Jest taka jedna noc we wrześniu, która jest bardzo ciekawą nocą. Kraków w ramach letniej aktywności przygotowuje wydarzenia takie jak 'Noc Muzeów', 'Noc Teatrów', itp. Owe noce mają promować kulturę (a także miasto) i aktywizować mieszkańców, który winni tłumnie ruszyć na darmowe w tym dniu muzea, teatry i inne przybytki kultury.
Jako że wrześnie spędzam podobnie jak czerwce, mam szansę załapać się na kilka atrakcji, często korzystając z uśmiechu przypadku. W ten sposób, rok temu, zostałam uczestnikiem Nocy Poezji. Bardzo mi się wtedy wszystko podobało - począwszy od 'imprez towarzyszących', które obejmowały czytanie 'Pana Tadeusza' pod pomnikiem Adasia (czytali aktorzy, zmieniali się zdaje się co księgę, a miasto dostarczyło nawet kanapy dla słuchaczy), a także spektakl teatralny na rynku od strony Szewskiej. To widowisko podbiło moje serce (do tego stopnia, że obejrzałam próbę, a następnie przyszłam na przedstawienie) - było opartą na bazie 'Wesela' 'polemiką' Gałczyńskiego z Wyspiańskim. Wrażenie niesamowite, naprawdę czułam, jakbym była w teatrze.
W tym roku, choć gdzieś tam tkwiła perspektywa ciekawego wieczoru, również na Noc Poezji trafiłam przypadkiem. W piątek, spragniona spacerów nocnych, poszłam na rynek (tak!, cofnęłam się pomimo podwózki pod mieszkanie, koło 20). Przywitał mnie tłum, telebimy i patetycznie wygłaszane wiersze Barańczaka. W tym roku chyba nie urzekł mnie rodzaj przedstawienia (ani wiersze. Może są całkiem dobre, ale chyba nie w moim stylu jednak. Albo muszą być wygłaszane w mniej depresyjny sposób). Ważne jednak zdarzyło się później.
W pewnym momencie, pod sam koniec spektaklu jeden z aktorów skoczył na linie z wieży ratuszowej. W ręku miał zapalone jakieś coś świecące, do tego trzymał walizkę. Lina była przyczepiona do żurawia budowlanego, więc z założenia przelatywał on tylko w zgodzie z romantyczną wizją reżysera. Przelatywał zatem odważnie, setki oczu wpatrywało się w niego, a setki mózgów za oczami zastanawiało się, kto oberwie walizką. Otworzyła się ona nagle i zaczęły się z niej wysypywać kartki papieru - pewnie przy akompaniamencie jakiegoś lirycznego jęku.
Leciały te kartki na tłum i aktorów, światła reflektorów prześlizgiwały się po nich. Wiersze były recytowane, tłum śledził lot papieru, a muzyka w tle robiła ze wszystkiego jeden z najpiękniejszych momentów filmowych, jakie widziałam.
(...).
Moment się jednak skończył za sprawą grawitacji, kartki doleciały, raca w ręku aktora-śmiałka się wypaliła.
Zaraz potem spektakl się skończył. Ludzie, którzy stali dalej, zaczęli się tłoczyć po kartki. Podnosili je, przeglądali, chowali do kieszeni. Pomyślałam sobie w tamtym momencie - stojąc pod letnią krakowską nocą, wolna, ubrana w brązową spódnicę (wciąż formalnie wracałam z zaliczenia), z plecakiem - że tego mi było potrzeba. Nie tylko mi, wszystkim tym ludziom stojącym sobie gdzieś w tym tłumie. Wszystkim ludziom, którzy stali po drugiej stronie rynku i nie mieli zielonego pojęcia o przedstawieniu, bo słuchali gitarzysty 'pod empikiem'. Wszystkim ludziom.
A potem minął kolejny moment - i Ci sami ludzie szli się zajmować tym, czym się zajmują wszyscy odwiedzający rynek, wyrzucając kartki niczym ulotki rozdawane przy Bagateli. Sprzątacze zaczęli zamiatać i szykować miejsce na koncert, który miał się odbyć kilka minut później. Gitarzysta zdobył się na solówkę słyszalną nawet po naszej stronie rynku. Ja wciąż stałam dalej z boku, z moją karteczką w dłoni, przyglądając się czemuś, co bardzo dobrze znam - normalności.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz