środa, 16 kwietnia 2014

Meksyk i wędrówki

Post przedwielkanocny - składanka przebojów z minionego okresu :).



Meksykankom podobała się Polska. Miłością obdarzyły Polskiego Busa, wycieczki rozmaite, pierogi (jedyne słowo zapamiętane po polsku), zapiekanki na Kazimierzu i polskich nowych kolegów opowiadających ciekawostki z tematu hmm, popularnego w towarzystwie. Lubię strasznie Meksykanów ;), Aguascalientes kiedyś będzie moje :).

(Nie wiem, czy też czasem coś za Wami chodzi. Naprawdę jestem przekonana, że kiedyś pojadę do Ameryki Łacińskiej, w tym do Kolumbii. To takie dziwne uczucie.

Wyobraźcie sobie, że macie się nauczyć wiersza na pamięć, ale tylko kilka razy go przeczytaliście przed snem - tak, że nie pamiętacie ni słowa. Potem budzicie się następnego dnia rano, i ktoś każe Wam ów wiersz mówić. Wy naturalnie nie potraficie, więc po prostu powtarzacie słowa, którymi pomaga Wam osoba, która Was pyta. Ale czasem, po jakimś słowie przypominacie sobie rym, kolejny wers, i jesteście w stanie sami go powiedzieć. Gdyby wiersz był całym życiem, które powoli sobie na własne potrzeby deklamujemy, to można by czasem coś zgadnąć, przeczuć. Pojadę do Kolumbii.

((wiem, że to śmieszne, ale nie czuliście tak nigdy :P?))




Przy okazji Meksykanek zwiedziłam obóz koncentracyjny w Oświęcimiu i w Brzezince - pierwszy raz w życiu. Mocne wrażenia, których wizyta dostarcza, są lekko osłabiane przez pogoń za przewodnikiem, który zręcznie lawiruje pomiędzy obcą wycieczką po prawej i grupą gimnazjalną po lewej. Brakuje chyba trochę zatrzymania się nad pojedynczym człowiekiem, brakuje emocji, czasem spokojnego wyjaśnienia, o co tak naprawdę chodziło. Polacy w większości rozumieją, wiedzą, czują, inni już niekoniecznie. W Fabryce Schindlera spotkałyśmy Żydówkę z Ameryki, opowiadała, że jej dziadkowie zginęli w gettcie. Coraz bardziej czuję potrzebę poznania dokładnie wydarzeń z
okresu okołowojennego.



Weekend pod znakiem EDK. 47 km dogi krzyżowej w towarzystwie M. i S. Wycieczkowo - było wspaniale (gdyby tylko nie pęcherze na stopach :P), pogoda się udała, a trasa wiodła w niektórych momentach szlakami, co dodawało trudności i radości. Religijnie - chyba powinnam bardziej jednak się skupiać w trakcie :P (chociaż szukanie drogi i szybki marsz jednak trochę odwodziły od zasadniczego celu wędrówki). Rozważania miały motyw przewodni: 'miarą wielkości człowieka jest największe wyzwanie, którego się podjął i wygrał'.

Stwierdzenie nie budzi mojego sprzeciwu w pierwszym momencie, ale jest bardzo kategoryczne, i jeszcze nie wiem, czy się z nim zgadzam. Podejmujecie jakieś wyzwania? Robicie rzeczy, które nie są dla Was łatwe, które wymagają czasem naprawdę wiele? Pamiętajcie proszę, że wyzwania są bardzo indywidualną sprawą. Są przekraczaniem siebie w danym momencie życia, w danych warunkach.

Mogę napisać enigmatycznie, że gdy ksiądz powtarzał tą formułkę o mierze wielkości na kazaniu (a pojawiała się ona w trakcie tamtych 14 godzin dość często), pomyślałam sobie o zamykaniu marketu podczas moich pierwszych pracujących wakacji w Anglii. Pomyślcie, co było Waszym największym wyzwaniem :).


I owoc na deser :), z facebookowego fanpage'a tej strony. Przyjemnych i ciepłych Świąt wszystkim :).


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz