite' i 'crazy'. Wiele rzeczy jest quite: nice, big, good, interesting, enough, a także crazy: happy, mad, dysponuję także crazy stuffem. Wiele osób zauważa, że gdy nie znam jakiegoś słowa, opisuję je w śmieszny sposób, np. houses put in array. Zameer (jeden z moich współlokatorów) nadużywa 'bloody', trochę czasu minie, i wszystko będzie 'quite bloody'.
Na koniec - by pozostać w konwencji - facebookowe tło zmyślnej dziewczyny :)). Miłego dnia wszystkim :).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz