Wczoraj wyprowadziłam się z akademika - po raz ostatni. Wzbudziło to tak mało emocji, jak wzbudza po prostu zostawianie jednego miejsca, i przeniesienie się do nowego - a poza małym pokoikiem i widokami na Piknik Lotnictwa na tle Krakowa, niczego (ani nikogo) wczoraj nie zostawiałam. Korzystając jednak z okazji, chciałam napisać dwa słowa na temat, który chodził za mną od dawna - o polskich czytelniach. Przepraszam przy okazji, bo wyszło mi bardzo długo - mam nadzieję, że znajdą się tacy, którzy doczytają do końca.
Każdy użytkownik książki wie, że w bliskim otoczeniu biblioteki istnieje takie egzotyczne miejsce o nazwie 'Czytelnia'. Może i kiedyś służyło atmosferą i wyposażeniem do czytania czasopism, powieści, do spędzania czasu. Ja jednak znam je bardziej jako miejsce przeznaczone do nauki, przy pomocy środków, które nie są dostępne w domu. Drogie, rzadkie lub zagraniczne (lub wszystko razem) książki naukowe, elektroniczne bazy danych (i personel potrafiący wskazać w nich ścieżki na skróty), czasopisma branżowe - zasoby na wyciągnięcie ręki, o których nie śniło się Internetowi (zwłaszcza temu w domu). Brakuje trochę czekolady/pizzy i kawy, ale już walory z poprzedniego zdania powinny przekonać większość studentów do choć sporadycznych odwiedzin. Tymczasem, wbrew wszystkiemu, czytelnie na obydwóch moich uczelniach świecą zazwyczaj pustkami, z rzadka poprzecinanymi sylwetkami młodych ludzi, którzy naprawdę musieli z przybytku naukowego skorzystać.
Zostawmy leniwych studentów, którzy książki (każde) traktują jak zło konieczne (albo niekonieczne w sumie), zostawmy wszystkich idących po linii najmniejszego oporu, i skupmy się na duszyczkach, które jednak czasem by sobie poczytały na interesujący temat. Dodam dla porządku, że jestem osobą, która w każdym bibliotekarzu widzi przyjazną duszę, i za takąż jest postrzegana przez nich. Biblioteki lubię.
Problem z czytelniami jest dość nietypowy - po prostu się nie opłaca. Tutaj opowiem Wam historyjkę z wczoraj.
Chciałam bowiem skorzystać z norm. Normy wydaje w Polsce Polski Komitet Normalizacyjny, zawierają szczegółowe standardy i instrukcje dotyczące właściwie wszystkiego, z czym się na co dzień (lub nieco rzadziej) można spotkać. Od normy 'Wymiary kocy do spania', po 'Badania geotechniczne - Badania laboratoryjne gruntów - Część 8: Badanie gruntów nieskonsolidowanych w aparacie trójosiowego ściskania bez odpływu wody'. Problem z normami z kolei polega na tym, że oficjalny dostęp do nich jest płatny (i to nie mało), poza tym często trafia się na teksty: 'żeby zbadać nasiąkliwość, przygotuj próbkę wg normy A, po czym wykonaj badanie z normy B. Wyniki muszą spełniać standardy z normy C. (ad infinitum)'. Te normy można sobie dowolnie przeglądać w czytelniach uczelnianych, prócz tego, na mojej drugiej uczelni można nawet wydrukować tzw. kopię dydaktyczną, czyli do 30% dokumentu (a na pierwszej uczelni pozwalają tylko przepisywać, czym skutecznie zniechęcają i tych nielicznych klientów). Sposoby nieoficjalne przeglądania norm pomijam.
Poszłam sobie zatem na moją drugą uczelnię, by nacieszyć oko i umysł ich bazami. Zapakowałam do plecaka komputer z oprzyrządowaniem, książkę branżową, notatnik, piórnik, kalkulator i inne niezbędne rzeczy, i chciałam udać się do czytelni zbiorów specjalnych, mieszczącej się na drugim piętrze. W tym momencie stanęłam przed rzeczywistym problemem poruszanym w tym poście - mianowicie przed szatnią.
Wchodząc do dowolnej czytelni, nie tylko trzeba koniecznie zostawić wierzchnie odzienie, ale także wszelkie torby, reklamówki i plecaki. Jeśli się chce korzystać z czegoś na miejscu - trzeba to nieść w rękach, co nie jest łatwe w przypadku zestawu wypisanego 2 akapity wyżej. W każdym razie dialog z pochmurną panią szatniarką wyglądał w ten sposób:
- Dzień dobry.
- ... (plus ruch ręki po mój plecak, z którego (znając obowiązujące wzorce zachowań czytelnianych) zaczęłam wyjmować wszystkie niemal rzeczy)
- Jest dzisiaj otwarty dział zbiorów specjalnych, prawda? (wszak sobota)
- Tak, jest, ale do szesnastej tylko.
- W porządku. A mogę prosić o koszyk na moje rzeczy? (panuje tu zwyczaj noszenia rzeczy w koszykach sklepowych, dostępnych w szatni na życzenie. Jak już pozwoliłam sobie zaznaczyć, cały proces polega na przenoszeniu niemal całej zawartości wygodnego plecaka do niewygodnego koszyka, z którego laptop wystaje tak, że nie da się go nieść normalnie, korzystając z rączek (koszykowych :P) )
- Nie dam pani.
- Eee? Dlaczego? (czyżbym obraziła jakieś biblioteczne bóstewka lub duchy? Czym?!?)
- Bo koszyki dajemy tylko do czytelni. Czytelnia za nie płaciła, a wie pani, to jest plastik, i łatwo zniszczyć. (myślałam, że spadnę)
- No to co powinnam zrobić, jeśli chcę wziąć to wszystko do czytelni zbiorów specjalnych? (czysto z przekory, plus wymowne spojrzenie na zebrany na ladzie stosik)
- W rękach ponieść.
- A nie wydaje się to pani trochę nielogiczne? (może i nie powinnam, ale Bóg mi świadkiem, oczekiwałam tylko zrozumienia, potwierdzenia, że to nie ja mam wygórowane oczekiwania wobec czytelni jednej z największych polskich uczelni, tylko system jest lekko wadliwy)
- Nie wiem, takie są przepisy. Jak pani nie chce, niech pani nie korzysta. (olabogarety)
- ...
- No dobrze, dam pani tym razem ten koszyk, ale proszę pamiętać, że tak już nie będzie. (no pewnie, że nie, za każdym następnym razem będę szła po prostu do 'czytelni')
- Dziękuję, postaram się nie zniszczyć. Do widzenia.
- ...
Tak wyglądała sytuacja nie raz i nie dwa (chociaż z odmową wydania koszyka spotkałam się wczoraj po raz pierwszy). W czytelni mojej pierwszej uczelni szatnia znajduje się piętro niżej, a rzeczy pakuje się do specjalnego worka (w domyśle - do worka wszystko drobne, do drugiej ręki laptop). Jasne, że bardzo często z niektórych zabranych rzeczy się nie skorzysta (przykładowo w sobotę okazało się, że nie muszę włączać laptopa, bo szukanie norm skutecznie zajęło mi czas do tej 16), ale jednak mogłoby się. Jeśli już planuję czas w czytelni, chcę go naukowo wykorzystać, korzystając ze wszystkiego, co jest mi potrzebne. A tematy techniczne niestety potrzebują czasem kalkulatora, czy laptopa z czymś innym niż pakiet office (albo po prostu z początkiem wcześniejszej pracy). Dodajmy do tego wysokie ceny za kserowanie i drukowanie (o ile w ogóle jest zgoda na coś takiego), zakaz spożywania czegokolwiek - i już widać, dlaczego każdy raczej stara się unikać tych skarbnic wiedzy i możliwości. Powtórzę zdanie wcześniejsze - po prostu się nie opłaca.
A każde utrudnienie boli - zwłaszcza kogoś, kto ma w pamięci biblioteko-czytelnię z Compiegne, gdzie ciężko było o miejsce siedzące, gwar rozmów plus/minus naukowych o dziwo pozwalał się skupić, a wejść do przybytku mógł każdy z ulicy - z dowolnym plecakiem, kurtką i kanapką. I wiecie co? Ludzie i tak zostawiali kurtki zimą w szatni - bo tak jest przecież wygodniej. Nie planowali posiłków w czytelni, bo przecież czytelnia nie służy do tego (choć nie musieli się kryć z cukierkami). Nie wynosili książek, materiałów bo przecież mogli mieć do nich dostęp w każdej chwili, ewentualnie mogli sobie je dowolnie kserować. Nie zawsze kontrola i ograniczanie wolności są niezbędne - a często wręcz ograniczają rozwój.
Mogłabym jeszcze poruszyć wiele kwestii przy tym temacie. Nie ma przykładowo kultury chodzenia do czytelni, żeby się czegoś dowiedzieć, czy poczytać o 'interesującym' zagadnieniu. Można wspomnieć, że profesorowie zazwyczaj w spisie literatury do przedmiotu podają po prostu podręcznik i autora - nie dbając za bardzo o to, że student zazwyczaj w ogóle nie jest w temacie, więc wszystko jest dla niego trudne i nowe. Pozycja ma min 200 stron (a bywają takie po 600), a studencina nie dość, że z natury niechętny, nie wie, od czego ma zacząć - czytanie książek naukowych 'po kolei' jest na tym poziomie (a może na każdym?) bez sensu, pomijając ilość czasu, jaką by zajęło. W efekcie nie czyta się nic, a wystarczyłoby, gdyby rzeczony profesor podał numer rozdziału, czy nawet zakres stron z konkretnego wydania. Przykłady można mnożyć.
Noo, to sobie ponarzekałam :P. Ważne w całym poście (poza uwagą dotyczącą czytelni) jest to, że nawet jeśli system nie działa zbyt dobrze, istotne jest nastawienie ludzi, którzy stali się jego częścią. Nie mówię o przekraczaniu 'prawa', łamaniu zasad, ale o zwykłej uprzejmości, myśleniu o potrzebach innych, rozumieniu ich sytuacji. Jak profesor dbający o studentów, jak pani szatniarka. Tak w ogóle, przez cały czas naszej rozmowy, usłyszałam tylko jedno 'uprzejme' słowo - 'do widzenia', gdy oddawałam koszyk. Dbajmy o siebie nawzajem :).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz