wtorek, 31 sierpnia 2010
Ankieta
Przyjemnie spędzone przedpołudnie zaowocowało stworzeniem ankiety na temat mojego wyglądu (jest po prawej stronie bloga, proszę o głosowanie tajne i zgodne z własnym sumieniem ;) ). Generalnie ankiety nie są głupim pomysłem, myślę, że po tej jednej trafi się kilka ;).
poniedziałek, 30 sierpnia 2010
ortografia
Może to trochę banalne (porównując do ostatnich postów), ale świat nie składa się tylko z poważnych kwestii. Chociaż ta jest moim zdaniem trudna do wyjaśnienia i budząca wątpliwości w umyśle każdego człowieka.
(wstęp miał Was zaciekawić, teraz kolej na zaskakujące acz pozbawione sensu zakończenie)
Dlaczego drenaŻ pisze się przez 'ż', w momencie, gdy istnieją rurki drenaRskie ;)?
Osiem lat (jak szybko zleciało :P) nauki francuskiego każe mi od razu widzieć problematyczne słowo napisane 'drainage', co bez problemu wyjaśnia owo 'ż', jednak z drugiej strony zbyt silne są skojarzenia z 'piekarzem', żeby piękne 'rz' tak bez przeszkód porzucić. I jak mam uczyć kolejne pokolenia dzieci wymieniać sobie 'ó' na 'a', gdzie często tego nie widać, mając w głowie ten nieszczęsny drenaż!?! (tu powinnam patrzeć obłąkanym wzrokiem i rwać sobie włosy z głowy)
Jeszcze nie jestem w formie.
(wstęp miał Was zaciekawić, teraz kolej na zaskakujące acz pozbawione sensu zakończenie)
Dlaczego drenaŻ pisze się przez 'ż', w momencie, gdy istnieją rurki drenaRskie ;)?
Osiem lat (jak szybko zleciało :P) nauki francuskiego każe mi od razu widzieć problematyczne słowo napisane 'drainage', co bez problemu wyjaśnia owo 'ż', jednak z drugiej strony zbyt silne są skojarzenia z 'piekarzem', żeby piękne 'rz' tak bez przeszkód porzucić. I jak mam uczyć kolejne pokolenia dzieci wymieniać sobie 'ó' na 'a', gdzie często tego nie widać, mając w głowie ten nieszczęsny drenaż!?! (tu powinnam patrzeć obłąkanym wzrokiem i rwać sobie włosy z głowy)
Jeszcze nie jestem w formie.
piątek, 27 sierpnia 2010
Powrót
Jestem w domu od wtorku. Powroty są dosyć męczące, zwłaszcza, jak w domu przez ostatnie 2 lata nie przebywało się jednym ciągiem więcej niż 2 tygodnie. Przyzwyczaję się, wiem o tym (z doświadczeń wynikających z owych 2 lat), właściwie wszyscy się do siebie przyzwyczaimy, mamie i siostrze też jest na pewno inaczej. Początki są trudne. Kolejny truizm, kolejne stwierdzenie, które nic nie daje, nic nie wyjaśnia. Chociaż może zniechęcają mnie 4 przedmioty do zdania we wrześniu, ogrom zajęć podczas roku i życie ciut trudniejsze, za to goniące do przodu ;).
Zastanawiam się, jak to jest, jak ktoś wraca po pół roku pobytu za granicą do żony i dzieci, zostaje z nimi 2 tygodnie i wraca z powrotem do pracy gdzieśtam. Czytałam kiedyś list czytelnika Angory, o mężczyznach, którzy nie znają własnych dzieci, którzy choć nie raz wiedzą o nich wszystko, nie potrafią z nimi rozmawiać, wiedzą o problemach, ale ich nie czują. Ukochane maleństwa, które były często powodem emigracji rodzica chcącego zapewnić lepszy byt latorośli, najpierw czekają na tatusia. W miarę dorastania, oczekują prezentów, pieniędzy, tata schodzi na dalszy plan, by zniknąć, by stać się obcym człowiekiem o tym samym nazwisku. Żony tęsknią, odkładają zarobione pieniądze, składają na budowę domu itp., jednak nie oszczędzają na dzieciach, które mają narty, ubrania, chodzą na kursy językowe, wyjeżdżają na wakacje.
W tym samym czasie (albo nieco wcześniej) on również tęskni. Na początku dzwoni codziennie, często nie zna języka, w związku z czym czuje się jak zaszczute zwierze, bez szans na rozrywkę, ciekawą pracę czy choćby ciepło od innego człowieka. Po jakimś czasie, okazuje się, że wokół jest dużo Polaków, tworzą organizacje, chodzą na dyskoteki, do pubu, spotykają się w domach. Praca jest beznadziejna przede wszystkim z powodu szefa - Turka lub Włocha, jednak można ją urozmaicić puszczając disco polo lub rozmawiając z podobnymi do siebie ludźmi tej samej narodowości. Tata zaczyna cieszyć się wolnością, chodzi na imprezy, legalnie pije przynajmniej raz w tygodniu, tęsknotę zabija piosenkami góralskimi sączącymi się (to słowo chyba się nie nadaje do piosenek góralskich, ale trudno ;) ) z nowego laptopa, który jest doskonały do rozmów z żoną przez skype'a. Jeździ na wycieczki, potrafi powiedzieć w obcym języku kilka słów, w tym dni tygodnia i przekleństwa, w końcu poznaje dziewczynę. Kobietę.
O bliskości miał być osobny post, już chyba nie zdążę, trudno. W każdym razie ludzie potrzebują kontaktów z innymi, również tych fizycznych. Wygląda to tak: dwie osoby na początku się lubią, wygłupiają razem. Po jakimś czasie stają się 'przyjaciółmi', pomagają sobie. Wydaje mi się, że za granicą zachodzi to o wiele szybciej niż w Polsce. Człowiek jest często sam, nie czuje takiej więzi z rodziną w Polsce, nie przejmuje się tym, co inni powiedzą, poza tym grono ludzi do poznania i polubienia jest o wiele mniejsze, dzięki czemu mamy szansę lepiej ich poznać, czy też zbratać się z tymi, do których nawet by nie podszedł w kraju. Do 'przyjaźni' dochodzą pojedyncze gesty, jak chwycenie za ramiona, gdy się przechodzi obok, uśmiech, szukanie się nawzajem wzrokiem, komplementy mówione prosto w oczy. Tańczenie na dyskotece, pocałunki w policzek, gdy się jest pijanym, potem coraz śmielsze w usta, które kończą się na zdradzie. Zdrada na romansie, bo tak naprawdę chodziło tylko o bliskość, o to, że Ludzie Są Sobie Potrzebni.
Znam jednego Pana, którego an lotnisko w Loughton odwoziła kochanka - Zosia, a w Warszawie odbierała żona - Ania z dziećmi. Zosia wie, Ania może się domyślać. Inny, o którym napiszę jeszcze, codziennie dzwoni do żony, jednocześnie pisze do młodej dziewczyny, że ją kocha i żałuje, że nie jest ojcem jej dziecka. Jeśli mogę coś poradzić (oprócz kupowania całych ogórków, a nie porcji), proszę, nigdy nie pozwólcie jechać swojemu chłopakowi/dziewczynie (mężowi/żonie) samotnie za granicę, na dłużej niż pół roku. Człowiek jest słaby.
Możemy kontrolować swoje czyny, ale nie potrafimy tego robić z emocjami.
Zastanawiam się, jak to jest, jak ktoś wraca po pół roku pobytu za granicą do żony i dzieci, zostaje z nimi 2 tygodnie i wraca z powrotem do pracy gdzieśtam. Czytałam kiedyś list czytelnika Angory, o mężczyznach, którzy nie znają własnych dzieci, którzy choć nie raz wiedzą o nich wszystko, nie potrafią z nimi rozmawiać, wiedzą o problemach, ale ich nie czują. Ukochane maleństwa, które były często powodem emigracji rodzica chcącego zapewnić lepszy byt latorośli, najpierw czekają na tatusia. W miarę dorastania, oczekują prezentów, pieniędzy, tata schodzi na dalszy plan, by zniknąć, by stać się obcym człowiekiem o tym samym nazwisku. Żony tęsknią, odkładają zarobione pieniądze, składają na budowę domu itp., jednak nie oszczędzają na dzieciach, które mają narty, ubrania, chodzą na kursy językowe, wyjeżdżają na wakacje.
W tym samym czasie (albo nieco wcześniej) on również tęskni. Na początku dzwoni codziennie, często nie zna języka, w związku z czym czuje się jak zaszczute zwierze, bez szans na rozrywkę, ciekawą pracę czy choćby ciepło od innego człowieka. Po jakimś czasie, okazuje się, że wokół jest dużo Polaków, tworzą organizacje, chodzą na dyskoteki, do pubu, spotykają się w domach. Praca jest beznadziejna przede wszystkim z powodu szefa - Turka lub Włocha, jednak można ją urozmaicić puszczając disco polo lub rozmawiając z podobnymi do siebie ludźmi tej samej narodowości. Tata zaczyna cieszyć się wolnością, chodzi na imprezy, legalnie pije przynajmniej raz w tygodniu, tęsknotę zabija piosenkami góralskimi sączącymi się (to słowo chyba się nie nadaje do piosenek góralskich, ale trudno ;) ) z nowego laptopa, który jest doskonały do rozmów z żoną przez skype'a. Jeździ na wycieczki, potrafi powiedzieć w obcym języku kilka słów, w tym dni tygodnia i przekleństwa, w końcu poznaje dziewczynę. Kobietę.
O bliskości miał być osobny post, już chyba nie zdążę, trudno. W każdym razie ludzie potrzebują kontaktów z innymi, również tych fizycznych. Wygląda to tak: dwie osoby na początku się lubią, wygłupiają razem. Po jakimś czasie stają się 'przyjaciółmi', pomagają sobie. Wydaje mi się, że za granicą zachodzi to o wiele szybciej niż w Polsce. Człowiek jest często sam, nie czuje takiej więzi z rodziną w Polsce, nie przejmuje się tym, co inni powiedzą, poza tym grono ludzi do poznania i polubienia jest o wiele mniejsze, dzięki czemu mamy szansę lepiej ich poznać, czy też zbratać się z tymi, do których nawet by nie podszedł w kraju. Do 'przyjaźni' dochodzą pojedyncze gesty, jak chwycenie za ramiona, gdy się przechodzi obok, uśmiech, szukanie się nawzajem wzrokiem, komplementy mówione prosto w oczy. Tańczenie na dyskotece, pocałunki w policzek, gdy się jest pijanym, potem coraz śmielsze w usta, które kończą się na zdradzie. Zdrada na romansie, bo tak naprawdę chodziło tylko o bliskość, o to, że Ludzie Są Sobie Potrzebni.
Znam jednego Pana, którego an lotnisko w Loughton odwoziła kochanka - Zosia, a w Warszawie odbierała żona - Ania z dziećmi. Zosia wie, Ania może się domyślać. Inny, o którym napiszę jeszcze, codziennie dzwoni do żony, jednocześnie pisze do młodej dziewczyny, że ją kocha i żałuje, że nie jest ojcem jej dziecka. Jeśli mogę coś poradzić (oprócz kupowania całych ogórków, a nie porcji), proszę, nigdy nie pozwólcie jechać swojemu chłopakowi/dziewczynie (mężowi/żonie) samotnie za granicę, na dłużej niż pół roku. Człowiek jest słaby.
Możemy kontrolować swoje czyny, ale nie potrafimy tego robić z emocjami.
poniedziałek, 23 sierpnia 2010
koniec
Płakać mi się chce. I tyle. W ogóle to niesprawiedliwe, że trzeba coś zostawiać, żeby mieć coś innego.
Danger
Siedząc w pociągu czytałam swoją książkę, której wiem, że już nie skończę (ma ponad 500 stron, jestem na 226, za to mam za sobą dwie poprzednie części). Gorąco polecam każdemu, Philip Pullman, pierwsza część to 'Northern Lights' - coś jak zorza polarna. W każdym razie, były w niej bardzo trafne słowa:
'Maybe sometimes we don't do the right thing because the wrong thing looks more dangerous, and we don't want to look scared, so we go and do the wrong thing just because it's dangerous. We're more concerned with not looking scared than with judging right. It's very hard.'
Od dzisiaj nie robię żadnych głupich i złych rzeczy.
I tak w ogóle, nie wiem, czy pisałam, wracam 24 sierpnia, we wtorek ;).
'Maybe sometimes we don't do the right thing because the wrong thing looks more dangerous, and we don't want to look scared, so we go and do the wrong thing just because it's dangerous. We're more concerned with not looking scared than with judging right. It's very hard.'
Od dzisiaj nie robię żadnych głupich i złych rzeczy.
I tak w ogóle, nie wiem, czy pisałam, wracam 24 sierpnia, we wtorek ;).
niedziela, 22 sierpnia 2010
Dyskoteka
Poszłam wczoraj na dyskotekę. (jest to może mniej dziwne z punktu widzenia mojego życia w Krakowie, za to zupełnie kłóci się z tym, co zwykłam robić w Sanoku. Jako że Kraków był później, chyba nie mogę napisać, że 'nie lubię dyskotek' (co miało być drugim zdaniem tego posta). Prawdę mówiąc lubię, zwłaszcza, jak towarzystwo jest odpowiednio pijane i nie zwraca na mnie większej uwagi, poza tym następnego dnia pozostaje tylko wrażenie, a nie wbite w pamięć fakty. No chyba, że się zrobiło coś bardzo złego albo nietypowego.)
(To nie dotyczy Krakowa, gdzie jest przyjemnie z odpowiednimi osobami, poza tym chodzi się potańczyć dla siebie, gdy się ma ochotę i humor). Dziękuję za dobrą radę ;).
Ludzie, wśród których się znalazłam tutaj (i mam prawo sądzić, ze jednak większość Polaków), z mojego punktu widzenia, piją dużo (chociaż kolegów z akademika nie pobiją, za to ci nie są po 3 krzyżyku i nie mają żon ;)). Dzień przed imprezą (w tym tygodniu moją pożegnalną) jakaś niezidentyfikowana, bystra jednostka wpadła na pomysł, że fajnie by było pójść sobie potańczyć. Wcześniej byłam na dyskotece w Anglii tylko raz, 2 tygodnie temu, z inną grupą osób. Ciężko mi powiedzieć, czym się różni zabawa w Polsce od tej tutaj, bo 'znam' tylko Kwadrat, w każdym razie widziałam wczoraj osoby w każdym wieku (w granicach wyobraźni, chociaż dam głowę, ze gdyby dowolny dziadek chciał potańczyć ze swoją małżonką, nie wzbudziłoby to zdziwienia a uśmiech i aprobatę) tańczące do muzyki, do której bez problemu dało się tańczyć. Do tańca jest wydzielona specjalna przestrzeń, a w barze sprzedają gotowe drinki w butelkach takich jak Tymbark (być może w Polsce też tak jest, nie wiem). Chłopcy musieli mieć eleganckie buty, natomiast ja musiałam tłumaczyć ochroniarzowi, że sandały zjadł mi pies, stąd moje baleriny w brązową kratkę. Z 9 osób, które poszły, po angielsku umiałam się dogadać ja i Sławek, reszta 'podrywała' na uśmiech, po czym wołała nas do tłumaczenia (w ten sposób poznałam 2 fajne dziewczyny, jedna to Berta).
Pomijając rzeczy związane z wypiciem przez niektórych zbyt dużej ilości alkoholu, wyjście uważam za całkiem ciekawe i przyjemne. Z drugiej strony wiem, że nie powinnam była iść z nimi.
Przyszedł mi HomeOffice i karta z numerem NI, mam wszystkie dokumenty, które powinnam mieć jadąc do Polski. Już się cieszę z powrotu ;).
(To nie dotyczy Krakowa, gdzie jest przyjemnie z odpowiednimi osobami, poza tym chodzi się potańczyć dla siebie, gdy się ma ochotę i humor). Dziękuję za dobrą radę ;).
Ludzie, wśród których się znalazłam tutaj (i mam prawo sądzić, ze jednak większość Polaków), z mojego punktu widzenia, piją dużo (chociaż kolegów z akademika nie pobiją, za to ci nie są po 3 krzyżyku i nie mają żon ;)). Dzień przed imprezą (w tym tygodniu moją pożegnalną) jakaś niezidentyfikowana, bystra jednostka wpadła na pomysł, że fajnie by było pójść sobie potańczyć. Wcześniej byłam na dyskotece w Anglii tylko raz, 2 tygodnie temu, z inną grupą osób. Ciężko mi powiedzieć, czym się różni zabawa w Polsce od tej tutaj, bo 'znam' tylko Kwadrat, w każdym razie widziałam wczoraj osoby w każdym wieku (w granicach wyobraźni, chociaż dam głowę, ze gdyby dowolny dziadek chciał potańczyć ze swoją małżonką, nie wzbudziłoby to zdziwienia a uśmiech i aprobatę) tańczące do muzyki, do której bez problemu dało się tańczyć. Do tańca jest wydzielona specjalna przestrzeń, a w barze sprzedają gotowe drinki w butelkach takich jak Tymbark (być może w Polsce też tak jest, nie wiem). Chłopcy musieli mieć eleganckie buty, natomiast ja musiałam tłumaczyć ochroniarzowi, że sandały zjadł mi pies, stąd moje baleriny w brązową kratkę. Z 9 osób, które poszły, po angielsku umiałam się dogadać ja i Sławek, reszta 'podrywała' na uśmiech, po czym wołała nas do tłumaczenia (w ten sposób poznałam 2 fajne dziewczyny, jedna to Berta).
Pomijając rzeczy związane z wypiciem przez niektórych zbyt dużej ilości alkoholu, wyjście uważam za całkiem ciekawe i przyjemne. Z drugiej strony wiem, że nie powinnam była iść z nimi.
Przyszedł mi HomeOffice i karta z numerem NI, mam wszystkie dokumenty, które powinnam mieć jadąc do Polski. Już się cieszę z powrotu ;).
piątek, 20 sierpnia 2010
'I have been stranger in a strange land'
Post byl (jak wspominalam) pisany na szybko, w kilku miejscach go poprawilam i dokonczylam. I tak w 20 minut nie da sie napisac tego, co sie chcialo, ale zawsze lepsze to niz cos innego :P.
Pisze tego posta w troche zlym humorze, spowodowanym caloksztaltem i przyslowiowa kropla przepelniajaca czare. Wczesniejszy post byl o usmiechu, teraz pewnie troche mniej radosnie, ale w przyrodzie musi byc rownowaga, nic nie ginie i dominuje zasada zachowania energii (co z pewnoscia potwierdzilby pan Materniak ;) ).
Zastanawialam sie, ilu rzeczy w swoich tekstach nie pisza autorzy reportazy. W reportarzach chodzi przede wszystkim o to, zeby pokazac zycie takim, jakie jest, ale wiadomo, ze osoba piszaca nastawia sie na okreslone wydarzenia, doznania, ktore zajmuja wiecej miejsca, badz sa przedstawione w jednym, z gory zaplanowanym swietle. Chodzi mi o to, ze troche falszuja w ten sposob rzeczywistosc, chcac dobrze, uwypuklaja jedna strone zycia, ktore przeciez jest niemozliwie wrecz zlozone. Moze wojna na co dzien wcale nie byla taka straszna. Nie, zle, byla; ale na pewno zdarzaly sie w niej promienie slonca, ktore rozswietlaly oczy najwiekszym pesymista. Ja tez nastawilam sie na opisywanie wakacji w Anglii jako przepelnionych przyjemnosciami, niemal idyllicznych, tymczasem tak do konca nie jest. Z roznych powodow, co jednak nie zmienia faktu, ze jestem z nich zadowolona i nie wyobrazam sobie innych. Bede pisala w skrocie, mam 10 minut w bibliotece, a w domu nie moge usiasc do komputera, gdyz salon jest w trakcie malowania.
Wyjezdzam za kilka dni (moze bedzie ktos w Krakowie we wtorek, 24 sierpnia?), jest mi smutno, bo zostawiam wiele osob, ktore staly sie dla mnie wazne, a one nie zdaja sobie z tego sprawy. Pewnie niektorych nigdy juz nie zobacze, i to przez jakis czas (znajac zycie - krotki) boli. I znowu mi sie przypomina cytat 'rzecz, ktora mogla byc, a nie byla nigdy'. Jak zawsze przy pozegnaniach. Wiele rzeczy moglo byc, ale juz nie bedzie.
Monika mnie nie lubi i mna gardzi z powodu tak glupiego, ze az smiac mi sie z niego chce (zainteresowanym kiedys opowiem). Czyni to przebywanie w jednym domu, pracowanie przy jednej maszynie, jazde jednym samochodem, ..., nieprzyjemnym przezyciem, zwlaszcza dla mnie.
Andzia nie moze do mnie przyjezdzac z powodu prawie tego samego (rowniez opowiem). W zwiazku z tym widujemy sie rzadko i zostaja nam smsy.
Sara pogryzla mi: nowe okulary (juz zamowilam kolejne), tusz do rzes, szczotke do wlosow, wygodne sandaly, komorke angielska, gumke do wlosow i niebieska skarpetke. Za to w dalszym ciagu tylko ja jej daje jedzenie, a caly dom jest na nia obrazony (za zjedzenie butow do pracy, pilota i rury od odkurzacza).
Nie lubie ludzi, ktorzy sa przesadnie pewni siebie i zawsze dostaja to, co chca!(to odnosnie jednej osoby, ktora mnie okresowo denerwuje)
Od stania na maszynie ogorkowej mam pelno siniakow na nogach, a od rabiszy (rubbish) paprykowych robia mi sie wypieki, ktore trzymaja sie pol dnia i nie chca zejsc pomimo galonow wypitego wapna musujacego.
Damian, brat Moniki, to temat na osobnego posta, ratujcie!
Jimmy nauczyl sie do mnie mowic 'Asia', a nie 'Joanna' ;)
Pisze tego posta w troche zlym humorze, spowodowanym caloksztaltem i przyslowiowa kropla przepelniajaca czare. Wczesniejszy post byl o usmiechu, teraz pewnie troche mniej radosnie, ale w przyrodzie musi byc rownowaga, nic nie ginie i dominuje zasada zachowania energii (co z pewnoscia potwierdzilby pan Materniak ;) ).
Zastanawialam sie, ilu rzeczy w swoich tekstach nie pisza autorzy reportazy. W reportarzach chodzi przede wszystkim o to, zeby pokazac zycie takim, jakie jest, ale wiadomo, ze osoba piszaca nastawia sie na okreslone wydarzenia, doznania, ktore zajmuja wiecej miejsca, badz sa przedstawione w jednym, z gory zaplanowanym swietle. Chodzi mi o to, ze troche falszuja w ten sposob rzeczywistosc, chcac dobrze, uwypuklaja jedna strone zycia, ktore przeciez jest niemozliwie wrecz zlozone. Moze wojna na co dzien wcale nie byla taka straszna. Nie, zle, byla; ale na pewno zdarzaly sie w niej promienie slonca, ktore rozswietlaly oczy najwiekszym pesymista. Ja tez nastawilam sie na opisywanie wakacji w Anglii jako przepelnionych przyjemnosciami, niemal idyllicznych, tymczasem tak do konca nie jest. Z roznych powodow, co jednak nie zmienia faktu, ze jestem z nich zadowolona i nie wyobrazam sobie innych. Bede pisala w skrocie, mam 10 minut w bibliotece, a w domu nie moge usiasc do komputera, gdyz salon jest w trakcie malowania.
Wyjezdzam za kilka dni (moze bedzie ktos w Krakowie we wtorek, 24 sierpnia?), jest mi smutno, bo zostawiam wiele osob, ktore staly sie dla mnie wazne, a one nie zdaja sobie z tego sprawy. Pewnie niektorych nigdy juz nie zobacze, i to przez jakis czas (znajac zycie - krotki) boli. I znowu mi sie przypomina cytat 'rzecz, ktora mogla byc, a nie byla nigdy'. Jak zawsze przy pozegnaniach. Wiele rzeczy moglo byc, ale juz nie bedzie.
Monika mnie nie lubi i mna gardzi z powodu tak glupiego, ze az smiac mi sie z niego chce (zainteresowanym kiedys opowiem). Czyni to przebywanie w jednym domu, pracowanie przy jednej maszynie, jazde jednym samochodem, ..., nieprzyjemnym przezyciem, zwlaszcza dla mnie.
Andzia nie moze do mnie przyjezdzac z powodu prawie tego samego (rowniez opowiem). W zwiazku z tym widujemy sie rzadko i zostaja nam smsy.
Sara pogryzla mi: nowe okulary (juz zamowilam kolejne), tusz do rzes, szczotke do wlosow, wygodne sandaly, komorke angielska, gumke do wlosow i niebieska skarpetke. Za to w dalszym ciagu tylko ja jej daje jedzenie, a caly dom jest na nia obrazony (za zjedzenie butow do pracy, pilota i rury od odkurzacza).
Nie lubie ludzi, ktorzy sa przesadnie pewni siebie i zawsze dostaja to, co chca!(to odnosnie jednej osoby, ktora mnie okresowo denerwuje)
Od stania na maszynie ogorkowej mam pelno siniakow na nogach, a od rabiszy (rubbish) paprykowych robia mi sie wypieki, ktore trzymaja sie pol dnia i nie chca zejsc pomimo galonow wypitego wapna musujacego.
Damian, brat Moniki, to temat na osobnego posta, ratujcie!
Jimmy nauczyl sie do mnie mowic 'Asia', a nie 'Joanna' ;)
środa, 18 sierpnia 2010
uśmiech
Przypomniało mi się dzisiaj coś, co słyszałam w Krakowie od Agaty - 'patrz, wesoły tramwaj!'. Nie powiem tutaj dlaczego akurat wesoły ;), ale chciałam trochę napisać o radości (pomimo ewidentnego braku humoru na pisanie, no trudno). Z moją pracą wiąże się ruch, więc choć to dziwne, nie ma tak wielkiej różnicy między zgarnianiem ogórków i dźwiganiem skrzynek 20 cm nad głowę od pływania czy biegania. A ruch to zdrowie, wydzielanie się jakichś hormonów (specjalnie piszę 'jakichś', żeby podkreślić mój brak wiedzy z tego zakresu), które z kolei czynią człowieka szczęśliwszym. A o to nam chodzi w życiu, o szczęście, do którego drogaa wiedzie przez chwilowe, mniejsze radości. Wszystko, począwszy od piosenek ze świetlicy ('uśmiech najprostszą, najkrótszą jest drogą do szczęścia do ludzkich serc. Świat się piękniejszy otworzy przed tobą, gdy tylko uśmiechniesz się'), przez książki (bodajże 'Kwiat kalafiora' ;) ), po liczne doświadczenia, pokazuje, jak wiele od nas zależy. Od naszego nastawienia do innych, od tego, czy w kluczowym momencie (zazwyczaj przy poznaniu) jesteśmy w stanie poruszyć tymi kilkoma mięśniami i przywołać błysk w oku. Pozwala to innym spojrzeć na nas przychylnie, pozwala im mniej się nas bać, poczuć się pewnie. Właściwie nie wiem, dlaczego ludzie się nie uśmiechają, nie dają sobie nawzajem tej przyjemności. Dzisiaj dziękuję Agnieszce, która przyjaźnie do mnie mrugała z papryki, Jimmiemu, który co prawda krzyczał trochę, że kroję za małe ogórki, ale poklepał potem po ramieniu. I Krzysiowi H., który uśmiecha się do mnie całym sobą. I dlatego praca jest przyjemna ;).
Poszłam dzisiaj na spacer, na dworzec kolejowy. Wracając zobaczyłam, że w domu jest dużo gości (2 samochody), weszłam, i nie mogłam przestać się śmiać ;). Tak bez powodu, chociaż widziałam 8 osób uśmiechających się do mnie. Podobnie było, gdy okazało się, że do mojego znajomego, Jacka Wiejowskiego, przychodzą rachunki podpisane Ms J Wie Jowsk. Albo gdy zastanawiałam się, co jest lepsze do smarowania chleba, produkt 'I can't believe it's not butter', czy 'You'd butter believe it' ;) (to autentyczne nazwy. Swoją drogą Anglia to chyba jedyny kraj, który uważa za normalne nadawanie takich nazw margarynie, podobnie jak pozwala swoim obywatelom mieszkać przy ulicach 'strawberry field', albo 'fairy moor' (właściwie nie wiem, dlaczego jakaś ulica ma drugi człon 'field', 'close', 'moor' itp)). I śmiech. Człowiek się śmieje, gdy jest szczęśliwy, gdy nic mu się nie dzieje, gdy czuje się bezpiecznie, gdy wszystko jest w porządku, przynajmniej ja tak mam.
PS. Dzisiaj, już po napisaniu powyższego, miało miejsce ciekawe zdarzenie. Obecnie w domu mieszka 5 osób (ja, Monika, Agnieszka, Krzysiek i Damian), reszta jest na urlopie. Dziewczyny wpadły na szatański pomysł, by oblać Krzyśka wodą. W związku z tym (chociaż tak prawdę pisząc, nie wiem dlaczego) zabrałyśmy mu pościel, schowałyśmy ją, po czym rzuciłyśmy w niego workiem wypełnionym kranówką. Worek trafił w pomalowaną 3 tygodnie temu ścianę w kuchni, a Krzysiek poczuł się w obowiązku odwdzięczyć się nam przy pomocy garnka. W całym domu rozpętała się wojna godna Lanego Poniedziałku, wszyscy oblewaliśmy się wodą ;). Było bardzo śmiesznie, salon i tak był przeznaczony do malowania, a pod mokrą pościelą też da się spać ;).
Poszłam dzisiaj na spacer, na dworzec kolejowy. Wracając zobaczyłam, że w domu jest dużo gości (2 samochody), weszłam, i nie mogłam przestać się śmiać ;). Tak bez powodu, chociaż widziałam 8 osób uśmiechających się do mnie. Podobnie było, gdy okazało się, że do mojego znajomego, Jacka Wiejowskiego, przychodzą rachunki podpisane Ms J Wie Jowsk. Albo gdy zastanawiałam się, co jest lepsze do smarowania chleba, produkt 'I can't believe it's not butter', czy 'You'd butter believe it' ;) (to autentyczne nazwy. Swoją drogą Anglia to chyba jedyny kraj, który uważa za normalne nadawanie takich nazw margarynie, podobnie jak pozwala swoim obywatelom mieszkać przy ulicach 'strawberry field', albo 'fairy moor' (właściwie nie wiem, dlaczego jakaś ulica ma drugi człon 'field', 'close', 'moor' itp)). I śmiech. Człowiek się śmieje, gdy jest szczęśliwy, gdy nic mu się nie dzieje, gdy czuje się bezpiecznie, gdy wszystko jest w porządku, przynajmniej ja tak mam.
PS. Dzisiaj, już po napisaniu powyższego, miało miejsce ciekawe zdarzenie. Obecnie w domu mieszka 5 osób (ja, Monika, Agnieszka, Krzysiek i Damian), reszta jest na urlopie. Dziewczyny wpadły na szatański pomysł, by oblać Krzyśka wodą. W związku z tym (chociaż tak prawdę pisząc, nie wiem dlaczego) zabrałyśmy mu pościel, schowałyśmy ją, po czym rzuciłyśmy w niego workiem wypełnionym kranówką. Worek trafił w pomalowaną 3 tygodnie temu ścianę w kuchni, a Krzysiek poczuł się w obowiązku odwdzięczyć się nam przy pomocy garnka. W całym domu rozpętała się wojna godna Lanego Poniedziałku, wszyscy oblewaliśmy się wodą ;). Było bardzo śmiesznie, salon i tak był przeznaczony do malowania, a pod mokrą pościelą też da się spać ;).
niedziela, 15 sierpnia 2010
sobota, 14 sierpnia 2010
Windsor
Nie opowiadałam jeszcze o wycieczce, jaką sobie zrobiłam w niedzielę, dwa tygodnie temu. Nie było jakiejś szczególnej okazji, która by była dobrą wymówką do wydawania pieniędzy na pociąg, ale zachęcona przyjemnie spędzonym czasem w Cambridge, pomyślałam, że wakacje są raz w roku, i trzeba z nich skorzystać ;). Scenariusz był bardzo podobny, poszłam rano na dworzec kolejowy, i po rozmowie z panią miałam już cel - Windsor.
Sama droga 'tam' była ciekawym przeżyciem, musiałam bowiem najpierw pojechać do Londynu (40 minut), gdzie wysiadłszy na stacji Liverpool street musiałam się dostać na Waterloo, skąd odjeżdżały pociągi w interesującym mnie kierunku. 2 lata temu miałam już możliwość przejażdżki metrem, co i tak nie przeszkodziło mi pojechać w przeciwnym kierunku ;). Do tego doszły roboty podziemne i wyłączenie niektórych przystanków, cała zabawa zajęła mi z godzinę. Trafiłam jednak na Waterloo i wsiadłam do pociągu, który w godzinę zawiózł mnie do Windsoru. (pociągi, z którymi się spotkałam mają 'gęsty' grafik, odjeżdżają niemal jak niektóre autobusy w Krakowie. Z Londynu do Cambridge przez Harlow jeżdżą co 20 minut przez całą niedzielę (od 6 do 22))
Windsor jest znany przede wszystkim z tego, że mieści się w nim zamek - rezydencja dynastii panującej w Wielkiej Brytanii - Windsorów (którzy, jak mówi Wikipedia zmieniając nazwisko, wzięli je właśnie z nazwy miejscowości ;p). Do samego pałacu nie weszłam, prawdę mówiąc przestraszyły mnie długie kolejki (większe niż na London Eye), i 17 funtów za bilety. Obejrzałam za to zamek z zewnątrz, i robi niesamowite wrażenie ;). Pisałam o malowniczym i baśniowym charakterze Cambridge, tutaj mogłam na własne oczy zobaczyć dwunastowieczną rezydencję królów ;). Nie wiem, jak mogę go opisać, to banalne, ale są rzeczy, które trzeba po prostu zobaczyć ;) (a jak nie, zostaje wikipedia ;) ).
Poza tym pozwiedzałam sklepy, stałam się szczęśliwą posiadaczką czarnej spódnicy (w którą się od razu przebrałam) i z pomocą mapki uzyskanej w informacji turystycznej znalazłam bibliotekę. Niestety była zamknięta, nie będzie więc karty z Berkshire ;). W Windsorze (a raczej w mieście obok, do którego można dojść na piechotę w 10 minut, nie mając świadomości, że już się jest gdzieś indziej) znajduje się też słynny Eton College. Do gmachu nie wpuszczano ludzi luzem, każdy musiał wykupić bilet (wersja studencka - 5 funtów) i zwiedzać szkołę z przewodnikiem.
Początkowo nie byłam z tego zadowolona, ale okazało się, że pan, który trafił się mojej grupce uczy w Eton historii ;). Mówił bardzo ciekawie, z pięknym angielskim akcentem, za to tak wyraźnie, że bez problemu dało się go zrozumieć i podążać za jego myślami. Szkoła została założona przez Henryka VI, w 1400-którymś roku (pomnik Henryka znajduje się na dziedzińcu). Miała kształcić chłopców (do tej pory nie uczą się tam dziewczynki) do 18 lat, po czym ci 'przechodzili' do Cambridge, gdzie zapobiegliwy król rok później założył King's College (gdzie byłam kilka tygodni temu ;) ). Stąd wynika zbieżność herbów obydwóch uczelni, różnią się tylko kwiatami w dolnej części - w herbie Eton są lilie - znak Matki Boskiej, a w godle King's College angielskie róże. Szkoła już od początku przeprowadzała selekcję uczniów, przyjmowała zarówno tych dobrze urodzonych (ale zawsze zdolnych), jak i wybitnych lecz biednych, którzy mogli dostawać stypendia. Lekcje zaczynały się o 5 rano, a pierwszy posiłek przewidziano na południe (chleb, masło i piwo). Mi było ciężko skupić się na 1 lekcji w liceum, którą miałam o 7:10, wyobraźcie sobie łacinę o 5 rano ;). W jednej sali lekcyjnej uczyły się na raz 4 klasy, często różnych przedmiotów.... (pan przewodnik mówił jeszcze więcej ciekawostek, ale bez sensu wszystko pisać).
Chcę jeszcze (trochę na marginesie) dodać, że z Eton wyszło wielu wielkich ludzi; wodzowie bitewni, premierzy, pisarze, ... , wg przewodnika większość angielskiej elity. Uczęszczają do niego książęta, a każdy zwykły śmiertelnik musi w wieku 11 i 13 lat przejść test sprawdzający zdolności (dziecko trzeba zapisywać, zanim skończy 10,5 roku). Z założenia (realizowanego jak widać) mają tam chodzić młodzi ludzie o szerokich zainteresowaniach, bystrzy, pewni siebie, by zdobyć wykształcenie (łacina dalej obowiązkowa), znajomości, i móc rządzić krajem, czy też zajmować wysokie stanowisko gdziekolwiek. Zastanawiałam się, czy to ma sens. Ludzie uczeni w jednym miejscu, przez w większości te same osoby, wychowywane w pięknym, mądrym, trochę izolowanym środowisku są przeznaczeni do podejmowania decyzji w jednym kraju. Z drugiej strony mają wszystko, co jest potrzebne do rozwoju, odpowiednich nauczycieli, towarzystwo, mają to, co przy odrobinie chęci (której przecież im nie brakuje) uczyni z nich wrażliwych, inteligentnych i wykształconych ludzi. Nie chcę pisać bardziej kategorycznie, nie wiem, czy pomyślałam o wszystkim.
Po zwiedzaniu Eton było koło 16, jako że nie znalazłam już nic godnego uwagi w Windsorze, wróciłam pociągiem do Londynu ;). Na miejscu okazało się, że korzystając z kupionych biletów mogę jechać metrem tylko raz, na Liverpool street (skąd miałam transport do Harlow), jednak była tak wspaniała pogoda, że postanowiłam się przejść po mieście. Chodziłam tak z 2 godziny, oglądając i robiąc zdjęcia na których nic nie widać, po czym wróciłam pociągiem do domu. Lubię wycieczki ;).
Przy okazji chciałam napisać, że całego wyjazdu by nie było, gdyby nie przemiłe panie sprzedające bilety i urzędujące w okienkach na dworcach, które niestrudzenie odpowiadały mi na pytania, wyszukiwały ciekawe miejsca i starały się nie okazywać zdziwienia na myśl, że młoda osoba postanowiła się wybrać sama w podróż ;)
Sama droga 'tam' była ciekawym przeżyciem, musiałam bowiem najpierw pojechać do Londynu (40 minut), gdzie wysiadłszy na stacji Liverpool street musiałam się dostać na Waterloo, skąd odjeżdżały pociągi w interesującym mnie kierunku. 2 lata temu miałam już możliwość przejażdżki metrem, co i tak nie przeszkodziło mi pojechać w przeciwnym kierunku ;). Do tego doszły roboty podziemne i wyłączenie niektórych przystanków, cała zabawa zajęła mi z godzinę. Trafiłam jednak na Waterloo i wsiadłam do pociągu, który w godzinę zawiózł mnie do Windsoru. (pociągi, z którymi się spotkałam mają 'gęsty' grafik, odjeżdżają niemal jak niektóre autobusy w Krakowie. Z Londynu do Cambridge przez Harlow jeżdżą co 20 minut przez całą niedzielę (od 6 do 22))
Windsor jest znany przede wszystkim z tego, że mieści się w nim zamek - rezydencja dynastii panującej w Wielkiej Brytanii - Windsorów (którzy, jak mówi Wikipedia zmieniając nazwisko, wzięli je właśnie z nazwy miejscowości ;p). Do samego pałacu nie weszłam, prawdę mówiąc przestraszyły mnie długie kolejki (większe niż na London Eye), i 17 funtów za bilety. Obejrzałam za to zamek z zewnątrz, i robi niesamowite wrażenie ;). Pisałam o malowniczym i baśniowym charakterze Cambridge, tutaj mogłam na własne oczy zobaczyć dwunastowieczną rezydencję królów ;). Nie wiem, jak mogę go opisać, to banalne, ale są rzeczy, które trzeba po prostu zobaczyć ;) (a jak nie, zostaje wikipedia ;) ).
Poza tym pozwiedzałam sklepy, stałam się szczęśliwą posiadaczką czarnej spódnicy (w którą się od razu przebrałam) i z pomocą mapki uzyskanej w informacji turystycznej znalazłam bibliotekę. Niestety była zamknięta, nie będzie więc karty z Berkshire ;). W Windsorze (a raczej w mieście obok, do którego można dojść na piechotę w 10 minut, nie mając świadomości, że już się jest gdzieś indziej) znajduje się też słynny Eton College. Do gmachu nie wpuszczano ludzi luzem, każdy musiał wykupić bilet (wersja studencka - 5 funtów) i zwiedzać szkołę z przewodnikiem.
Początkowo nie byłam z tego zadowolona, ale okazało się, że pan, który trafił się mojej grupce uczy w Eton historii ;). Mówił bardzo ciekawie, z pięknym angielskim akcentem, za to tak wyraźnie, że bez problemu dało się go zrozumieć i podążać za jego myślami. Szkoła została założona przez Henryka VI, w 1400-którymś roku (pomnik Henryka znajduje się na dziedzińcu). Miała kształcić chłopców (do tej pory nie uczą się tam dziewczynki) do 18 lat, po czym ci 'przechodzili' do Cambridge, gdzie zapobiegliwy król rok później założył King's College (gdzie byłam kilka tygodni temu ;) ). Stąd wynika zbieżność herbów obydwóch uczelni, różnią się tylko kwiatami w dolnej części - w herbie Eton są lilie - znak Matki Boskiej, a w godle King's College angielskie róże. Szkoła już od początku przeprowadzała selekcję uczniów, przyjmowała zarówno tych dobrze urodzonych (ale zawsze zdolnych), jak i wybitnych lecz biednych, którzy mogli dostawać stypendia. Lekcje zaczynały się o 5 rano, a pierwszy posiłek przewidziano na południe (chleb, masło i piwo). Mi było ciężko skupić się na 1 lekcji w liceum, którą miałam o 7:10, wyobraźcie sobie łacinę o 5 rano ;). W jednej sali lekcyjnej uczyły się na raz 4 klasy, często różnych przedmiotów.... (pan przewodnik mówił jeszcze więcej ciekawostek, ale bez sensu wszystko pisać).
Chcę jeszcze (trochę na marginesie) dodać, że z Eton wyszło wielu wielkich ludzi; wodzowie bitewni, premierzy, pisarze, ... , wg przewodnika większość angielskiej elity. Uczęszczają do niego książęta, a każdy zwykły śmiertelnik musi w wieku 11 i 13 lat przejść test sprawdzający zdolności (dziecko trzeba zapisywać, zanim skończy 10,5 roku). Z założenia (realizowanego jak widać) mają tam chodzić młodzi ludzie o szerokich zainteresowaniach, bystrzy, pewni siebie, by zdobyć wykształcenie (łacina dalej obowiązkowa), znajomości, i móc rządzić krajem, czy też zajmować wysokie stanowisko gdziekolwiek. Zastanawiałam się, czy to ma sens. Ludzie uczeni w jednym miejscu, przez w większości te same osoby, wychowywane w pięknym, mądrym, trochę izolowanym środowisku są przeznaczeni do podejmowania decyzji w jednym kraju. Z drugiej strony mają wszystko, co jest potrzebne do rozwoju, odpowiednich nauczycieli, towarzystwo, mają to, co przy odrobinie chęci (której przecież im nie brakuje) uczyni z nich wrażliwych, inteligentnych i wykształconych ludzi. Nie chcę pisać bardziej kategorycznie, nie wiem, czy pomyślałam o wszystkim.
Po zwiedzaniu Eton było koło 16, jako że nie znalazłam już nic godnego uwagi w Windsorze, wróciłam pociągiem do Londynu ;). Na miejscu okazało się, że korzystając z kupionych biletów mogę jechać metrem tylko raz, na Liverpool street (skąd miałam transport do Harlow), jednak była tak wspaniała pogoda, że postanowiłam się przejść po mieście. Chodziłam tak z 2 godziny, oglądając i robiąc zdjęcia na których nic nie widać, po czym wróciłam pociągiem do domu. Lubię wycieczki ;).
Przy okazji chciałam napisać, że całego wyjazdu by nie było, gdyby nie przemiłe panie sprzedające bilety i urzędujące w okienkach na dworcach, które niestrudzenie odpowiadały mi na pytania, wyszukiwały ciekawe miejsca i starały się nie okazywać zdziwienia na myśl, że młoda osoba postanowiła się wybrać sama w podróż ;)
piątek, 13 sierpnia 2010
pomidory
Kończy mi się tydzień na pomidorach (maszyna tworzy sześciopak, 6 pomidorków w folii), moja praca jest chyba najbardziej tępą, jaką mogę robić, przyglądam się jak lecą pomidory po 3 na raz, ewentualnie ustawiam je ładnie i wybieram 2 klasę. Po 20 minutach wpatrywania się w nie ma się ochotę zjeść jednego, albo zasnąć. Ale to nie ważne.
Niech jeden pomidorek waży 10 dag. W paczce jest 6 takich, a do jednej skrzynki pakuje się 30 torebeczek. Nie mam pojęcia ile waży skrzynka, ale wiem, że na palecie mieści się ich 50. Zamówienie na dzisiaj to 21 palet (jest promocja), a biorąc pod uwagę, że paczki zbierają ze stołu 2 osoby, każda przeniosła co najmniej 9450 kg (chyba, że się gdzieś pomyliłam). Zdarzało się, że musiały pakować dziewczyny.
'Boże, snów spełnionych już mi dziś nie ujmuj!'
'Niech pani nigdy nikogo i o nic nie prosi! Nigdy i o nic, tych zwłaszcza, którzy są od pani potężniejsi.'
Niech jeden pomidorek waży 10 dag. W paczce jest 6 takich, a do jednej skrzynki pakuje się 30 torebeczek. Nie mam pojęcia ile waży skrzynka, ale wiem, że na palecie mieści się ich 50. Zamówienie na dzisiaj to 21 palet (jest promocja), a biorąc pod uwagę, że paczki zbierają ze stołu 2 osoby, każda przeniosła co najmniej 9450 kg (chyba, że się gdzieś pomyliłam). Zdarzało się, że musiały pakować dziewczyny.
'Boże, snów spełnionych już mi dziś nie ujmuj!'
'Niech pani nigdy nikogo i o nic nie prosi! Nigdy i o nic, tych zwłaszcza, którzy są od pani potężniejsi.'
niedziela, 8 sierpnia 2010
Dzisiaj byłam w Asdzie (duży sklep samoobsługowy, tak jak Tesco). Mieści się w centrum Harlow, obok tzw. shoppingów, ma rozpalający ogień w sercu każdego kierowcy rozległy, dwupoziomowy parking. Wszystko to czyni Asdę bardzo popularnym i często odwiedzanym miejscem. Właśnie tam widziałam dzisiaj człowieka z koszulką z dużym, czerwonym napisem: SEX, DRUGS & SAUSAGE ROLLS. Welcome in United Kingdom 2010 ;), dawno nie widzialam tyle mówiącego nadruku ;).
Dziś 8 sierpnia. W piątek minął miesiąc od mojego przyjazdu do Anglii. Miesiąc wakacji, innego, łatwiejszego życia. Pod jakimś względem wspaniałego, ale chyba nie do końca mojego. (włączyła mi się nostalgia, Pattinson, the Meadow). Zostało mi 10, góra 11 dni pracy. Nie chcę jeszcze wracać, zwłaszcza, że pewnie z niektórymi (osobami, miejscami, zajęciami, sytuacjami) będę żegnała się na zawsze. (Normalnie bym napisała, że żegnam się, by poznać coś nowego, na pewno równie ciekawego i trudnego do zostawienia, ale dzisiaj sobie odpuszczę).
Dziś 8 sierpnia. W piątek minął miesiąc od mojego przyjazdu do Anglii. Miesiąc wakacji, innego, łatwiejszego życia. Pod jakimś względem wspaniałego, ale chyba nie do końca mojego. (włączyła mi się nostalgia, Pattinson, the Meadow). Zostało mi 10, góra 11 dni pracy. Nie chcę jeszcze wracać, zwłaszcza, że pewnie z niektórymi (osobami, miejscami, zajęciami, sytuacjami) będę żegnała się na zawsze. (Normalnie bym napisała, że żegnam się, by poznać coś nowego, na pewno równie ciekawego i trudnego do zostawienia, ale dzisiaj sobie odpuszczę).
Parapetowka
Poniewaz troche zmienila mi sie sytuacja mieszkaniowa, i w ogole zaszlo kilka zmian organizacyjnych, tym razem lekki, banalny post, godny wakacji ;).
1 sierpnia z domu na Zielonych Wzgorzach wyprowadzila sie Renata z Andrzejem. Powodow bylo kilka, za najwazniejszy uznalabym brak porozumienia z pozostala trojka, a za decydujacy utrate pracy przez Renate. W ich pokoju zamieszkaly 2 dziewczyny z pracy, Monika i Agnieszka, w kanciapce kolo kuchni Damian, brat Moniki, a ja, jako nadliczbowy osobnik, przenioslam sie na tydzien do salonu. Nie przeszkadzalo mi to zbytnio: wszyscy (pomni moich grozb) ograniczali sie z paleniem, kanapa okazala sie wygodniejsza od materaca, zamrazarka nie przeszkadzala juz, bo natura rzeczy nikt jej nie eksmitowal z kuchni, a dodatkowo gdy cala zyjaca czesc domu poszla spac, mialam do dyspozycji laptopa.
Wczoraj Ewa z Jackiem pojechali na urlop do Polski, z 7 osob zrobilo sie 5, a ja przenioslam sie do ich pokoju. Zwolniony z mieszkanki salon mogl z powrotem zaczac pelnic swoje funkcje, a piszac jasno i po ludzku, mozna bylo zrobic impreze. Formula byla taka, jak standardowych spotkan w Polsce, chociaz nie spotkalam sie jeszcze z zaczynaniem picia o 15:30 (co spowodowalo, ze gdy przyszli pierwsi goscie brakowalo jednej butelki a caly dom bym we 'wspanialym' humorze). Jak na to, ze nie znalam wiekszosci osob (to cos jakby isc na impreze z 2 grupa budownictwa - mamy razem wyklady i kojarzymy siebie, ale wlasciwie nic poza tym), bawilam sie dobrze.
Podsumowanie: Wiekszosc osob, jesli sie od nich nie ucieka i sie ich nie boi, jest w porzadku. (przypomnialo mi sie ulubione powiedzenie mojej mamy, w ktorym dalej nie widze jakiegos wiekszego sensu, ale nie ustaje w probach zrozumienia: 'przez ludzi do ludzi, przez swietych do nieba'). Obok tego istnieja ludzie, dla ktorych nie liczy sie nic tylko picie i zabawa, czym rania bliskich, np siostre. Sara (owczarek niemiecki, przejelam ja w spadku wraz z pokojem Ewy i Jacka) w nocy pogryzla mi nowe okulary (bylam zla jak rzadko kiedy) i tusz do rzes (mam nadzieje, ze nic sie jej nie stanie). Okularow nie da sie naprawic, ale bylo do nich ubezpieczenie, jutro zadzwonie i sie zapytam, czy obejmuje gryzienie przez psa). Picie niekoniecznie oznacza bol glowy lub czegokolwiek innego, czego jestem dzisiaj zywym i usmiechnietym dowodem. Poza tym to tylko jeden maly, niewazny element wobec ogromu zycia ;).
PS. Czasem warto zostawic wszystko swojemu biegowi, nie zawsze prawda jest najwazniejsza i najbardziej potrzebna. I to nie jest wygodnictwo :). Nie zapomnijcie nauczyc tego dzieci (zakladam, ze wasze dzieci beda choc troche podobne do rodzicow), bo nie daj czego (to sie pisze osobno?) wyrosna i odruchowo beda mowic same z siebie za duzo prawdy, a to problemy i dla nich i dla innych. Zyjmy i dajmy zyc innym ;)!
1 sierpnia z domu na Zielonych Wzgorzach wyprowadzila sie Renata z Andrzejem. Powodow bylo kilka, za najwazniejszy uznalabym brak porozumienia z pozostala trojka, a za decydujacy utrate pracy przez Renate. W ich pokoju zamieszkaly 2 dziewczyny z pracy, Monika i Agnieszka, w kanciapce kolo kuchni Damian, brat Moniki, a ja, jako nadliczbowy osobnik, przenioslam sie na tydzien do salonu. Nie przeszkadzalo mi to zbytnio: wszyscy (pomni moich grozb) ograniczali sie z paleniem, kanapa okazala sie wygodniejsza od materaca, zamrazarka nie przeszkadzala juz, bo natura rzeczy nikt jej nie eksmitowal z kuchni, a dodatkowo gdy cala zyjaca czesc domu poszla spac, mialam do dyspozycji laptopa.
Wczoraj Ewa z Jackiem pojechali na urlop do Polski, z 7 osob zrobilo sie 5, a ja przenioslam sie do ich pokoju. Zwolniony z mieszkanki salon mogl z powrotem zaczac pelnic swoje funkcje, a piszac jasno i po ludzku, mozna bylo zrobic impreze. Formula byla taka, jak standardowych spotkan w Polsce, chociaz nie spotkalam sie jeszcze z zaczynaniem picia o 15:30 (co spowodowalo, ze gdy przyszli pierwsi goscie brakowalo jednej butelki a caly dom bym we 'wspanialym' humorze). Jak na to, ze nie znalam wiekszosci osob (to cos jakby isc na impreze z 2 grupa budownictwa - mamy razem wyklady i kojarzymy siebie, ale wlasciwie nic poza tym), bawilam sie dobrze.
Podsumowanie: Wiekszosc osob, jesli sie od nich nie ucieka i sie ich nie boi, jest w porzadku. (przypomnialo mi sie ulubione powiedzenie mojej mamy, w ktorym dalej nie widze jakiegos wiekszego sensu, ale nie ustaje w probach zrozumienia: 'przez ludzi do ludzi, przez swietych do nieba'). Obok tego istnieja ludzie, dla ktorych nie liczy sie nic tylko picie i zabawa, czym rania bliskich, np siostre. Sara (owczarek niemiecki, przejelam ja w spadku wraz z pokojem Ewy i Jacka) w nocy pogryzla mi nowe okulary (bylam zla jak rzadko kiedy) i tusz do rzes (mam nadzieje, ze nic sie jej nie stanie). Okularow nie da sie naprawic, ale bylo do nich ubezpieczenie, jutro zadzwonie i sie zapytam, czy obejmuje gryzienie przez psa). Picie niekoniecznie oznacza bol glowy lub czegokolwiek innego, czego jestem dzisiaj zywym i usmiechnietym dowodem. Poza tym to tylko jeden maly, niewazny element wobec ogromu zycia ;).
PS. Czasem warto zostawic wszystko swojemu biegowi, nie zawsze prawda jest najwazniejsza i najbardziej potrzebna. I to nie jest wygodnictwo :). Nie zapomnijcie nauczyc tego dzieci (zakladam, ze wasze dzieci beda choc troche podobne do rodzicow), bo nie daj czego (to sie pisze osobno?) wyrosna i odruchowo beda mowic same z siebie za duzo prawdy, a to problemy i dla nich i dla innych. Zyjmy i dajmy zyc innym ;)!
środa, 4 sierpnia 2010
anger
Jestem pewna, że już kiedyś do kogoś na ten temat pisałam, ale nie mogę jeszcze raz nie dobrać się do tego tematu. Jednym z bezpośrednich powodów był facebook. Korzystając z tego użytecznego skądinąd portalu, mój kolega z młodych lat szkolnych - Wojtek W. - uruchomił aplikację, która niechcący pewnie napisała coś na mojej tablicy. Jako że powiadomienia o wszystkim przychodzą na maila, wyjątkowo nie uciekło mi to, nawet z ciekawości weszłam na wiadomą stronę. Wojtek odpowiadał na pytania na mój temat, typu 'czy myślisz, ze Asia... (ma ładne oczy itp).
Tak wiele osób robi rzeczy, o które byśmy ich nie podejrzewali. Dobre i złe. Ludzie znani nam praktycznie na wylot, i ci nieco mniej, jednak nazywani przez nas 'znajomymi', oswojeni. W każdych okolicznościach, nie tylko tych ekstremalnych. Wydaje mi się, że nie chodzi o to, że nie znaliśmy kogoś do końca, (pomijając, że to generalnie niemożliwe), raczej, że zawsze widzieliśmy go w sytuacjach jednego rodzaju. To tak, jak z mężem, który widuje żonę w dresach, i nie może jej poznać elegancko ubranej. I nie ma ucieczki od takich niespodzianek, swiat jest złożony, a nawet jeśli dres i sukienkę już maż zglebił, zostaje jeszcze nowa fryzura oraz milion innych rzeczy.
Nieskończoną ilość razy sami robiliśmy coś dla nas dziwnego, co w oczach otoczenia musiało wypaść jeszcze mniej normalnie. Albo może jest odwrotnie, może dla nas było to 'nie nasze', a inni nie widzieli w tym nic zdrożnego, bo wszyscy ludzie mają wokól siebie jakby otoczkę bezpieczeństwa, jakiś margines błędu, rozmyte kontury pomiędzy zachowaniem normalnym a tym mniej, wynikające właśnie z tego, że nie znamy się nawzajem do końca. I podświadomie zaczęłam pisać w negatywnym kontekście. Chyba dlatego, ze częściej zdarza nam się rozczarowywać innych swoim zachowaniem, robić złe rzeczy. Naturalnie szukamy w ludziach dobra i widzimy ich lepszymi, niż może są. Nie, to głupie, sama się z tym nie zgadzam, zostańmy przy tym, że widzimy świat taki, jakim chcemy go widzieć. W każdym razie, wszyscy, którzy czytają tego bloga znają mnie, przynajmniej trochę.
Czy wobec tego byłabym skłonna nie zapłacić za bilet i podszyć się pod grupę francuskich studentów, by wejść do muzeum w Windsorze? Może moczyłam się w nocy do 20 roku życia? Czy byłabym na tyle odważna, by pojechać sama do miasta odległego o 50 mil, z 3 przesiadkami, w obcym kraju? Czy może zabrałam mojej mamie pieniądze z portfela, żeby kupić piwo na wakacjach przed 3 gimnazjum i wypić z koleżanką na basenie? Czy może całowałam się tylko z żonatymi mężczyznami? Czy mam innego bloga, dla wtajemniczonych, którego prowadzę od lutego? Czy upiłam się kiedyś do nieprzytomności i spałam w obcym pokoju w akademiku? Czy poprosiłabym koleżankę z akademika, żeby podrobiła podpis profesora z fizyki na karcie egzaminacyjnej, nie licząc się z jej uczuciami?
Wszystko, o ile zawiera dostatecznie dużo szczegółów, jest się w stanie przyjąć chociażby za prawdopodobne. To zupełnie inny temat, na inny raz ;). Na koniec napiszę dla pewności ( :P ), że nie wszystkie wymienione zrobiłam ;). Ale po pierwsze, skoro wszystkie możliwości wrzucamy do jednego worka, a części jednak nie zmyśliłam, to znaczy, że mogłabym zrobić każdą (wg zasady, że jakaś rzecz zdarza się raz, a jeżeli przytrafi się drugi raz, na pewno będzie także i kolejny (rozmawiałam kiedyś na ten temat z Agatą, to z jakiejś książki (pewnie Pratchett))). Okazuje się, ze bardzo mało wiem o ludziach z mojego otoczenia, i może wcale nie oceniałam ich tak dobrze. Chociaż oni się o żadną ocenę nie prosili, wiec tak czy inaczej wychodzi na to, ze sama jestem sobie winna. A raczej moja wyobraźnia. Nie wiem czego się mogę po sobie spodziewać, nie wiem, czy bliskie, pewne osoby kiedyś nie zrobią czegoś, co przekreśli lata wspólnej znajomości, co każe mi myśleć o nich w inny sposób. I już nie ufać.
Sorki, że to troche chaotycznie napisane, jeszcze własciwie nie skonczyłam, ale nie mogę już pisać.
Jestem strasznie zła!
PS. Jakby się ktos nudził, niech mi napisze cos o bliskosci, ok?
Tak wiele osób robi rzeczy, o które byśmy ich nie podejrzewali. Dobre i złe. Ludzie znani nam praktycznie na wylot, i ci nieco mniej, jednak nazywani przez nas 'znajomymi', oswojeni. W każdych okolicznościach, nie tylko tych ekstremalnych. Wydaje mi się, że nie chodzi o to, że nie znaliśmy kogoś do końca, (pomijając, że to generalnie niemożliwe), raczej, że zawsze widzieliśmy go w sytuacjach jednego rodzaju. To tak, jak z mężem, który widuje żonę w dresach, i nie może jej poznać elegancko ubranej. I nie ma ucieczki od takich niespodzianek, swiat jest złożony, a nawet jeśli dres i sukienkę już maż zglebił, zostaje jeszcze nowa fryzura oraz milion innych rzeczy.
Nieskończoną ilość razy sami robiliśmy coś dla nas dziwnego, co w oczach otoczenia musiało wypaść jeszcze mniej normalnie. Albo może jest odwrotnie, może dla nas było to 'nie nasze', a inni nie widzieli w tym nic zdrożnego, bo wszyscy ludzie mają wokól siebie jakby otoczkę bezpieczeństwa, jakiś margines błędu, rozmyte kontury pomiędzy zachowaniem normalnym a tym mniej, wynikające właśnie z tego, że nie znamy się nawzajem do końca. I podświadomie zaczęłam pisać w negatywnym kontekście. Chyba dlatego, ze częściej zdarza nam się rozczarowywać innych swoim zachowaniem, robić złe rzeczy. Naturalnie szukamy w ludziach dobra i widzimy ich lepszymi, niż może są. Nie, to głupie, sama się z tym nie zgadzam, zostańmy przy tym, że widzimy świat taki, jakim chcemy go widzieć. W każdym razie, wszyscy, którzy czytają tego bloga znają mnie, przynajmniej trochę.
Czy wobec tego byłabym skłonna nie zapłacić za bilet i podszyć się pod grupę francuskich studentów, by wejść do muzeum w Windsorze? Może moczyłam się w nocy do 20 roku życia? Czy byłabym na tyle odważna, by pojechać sama do miasta odległego o 50 mil, z 3 przesiadkami, w obcym kraju? Czy może zabrałam mojej mamie pieniądze z portfela, żeby kupić piwo na wakacjach przed 3 gimnazjum i wypić z koleżanką na basenie? Czy może całowałam się tylko z żonatymi mężczyznami? Czy mam innego bloga, dla wtajemniczonych, którego prowadzę od lutego? Czy upiłam się kiedyś do nieprzytomności i spałam w obcym pokoju w akademiku? Czy poprosiłabym koleżankę z akademika, żeby podrobiła podpis profesora z fizyki na karcie egzaminacyjnej, nie licząc się z jej uczuciami?
Wszystko, o ile zawiera dostatecznie dużo szczegółów, jest się w stanie przyjąć chociażby za prawdopodobne. To zupełnie inny temat, na inny raz ;). Na koniec napiszę dla pewności ( :P ), że nie wszystkie wymienione zrobiłam ;). Ale po pierwsze, skoro wszystkie możliwości wrzucamy do jednego worka, a części jednak nie zmyśliłam, to znaczy, że mogłabym zrobić każdą (wg zasady, że jakaś rzecz zdarza się raz, a jeżeli przytrafi się drugi raz, na pewno będzie także i kolejny (rozmawiałam kiedyś na ten temat z Agatą, to z jakiejś książki (pewnie Pratchett))). Okazuje się, ze bardzo mało wiem o ludziach z mojego otoczenia, i może wcale nie oceniałam ich tak dobrze. Chociaż oni się o żadną ocenę nie prosili, wiec tak czy inaczej wychodzi na to, ze sama jestem sobie winna. A raczej moja wyobraźnia. Nie wiem czego się mogę po sobie spodziewać, nie wiem, czy bliskie, pewne osoby kiedyś nie zrobią czegoś, co przekreśli lata wspólnej znajomości, co każe mi myśleć o nich w inny sposób. I już nie ufać.
Sorki, że to troche chaotycznie napisane, jeszcze własciwie nie skonczyłam, ale nie mogę już pisać.
Jestem strasznie zła!
PS. Jakby się ktos nudził, niech mi napisze cos o bliskosci, ok?
Subskrybuj:
Posty (Atom)