Tajemnice są czymś bardzo prywatnym. To duszki, które lubią ciemne miejsca, cztery oczy, zamknięte pokoje, spacery o dziwnych porach, dna serc i umysłów. Są najcenniejszym skarbem, pielęgnowane, karmione, pamiętane i zachowane dla wybranych. Stwarzają poczucie sensu, misji. Niebezpieczne w rękach wroga, którym jest każdy - każdy, kto może wykorzystać informację, zhańbić świętość, czy po prostu wiedzieć. A wiedza jest czasem kluczem otwierającym sakrum duszy.
Tajemnice zdradzamy my sami, nieprzypadkowym słowem, odruchem, rumieńcem, pytaniem albo jego brakiem. Po jakimś czasie sekret rośnie, rozpycha się, wychodzi każdym dostępnym otworem, by w chwili zaskoczenia lub słabości objawić się światu.
Gdy nie wie nikt - wszystko jest w porządku, tajemnica jest bezpieczna i tylko nasza. Ale po jakimś czasie, gdy czujemy się bezpieczni, a ona puchnie, uwiera, pokazuje się w oczach, mówimy o niej komuś. Po pierwszej osobie przychodzi ochota na kolejną, tajemnica przestaje być dobrze skrywanym skarbem, przechodzi do codziennych myśli. Powszednieje, zwłaszcza, jeśli nie widzimy negatywnych skutków jej wyjawienia. Ryzykujemy, kusimy los, dajemy szansę na odkrycie - bo każdy sekret po jakimś czasie chce być wyjawiony. Gdy już nikomu nie zagraża, gdy jego chwila minęła, jest jak wyjaśnienie historii, podsumowanie detektywa w kryminale, fala niosąca zrozumienie, które jest warunkiem spokoju. By można było zacząć wszystko na nowo.
czwartek, 31 stycznia 2013
sobota, 26 stycznia 2013
the early bird catches the worm
Mogę napisać - w końcu mamy sesję ;). Wspaniałą, bo niemal pozbawioną egzaminów, pełną wolnego czasu, który można poświęcić na co się tylko chce (a chce się zazwyczaj siłą rozpędu, projekty, albo wiedza na egzaminy. Ot, tak o, żeby uczcić tradycję). O tym, że sesja jest straszna mówią tylko ci, którzy nigdy nie studiowali.
Natalia obchodzi urodziny (z grudnia) w imprezowni. Nie miałam po co zostać, więc przyszłam do pokoju. Tutaj przynajmniej mam nieograniczony dostęp do kakaa 'puchatek'.
Natalia obchodzi urodziny (z grudnia) w imprezowni. Nie miałam po co zostać, więc przyszłam do pokoju. Tutaj przynajmniej mam nieograniczony dostęp do kakaa 'puchatek'.
Byłam dzisiaj ze znajomymi na basenie. Wracając, Wilku opowiadał:
'Robiłem na pierwszym semestrze stali projekt, sam, starałem się. Cała podkładka moja. Potem pani pytała nas, na początku były pytania łatwe, wszyscy mieli piątki. Mam takie nazwisko, że jestem przy końcu listy, i już pytano o trudne rzeczy, czegośtam nie wiedziałem i dostałem 4. Bez sensu, od tego czasu już mi się nie chciało. Bo po co?'
Czemu tak jest, i po ilu razach ludzie przestają się starać? Nie zbliżać się do mnie na mniej niż 2 metry, kąsam, gryzę i wszystko inne zapewniam. Skoro niekąsanie i niegryzienie żadnych efektów nie daje, to przynajmniej skorzystam z satysfakcji własnego terytorium. W pokemonach potion znajdowało się w trawie..
Robiłam dzisiaj dwie laborki na chemii fizycznej (chyba ostatnie sensowne zajęcia z semestrze). Na obu używało się 96% roztworu alkoholu etylowego - raz do czyszczenia spektroskopu, a raz do miareczkowania toluenu. Za każdym razem ręce miałam prawie całe utytłane w owym alkoholu, którego opary unosiły się nie tylko nad moim stanowiskiem. Podeszła do mnie pani:
'Noo, po tych dwóch doświadczeniach ja bym już za kierownicą nie siadała..'
Było śmiesznie.
Polecam wszystkim ankiety po prawej - są dwie nowe. Szczególnie stała Plancka mnie interesuje :).
'Robiłem na pierwszym semestrze stali projekt, sam, starałem się. Cała podkładka moja. Potem pani pytała nas, na początku były pytania łatwe, wszyscy mieli piątki. Mam takie nazwisko, że jestem przy końcu listy, i już pytano o trudne rzeczy, czegośtam nie wiedziałem i dostałem 4. Bez sensu, od tego czasu już mi się nie chciało. Bo po co?'
Czemu tak jest, i po ilu razach ludzie przestają się starać? Nie zbliżać się do mnie na mniej niż 2 metry, kąsam, gryzę i wszystko inne zapewniam. Skoro niekąsanie i niegryzienie żadnych efektów nie daje, to przynajmniej skorzystam z satysfakcji własnego terytorium. W pokemonach potion znajdowało się w trawie..
Robiłam dzisiaj dwie laborki na chemii fizycznej (chyba ostatnie sensowne zajęcia z semestrze). Na obu używało się 96% roztworu alkoholu etylowego - raz do czyszczenia spektroskopu, a raz do miareczkowania toluenu. Za każdym razem ręce miałam prawie całe utytłane w owym alkoholu, którego opary unosiły się nie tylko nad moim stanowiskiem. Podeszła do mnie pani:
'Noo, po tych dwóch doświadczeniach ja bym już za kierownicą nie siadała..'
Było śmiesznie.
Polecam wszystkim ankiety po prawej - są dwie nowe. Szczególnie stała Plancka mnie interesuje :).
Lokalizacja:
Kraków, Polska
poniedziałek, 21 stycznia 2013
najgorszy dzień w roku
By nie było takich całkiem smutnych i niemrawych postów, poopowiadam Wam, jak mija mi dzień, zwany najgorszym dniem w roku ;).
Zaczął się co prawda dość wcześnie, jakimś dziwnym, stłumionym budzikiem (odkryłam, jak należy sypiać, jeśli ktoś nie wie, polecam), potem szybką nauką, która wcale nie chciała zaprocentować na kolokwium z chemii fizycznej, ale potem już było tylko lepiej ;).
Jeszce przed kolokwium dowiedziałam się, że dziwnym sposobem doceniono moje wysiłki na innym kolokwium (z głupoty wyprowadzane równanie na spadek naprężeń przy relaksacji czegośtam) i reologię zaliczono mi na 4,5, bez dalszego pytania i innych niepokojących studenta aktywności. Koło 12 Oskar przekazał mi przecudowną wiadomość o odnalezieniu mojego tematu projektu z mechaniki budowli, co zaoszczędziło mi kolejek, tworzenia na nowo części kratownicowej i komentarzy pana, który należy do tych, co sobie takich wybitnych okazji nie odpuszczają. Siedząc na AGHowym, guestowym internecie, odkryłam, że zdałam kolokwium z ustrojów powierzchniowych (co prawda na 3, ale zawsze coś), którego w momencie pisania planowałam nie zdać. Po południu przyszły kolejne radosne wieści, tym razem o 4 z dynamiki. Pan od mechaniki kompozytów na argument 'nie mogłam sobie poradzić z matematyczną stroną obliczeń w mathcadzie' pouśmiechał się ze mną i nie wyraził dezaprobaty wobec późniejszego oddania owego projektu (ale wciąż nie wiem, czy jutro mogę pisać egzamin zerowy). Jeśli przez najbliższą godzinę nic się nie zmieni, mogę z powodzeniem mieć takie dni w roku ;).
Gdy coś wychodzi, nastawienie pozytywne od razu wzrasta, i ma się więcej energii do dalszych działań ;). W Akademii Przyszłości mówili o technice 'małych kroków' - by stawiać przed dziećmi 'małe' zadania, czyli wykonalne dla nich, na ich poziomie, albo lekko powyżej jego, gdyż sukcesy motywują do działania ;). Naprawdę polecam każdemu. I - powodzenia na sesji! :)
I piosenka dla Was ;).
Zaczął się co prawda dość wcześnie, jakimś dziwnym, stłumionym budzikiem (odkryłam, jak należy sypiać, jeśli ktoś nie wie, polecam), potem szybką nauką, która wcale nie chciała zaprocentować na kolokwium z chemii fizycznej, ale potem już było tylko lepiej ;).
Jeszce przed kolokwium dowiedziałam się, że dziwnym sposobem doceniono moje wysiłki na innym kolokwium (z głupoty wyprowadzane równanie na spadek naprężeń przy relaksacji czegośtam) i reologię zaliczono mi na 4,5, bez dalszego pytania i innych niepokojących studenta aktywności. Koło 12 Oskar przekazał mi przecudowną wiadomość o odnalezieniu mojego tematu projektu z mechaniki budowli, co zaoszczędziło mi kolejek, tworzenia na nowo części kratownicowej i komentarzy pana, który należy do tych, co sobie takich wybitnych okazji nie odpuszczają. Siedząc na AGHowym, guestowym internecie, odkryłam, że zdałam kolokwium z ustrojów powierzchniowych (co prawda na 3, ale zawsze coś), którego w momencie pisania planowałam nie zdać. Po południu przyszły kolejne radosne wieści, tym razem o 4 z dynamiki. Pan od mechaniki kompozytów na argument 'nie mogłam sobie poradzić z matematyczną stroną obliczeń w mathcadzie' pouśmiechał się ze mną i nie wyraził dezaprobaty wobec późniejszego oddania owego projektu (ale wciąż nie wiem, czy jutro mogę pisać egzamin zerowy). Jeśli przez najbliższą godzinę nic się nie zmieni, mogę z powodzeniem mieć takie dni w roku ;).
Gdy coś wychodzi, nastawienie pozytywne od razu wzrasta, i ma się więcej energii do dalszych działań ;). W Akademii Przyszłości mówili o technice 'małych kroków' - by stawiać przed dziećmi 'małe' zadania, czyli wykonalne dla nich, na ich poziomie, albo lekko powyżej jego, gdyż sukcesy motywują do działania ;). Naprawdę polecam każdemu. I - powodzenia na sesji! :)
I piosenka dla Was ;).
niedziela, 20 stycznia 2013
Bal Lądowca
Trzeba spojrzeć prawdzie prosto w oczy i przyznać - jestem na 5 roku studiów. Ma to wiele konsekwencji, między innymi każe się zastanawiać nad swoim życiem pod kątem pracy, zainteresowań budowlanych, przypomina o potrzebie założenia rodziny, i ustatkowaniu się, cokolwiek by to miało znaczyć (brak 2 kucyków i gonitw do autobusu?). Ma także o wiele przyjemniejsze strony, jak bale wydziałowe.
Na bal może pójść absolutnie każdy student wydziału, jednak przyjęło się, że zaproszenia są skierowane przede wszystkim do ostatniego rocznika - czyli do nas. Pomimo kolokwiów, egzaminów, projektów tworzących ostatnią poważną sesję w naszym życiu, wybraliśmy się akademikiem na Bal Lądowca 2013 ;), który odbył się w miniony piątek.
Dzięki Madzi i Kasiom w ten dzień wyglądałam naprawdę ślicznie - miałam czarna sukienkę, którą dostałam od Gosi na któreś urodziny (moja ulubiona forever and ever), przewiązaną czerwoną szeroką wstążką (pomysł Kaś, od których dostałam także czerwoną biżuterię). Włosy upięła mi Madzia - przywilej mieszkania na akademikach -zawsze można na kogoś liczyć (Madzia zajęła się potem prasowaniem iluśtam męskich koszul :P).
Sam bal był bardzo przyjemnym rodzajem imprezy - każdy był ładnie ubrany, chłopcy dbali o nas, a taniec belgijski za 3 razem w końcu zaczął nam wychodzić ;). Atrakcją był występ klaunów (przewidzieli jeżdżenie na jednokołowym rowerku o różnej wysokości, co wobec niskiego sufitu było jeszcze trudniejsze), oraz napis 'bal lądowca' (albo równoznaczny :P), płonący żywym ogniem na balkonie. Na tle którego (płonął legalnie) wszyscy robili sobie zdjęcia :P, nie zważając na to, że wychodzą zziajani na mróz bez żadnego ubrania. Bardzo się cieszę, że na niego poszłam ;), i dziękuję bardzo mojemu partnerowi.
Prawdziwe cuda zdarzyły się jednak następnego dnia - okazało się, że 2 osoby, które bardzo chciały iść na bal, jednak mogą się wybrać (politechnika świętowała cały weekend, zależnie od wydziału). Lubię, jak świat się tak ładnie układa ;).
A teraz powrót do rzeczywistości, czyli... mechanika kompozytów.
Na bal może pójść absolutnie każdy student wydziału, jednak przyjęło się, że zaproszenia są skierowane przede wszystkim do ostatniego rocznika - czyli do nas. Pomimo kolokwiów, egzaminów, projektów tworzących ostatnią poważną sesję w naszym życiu, wybraliśmy się akademikiem na Bal Lądowca 2013 ;), który odbył się w miniony piątek.
Dzięki Madzi i Kasiom w ten dzień wyglądałam naprawdę ślicznie - miałam czarna sukienkę, którą dostałam od Gosi na któreś urodziny (moja ulubiona forever and ever), przewiązaną czerwoną szeroką wstążką (pomysł Kaś, od których dostałam także czerwoną biżuterię). Włosy upięła mi Madzia - przywilej mieszkania na akademikach -zawsze można na kogoś liczyć (Madzia zajęła się potem prasowaniem iluśtam męskich koszul :P).
Sam bal był bardzo przyjemnym rodzajem imprezy - każdy był ładnie ubrany, chłopcy dbali o nas, a taniec belgijski za 3 razem w końcu zaczął nam wychodzić ;). Atrakcją był występ klaunów (przewidzieli jeżdżenie na jednokołowym rowerku o różnej wysokości, co wobec niskiego sufitu było jeszcze trudniejsze), oraz napis 'bal lądowca' (albo równoznaczny :P), płonący żywym ogniem na balkonie. Na tle którego (płonął legalnie) wszyscy robili sobie zdjęcia :P, nie zważając na to, że wychodzą zziajani na mróz bez żadnego ubrania. Bardzo się cieszę, że na niego poszłam ;), i dziękuję bardzo mojemu partnerowi.
Prawdziwe cuda zdarzyły się jednak następnego dnia - okazało się, że 2 osoby, które bardzo chciały iść na bal, jednak mogą się wybrać (politechnika świętowała cały weekend, zależnie od wydziału). Lubię, jak świat się tak ładnie układa ;).
A teraz powrót do rzeczywistości, czyli... mechanika kompozytów.
środa, 16 stycznia 2013
może po prostu się nie da?
Od początku stycznia mam zaległości na uczelniach. Myślę, że wcześniej też one były (nooo, jakby patrzeć globalnie to moje zaległości z historii pewnie sięgają podstawówki), ale po sylwestrze poczułam przed sobą chłód nadchodzącej sesji, a za sobą chłód ziejącej pustki manualnej. Małooo umiem :(.
Mało umiem, i ten stan bardzo mnie męczy. Na pewno nie jestem osobą, która wychodząc po egzaminie cieszy się, że dostała 4, a wszystko napisala 'na ściągach', albo się nic wcześniej nie ucząc (tj. cieszyć pewnie bym się cieszyła, ale raczej z ulgi, że coś za mną, niż z chytrego sposobu poradzenia sobie z problemem). Wręcz przeciwnie momentami. Nienawidzę nie wiedzieć, nie kojarzyć czegoś, co powinnam, nie pamiętać. Powinnam się więcej uczyć, czytać, szybciej pracować...
Problem w tym, że ostatnio się nie da. Busy zaczęło mi się już w grudniu, chociaż nawet październik i listopad były o wiele bardziej pracowite niż we wcześniejszych latach. Od dwóch tygodni dłużej niż 5 godzin śpię tylko w weekendy, za dnia próbując ogarnąć co się da (grudzień tak samo, ale to stare dzieje). Organizacja czasu fatalna, ostatnie 3 godziny z dnia (jakoś między 23 a 2 w nocy) są najczystszym temps perdu jaki istnieje. Budziki nastawiane na godziny poranne nic nie dają - najczęściej i tak nie wstaję. W tych nielicznych przypadkach, gdy jednak się uda... (dzisiaj budzik z 5, po kilku przestawieniach okazał się skuteczny o 5:48, przy czym czytać ochronę środowiska zaczęłam koło 6:30. O 6:55 zapadła decyzja o pójściu spać do 8) ... budzę się ze współczynnikiem szczęśliwości bliskim 0 bezwzględnemu i najczęściej nie na wiele mi się owy czas przydaje. Ostatnio stosuję dziwną jak na siebie taktykę - nie wiem jak coś zrobić, to idę spać (i nastawiam budzik na dziwną godzinę, patrz 2 zdania wyżej).
Zastanawiałam się, czy dzień lub dwa łóżkowego odpoczynku by coś zmieniły, czy bym zatęskniła do zbrojenia rozciąganego, spektrów odpowiedzi, znakowania momentów w stanie płytowym. Czy tęskna ręka skieruje myszkę na ROBOTA, czy na znaczek google chrome. Nie zrobię tak, bo za bardzo się boję, że to nic nie da. A czas leci, niezdane egzaminy deprymują, niewiedza przy projektach wpędza w smutne refleksje na temat sensu tych a nie innych studiów.
Widzę dzisiaj 3 wyjścia - albo jam leniwa, albo niezdolna, albo po prostu się nie da wszystkiego na raz. Człowiek się nie ugnie ponad 1/250 swojej wysokości, nie zarysuje, nie zwichrzy, nie wyboczy. zmęczenie asymptotycznie będzie zmierzać do SGN, którego nie przekroczy, bo co, tkanki by miały polecieć, czy rozum nie wytrzymać? Tylko będzie zmęczony, niemożliwie zmęczony, właściwie nie wiedząc z czego (a więc tym bardziej). I jednocześnie zdziwiony i zły, że nie daje rady nauczyć się na 3 zaliczeniówki, kolokwium i egzamin, robiąc przy tym projekty (bilans tego tygodnia).Trzeba trochę odpocząć, na spokojnie się skupić, dać sobie czas. Zająć się jedną rzeczą, a nie piętnastoma. Być konsekwentnym wobec siebie, ale nie tak cholernie wymagającym i surowym. 'Mamy siebie tylko jednych' w końcu.
Mam o 11 zaliczenie z ochrony środowiska, na którą ani razu nie przeczytałam nawet wszystkich materiałów. Potem oddaję projekt, z którego nie potrafię powiedzieć jak dokładnie liczyłam pierścień usztywniający zbiornik metalowy na olej rzepakowy. O 14:30 mam zaliczenie z ustrojów powierzchniowych, na które umiem porównywalnie z ochroną środowiska. Co więc zrobię? Pójdę na wszystko, nie zdam nic, albo wymyślę coś na 3.0, po czym zmęczona po powrocie zajmę się nauką na zaliczenia czwartkowe. Cała ja - ale nie wiem, z czego w tej chwili zrezygnować. O 8 zobaczę, zostało mi 29 min snu.
Sorki, że ten post jest jednym wielkim narzekaniem, sesja minie i wróci optymizm. Chociaż wesoła jestem cały czas, chora tego roku też na szczęście nie byłam. Tylko już mi naprawdę nic do głowy nie wchodzi...
PS. Wstałam o 8:30, o 8:45 byłam wykąpana, pewnie jakoś 10:25 muszę wyjechać. Próbuję się nauczyć na ochronę środowiska.
Mało umiem, i ten stan bardzo mnie męczy. Na pewno nie jestem osobą, która wychodząc po egzaminie cieszy się, że dostała 4, a wszystko napisala 'na ściągach', albo się nic wcześniej nie ucząc (tj. cieszyć pewnie bym się cieszyła, ale raczej z ulgi, że coś za mną, niż z chytrego sposobu poradzenia sobie z problemem). Wręcz przeciwnie momentami. Nienawidzę nie wiedzieć, nie kojarzyć czegoś, co powinnam, nie pamiętać. Powinnam się więcej uczyć, czytać, szybciej pracować...
Problem w tym, że ostatnio się nie da. Busy zaczęło mi się już w grudniu, chociaż nawet październik i listopad były o wiele bardziej pracowite niż we wcześniejszych latach. Od dwóch tygodni dłużej niż 5 godzin śpię tylko w weekendy, za dnia próbując ogarnąć co się da (grudzień tak samo, ale to stare dzieje). Organizacja czasu fatalna, ostatnie 3 godziny z dnia (jakoś między 23 a 2 w nocy) są najczystszym temps perdu jaki istnieje. Budziki nastawiane na godziny poranne nic nie dają - najczęściej i tak nie wstaję. W tych nielicznych przypadkach, gdy jednak się uda... (dzisiaj budzik z 5, po kilku przestawieniach okazał się skuteczny o 5:48, przy czym czytać ochronę środowiska zaczęłam koło 6:30. O 6:55 zapadła decyzja o pójściu spać do 8) ... budzę się ze współczynnikiem szczęśliwości bliskim 0 bezwzględnemu i najczęściej nie na wiele mi się owy czas przydaje. Ostatnio stosuję dziwną jak na siebie taktykę - nie wiem jak coś zrobić, to idę spać (i nastawiam budzik na dziwną godzinę, patrz 2 zdania wyżej).
Zastanawiałam się, czy dzień lub dwa łóżkowego odpoczynku by coś zmieniły, czy bym zatęskniła do zbrojenia rozciąganego, spektrów odpowiedzi, znakowania momentów w stanie płytowym. Czy tęskna ręka skieruje myszkę na ROBOTA, czy na znaczek google chrome. Nie zrobię tak, bo za bardzo się boję, że to nic nie da. A czas leci, niezdane egzaminy deprymują, niewiedza przy projektach wpędza w smutne refleksje na temat sensu tych a nie innych studiów.
Widzę dzisiaj 3 wyjścia - albo jam leniwa, albo niezdolna, albo po prostu się nie da wszystkiego na raz. Człowiek się nie ugnie ponad 1/250 swojej wysokości, nie zarysuje, nie zwichrzy, nie wyboczy. zmęczenie asymptotycznie będzie zmierzać do SGN, którego nie przekroczy, bo co, tkanki by miały polecieć, czy rozum nie wytrzymać? Tylko będzie zmęczony, niemożliwie zmęczony, właściwie nie wiedząc z czego (a więc tym bardziej). I jednocześnie zdziwiony i zły, że nie daje rady nauczyć się na 3 zaliczeniówki, kolokwium i egzamin, robiąc przy tym projekty (bilans tego tygodnia).Trzeba trochę odpocząć, na spokojnie się skupić, dać sobie czas. Zająć się jedną rzeczą, a nie piętnastoma. Być konsekwentnym wobec siebie, ale nie tak cholernie wymagającym i surowym. 'Mamy siebie tylko jednych' w końcu.
Mam o 11 zaliczenie z ochrony środowiska, na którą ani razu nie przeczytałam nawet wszystkich materiałów. Potem oddaję projekt, z którego nie potrafię powiedzieć jak dokładnie liczyłam pierścień usztywniający zbiornik metalowy na olej rzepakowy. O 14:30 mam zaliczenie z ustrojów powierzchniowych, na które umiem porównywalnie z ochroną środowiska. Co więc zrobię? Pójdę na wszystko, nie zdam nic, albo wymyślę coś na 3.0, po czym zmęczona po powrocie zajmę się nauką na zaliczenia czwartkowe. Cała ja - ale nie wiem, z czego w tej chwili zrezygnować. O 8 zobaczę, zostało mi 29 min snu.
Sorki, że ten post jest jednym wielkim narzekaniem, sesja minie i wróci optymizm. Chociaż wesoła jestem cały czas, chora tego roku też na szczęście nie byłam. Tylko już mi naprawdę nic do głowy nie wchodzi...
PS. Wstałam o 8:30, o 8:45 byłam wykąpana, pewnie jakoś 10:25 muszę wyjechać. Próbuję się nauczyć na ochronę środowiska.
Lokalizacja:
Kraków, Polska
sobota, 12 stycznia 2013
Prawo jazdy - próba nr 1
Jak już pisałam niedawno, egzaminy lubią towarzystwo, i prawo jazdy przyszło mi zdawać pomiędzy poniedziałkowym egzaminem z surowców energetycznych gazowych i środową technologią chemiczną. Czyli we wtorek o 15 :).
Część teoretyczną zaliczyłam bez problemów (uwierzcie, naprawdę się bałam (prędkości samochodów z przyczepą na autostradzie jakoś słabo wchodziły do głowy)). Potem przyszło mi czekać na część praktyczną, której przebieg był dość śmieszny ;), a którą szczegółowo Wam opiszę (przy sobocie można sobie pozwolić na coś dłuższego :P).
Przede wszystkim chyba byłam strasznie, strasznie zdenerwowana, przy czym co chwilkę dostarczałam sobie nowych ku nerwom powodów :P. Nie czekałam długo, koło 30-40 minut, aż przyszedł do mnie mój egzaminator - pan Zbigniew (potem w myślach nazywany Super Najlepszym Egzaminatorem, SNE). Do sprawdzenia dostałam światła mijania (bajka), i poziom płynu w chłodnicy - do czego przygotowali mnie wszyscy chłopcy czujący w sobie zacięcie pedagogiczne i dobrą wolę ;). Poprawnie też przygotowałam się do jazdy.
Problem zaczął się w momencie wrzucania biegów - toyota egzaminacyjna była 6-cio biegowa, a takie auto znałam jedynie z legend i filmików youtubowych (dzięki Kasia!). W takim aucie przede wszystkim bieg wsteczny jest w innym miejscu, ale są też niewielkie różnice we wrzucaniu biegów normalnych. Tym sposobem moją karierę na łuku rozpoczęłam od... niewłaściwego ruszania :P. Odfajkowano pierwszą nieudaną próbę i stwierdzono:
'Proszę pani, warunkiem zdania łuku jest płynne ruszenie, a nie da się tego zrobić na 3 biegu i z włączonym hamulcem ręcznym. Wie pani w ogóle jak się obsługuje sześciobiegową skrzynię biegów?'
Nie wiedziałam, toteż pan egzaminator mi pokazał. Potem łuk poszedł mi gładko (dzięki Pietia!), chociaż nauczyłam się go wykonywać poprawnie w zeszłą sobotę.
Nieco tylko podenerwowana, ruszyłam wkoło ośrodkowego placu manewrowego, by wyjechać na miasto. Zapomniałam jednak o jego istotnym elemencie, czyli o ruszaniu pod górkę. Wobec tego hasło egzaminatora 'proszę się teraz zatrzymać z hamulcem ręcznym' złapało mnie w środku zakrętu - stałam na wzniesieniu nieco pod skosem. Mając przed sobą nie tylko ruszenie pod górkę, ale i intensywne wykręcanie w ramach jednego pasa - wszystko mi się udało, zgodnie z myśleniem 'przecież nigdy górka mi żadnego problemu nie sprawiała, to oczywiste, że dam radę stąd wyjechać' .
Po górce, trzeba było wyjechać z terenu ośrodka, przez bramę. Na polecenie 'proszę za bramą w lewo' włączyłam prawy kierunkowskaz i uparcie celowałam w prawo. Skrzyżowanie (albo raczej wylot drogi dojazdowej) nie był jednak przystosowany do jazdy na jakieś łąki z prawej strony, i jego profil nakazywał jazdę w lewo (stanęły mi przed oczami wyklady z 'projektowania dróg samochodowych'). W nagłym przebłysku zatrzymałam się z ręcznym (?) na środku owego skrzyżowania i z drżącym głosem zapytałam, czy aby na pewno w prawo pan pragnie. Pan oczywiście pragnienia zgoła inne posiadał, ale powiedział, żebym się nie denerwowała, zwolniła ręczny hamulec (sic!) i na spokojnie ruszyła już właściwą drogą.
Jeszcze widząc ośrodek MORDU we wstecznym lusterku, dostałam polecenie skrętu w lewo na najbliższym skrzyżowaniu z sygnalizacją. Ucieszona czymś łatwym, włączyłam kierunkowskaz o jedno skrzyżowanie za wcześnie, co odbiło się na mojej karcie egzaminacyjnej. Skręt w lewo wykonałam na pomarańczowym świetle (choć mogłam się zatrzymać), czego pan egzaminator taktownie nie zauważył. Po trudnej decyzji, czy pas po prawej zaprowadzi mnie gdzieś dalej niż koniec zatoczki autobusowej, jechałam prosto z zatrważającą prędkością 30-40 km. Odnotowano 'niedostosowanie prędkości do warunków ruchu' :P. Gdy już prędkość stosownie zwiększyłam, nie włączyłam kierunkowskazu przy zmianie pasa ruchu, który mi odpowiadał, a który się właśnie tworzył za małym skrzyżowankiem (to był chyba jedyny błąd, który bym popełniła nawet się nie denerwując). Po czym znowu przejechałam skrzyżowanie na pomarańczowym świetle :P.
Za światłami szerokie wielopasmówki zostały zastąpione przez sieć wąskich uliczek osiedlowych, z samochodami zaparkowanymi po prawej stronie. Jechałam w miarę spokojnie do wzniesienia, gdzie z drugiej strony pojawiły się nowe samochody. Pomyślałam, że w sumie zmieścimy się we trójkę - ja, samochody z naprzeciwka, i samochody zaparkowane po mojej prawej stronie :P, co było zdecydowanie złym założeniem. Wjechawszy na wzniesienie, po jakichś 5 metrach pan egzaminator nacisnął swój hamulec. W samą porę, 20 centymetrów przed spotkaniem moje lusterko - lusterko niewinnego człowieka, który sobie zaparkował nieopatrznie przy górce :P. Egzaminu zatem nie zdałam, i wróciłam z panem do ośrodka.
Tą jazdę mogę opisać jako moją najgorszą w historii :P, tylu głupot w tak krótkim czasie chyba nigdy nie zrobiłam. Wydaje mi się, że od początku łuku czekałam, aż pan egzaminator (przyznajcie, cierpliwy i wyrozumiały) naciśnie mi zasłużenie 'STOP'. To chyba najgorsza rzecz, którą można sobie samemu zrobić - jeździć założeniem, że na pewno się nie uda. Czy robić cokolwiek, myśląc, że to na pewno nie wyjdzie. Nie jestem dumna z mojej jazdy, i pewnie bym była na siebie zła, gdyby mimo wszystko mi się udało (a szczerze w to wątpię, patrząc na początek jazdy :P. Jakby nie było tej górki, byłoby coś innego) - ale trzeba od początku do końca wierzyć w siebie i nawet nie myśleć o tym, że może się coś nie udać. Przynajmniej na mnie to działa ;) (przykładowo cała moja Francja, od początku do końca, była oparta na wierze i przekonaniu, że co wymyślę, to dam radę zrobić :) ).
Dziękuję wszystkim, którzy to przeczytają, i którzy mieli jakikolwiek wkład w moje prawo jazdy ;). O kolejnej próbie z pewnością doniosę :P, jednak nie ma co się jej spodziewać przed 20 lutego. Kiedyś na pewno zdam, prowadzenie samochodu jest przyjemne ;). Teraz za to trzeba się skupić na sesji, wszystkim studentom - POWODZENIA :)!
Część teoretyczną zaliczyłam bez problemów (uwierzcie, naprawdę się bałam (prędkości samochodów z przyczepą na autostradzie jakoś słabo wchodziły do głowy)). Potem przyszło mi czekać na część praktyczną, której przebieg był dość śmieszny ;), a którą szczegółowo Wam opiszę (przy sobocie można sobie pozwolić na coś dłuższego :P).
Przede wszystkim chyba byłam strasznie, strasznie zdenerwowana, przy czym co chwilkę dostarczałam sobie nowych ku nerwom powodów :P. Nie czekałam długo, koło 30-40 minut, aż przyszedł do mnie mój egzaminator - pan Zbigniew (potem w myślach nazywany Super Najlepszym Egzaminatorem, SNE). Do sprawdzenia dostałam światła mijania (bajka), i poziom płynu w chłodnicy - do czego przygotowali mnie wszyscy chłopcy czujący w sobie zacięcie pedagogiczne i dobrą wolę ;). Poprawnie też przygotowałam się do jazdy.
Problem zaczął się w momencie wrzucania biegów - toyota egzaminacyjna była 6-cio biegowa, a takie auto znałam jedynie z legend i filmików youtubowych (dzięki Kasia!). W takim aucie przede wszystkim bieg wsteczny jest w innym miejscu, ale są też niewielkie różnice we wrzucaniu biegów normalnych. Tym sposobem moją karierę na łuku rozpoczęłam od... niewłaściwego ruszania :P. Odfajkowano pierwszą nieudaną próbę i stwierdzono:
'Proszę pani, warunkiem zdania łuku jest płynne ruszenie, a nie da się tego zrobić na 3 biegu i z włączonym hamulcem ręcznym. Wie pani w ogóle jak się obsługuje sześciobiegową skrzynię biegów?'
Nie wiedziałam, toteż pan egzaminator mi pokazał. Potem łuk poszedł mi gładko (dzięki Pietia!), chociaż nauczyłam się go wykonywać poprawnie w zeszłą sobotę.
Nieco tylko podenerwowana, ruszyłam wkoło ośrodkowego placu manewrowego, by wyjechać na miasto. Zapomniałam jednak o jego istotnym elemencie, czyli o ruszaniu pod górkę. Wobec tego hasło egzaminatora 'proszę się teraz zatrzymać z hamulcem ręcznym' złapało mnie w środku zakrętu - stałam na wzniesieniu nieco pod skosem. Mając przed sobą nie tylko ruszenie pod górkę, ale i intensywne wykręcanie w ramach jednego pasa - wszystko mi się udało, zgodnie z myśleniem 'przecież nigdy górka mi żadnego problemu nie sprawiała, to oczywiste, że dam radę stąd wyjechać' .
Po górce, trzeba było wyjechać z terenu ośrodka, przez bramę. Na polecenie 'proszę za bramą w lewo' włączyłam prawy kierunkowskaz i uparcie celowałam w prawo. Skrzyżowanie (albo raczej wylot drogi dojazdowej) nie był jednak przystosowany do jazdy na jakieś łąki z prawej strony, i jego profil nakazywał jazdę w lewo (stanęły mi przed oczami wyklady z 'projektowania dróg samochodowych'). W nagłym przebłysku zatrzymałam się z ręcznym (?) na środku owego skrzyżowania i z drżącym głosem zapytałam, czy aby na pewno w prawo pan pragnie. Pan oczywiście pragnienia zgoła inne posiadał, ale powiedział, żebym się nie denerwowała, zwolniła ręczny hamulec (sic!) i na spokojnie ruszyła już właściwą drogą.
Jeszcze widząc ośrodek MORDU we wstecznym lusterku, dostałam polecenie skrętu w lewo na najbliższym skrzyżowaniu z sygnalizacją. Ucieszona czymś łatwym, włączyłam kierunkowskaz o jedno skrzyżowanie za wcześnie, co odbiło się na mojej karcie egzaminacyjnej. Skręt w lewo wykonałam na pomarańczowym świetle (choć mogłam się zatrzymać), czego pan egzaminator taktownie nie zauważył. Po trudnej decyzji, czy pas po prawej zaprowadzi mnie gdzieś dalej niż koniec zatoczki autobusowej, jechałam prosto z zatrważającą prędkością 30-40 km. Odnotowano 'niedostosowanie prędkości do warunków ruchu' :P. Gdy już prędkość stosownie zwiększyłam, nie włączyłam kierunkowskazu przy zmianie pasa ruchu, który mi odpowiadał, a który się właśnie tworzył za małym skrzyżowankiem (to był chyba jedyny błąd, który bym popełniła nawet się nie denerwując). Po czym znowu przejechałam skrzyżowanie na pomarańczowym świetle :P.
Za światłami szerokie wielopasmówki zostały zastąpione przez sieć wąskich uliczek osiedlowych, z samochodami zaparkowanymi po prawej stronie. Jechałam w miarę spokojnie do wzniesienia, gdzie z drugiej strony pojawiły się nowe samochody. Pomyślałam, że w sumie zmieścimy się we trójkę - ja, samochody z naprzeciwka, i samochody zaparkowane po mojej prawej stronie :P, co było zdecydowanie złym założeniem. Wjechawszy na wzniesienie, po jakichś 5 metrach pan egzaminator nacisnął swój hamulec. W samą porę, 20 centymetrów przed spotkaniem moje lusterko - lusterko niewinnego człowieka, który sobie zaparkował nieopatrznie przy górce :P. Egzaminu zatem nie zdałam, i wróciłam z panem do ośrodka.
Tą jazdę mogę opisać jako moją najgorszą w historii :P, tylu głupot w tak krótkim czasie chyba nigdy nie zrobiłam. Wydaje mi się, że od początku łuku czekałam, aż pan egzaminator (przyznajcie, cierpliwy i wyrozumiały) naciśnie mi zasłużenie 'STOP'. To chyba najgorsza rzecz, którą można sobie samemu zrobić - jeździć założeniem, że na pewno się nie uda. Czy robić cokolwiek, myśląc, że to na pewno nie wyjdzie. Nie jestem dumna z mojej jazdy, i pewnie bym była na siebie zła, gdyby mimo wszystko mi się udało (a szczerze w to wątpię, patrząc na początek jazdy :P. Jakby nie było tej górki, byłoby coś innego) - ale trzeba od początku do końca wierzyć w siebie i nawet nie myśleć o tym, że może się coś nie udać. Przynajmniej na mnie to działa ;) (przykładowo cała moja Francja, od początku do końca, była oparta na wierze i przekonaniu, że co wymyślę, to dam radę zrobić :) ).
Dziękuję wszystkim, którzy to przeczytają, i którzy mieli jakikolwiek wkład w moje prawo jazdy ;). O kolejnej próbie z pewnością doniosę :P, jednak nie ma co się jej spodziewać przed 20 lutego. Kiedyś na pewno zdam, prowadzenie samochodu jest przyjemne ;). Teraz za to trzeba się skupić na sesji, wszystkim studentom - POWODZENIA :)!
czwartek, 10 stycznia 2013
w głowie tylko łóżko.
Okropnie jest położyć się spać o 2:14, wstać o 3:30, i pomimo prysznica nadal być tak potwornie śpiącym... Iść spać do 5?
Lokalizacja:
Kraków, Polska
niedziela, 6 stycznia 2013
Żadne tałatajstwo mi dziś nie straszne!
Jeszcze nie tak dawno byliśmy dobrymi przyjaciółmi. Może nie widywaliśmy się zbyt często, i o każdą chwilę wspólnie spędzonego czasu musieliśmy walczyć, jednak oboje radowaliśmy się ze spotkań. Wykorzystywaliśmy je może nie zawsze w pełni, za to czerpiąc szeroko pojętą przyjemność z każdej minuty.
Teraz nasz związek przypomina niedobrane małżeństwo z 20-letnim stażem. Poniekąd przywykliśmy
do siebie, i, jak się okazało, każdy żyje swoim życiem. Mijamy się niemal codziennie, często nie zamieniając ze sobą ani słowa. Nie cieszy mnie już jak dawniej, zgnuśniał, rozpasł się, stał się płytki, bezowocny. Ja też jestem inertna, w swoim czczym świecie nie zabiegam ani o wspólne rozrywki ani o pilnowanie obowiązków, które dają poczucie spełnienia. Właśnie stwierdziłam, że powinnam coś z tym zrobić (związki z ludźmi i antropomorficznymi personifikacjami (ukłon w stronę Pratchetta :) ) trzeba ratować!), i biorę się do działania. Muszę naprawić moją relację z Czasem Wolnym!
Od czego trzeba zacząć? Człowiek jest szczęśliwy, gdy mu coś wychodzi. Rozmawiałam dzisiaj z panem instruktorem z prawa jazdy - o tym, że cieszy go niezmiernie uczenie beztalenci samochodowych, które dzwonią potem by wykrzyczeć radość z powodu zdanego egzaminu. Wiadomo, zdać na prawo jazdy - dobra rzecz, ale równocześnie to wysłanie komunikatu człowiekowi: 'hej, wspaniale nauczyłeś mnie jeździć, jesteś dobry w tym, co robisz, trzymaj tak dalej!'.
Ludzie są strasznie łasi na takie informacje (właściwie na wszystkie szczere informacje zwrotne), lubią widzieć, że pomogli (wiadomo, że dla innych zrobi się 10 razy więcej niż dla siebie, takim samym mentalnym wysiłkiem). Lubią także zadania krótkotrwałe, które dają widoczne rezultaty, w czasie proporcjonalnym
do wysiłku.
Jakże byłam szczęśliwa, gdy praca inżynierska zaczęła mi wychodzić, gdy mogłam z dumą powiedzieć,
że choć w małym stopniu znam się na czymś . Jak mawiają przysłowia, starowinki i inne tego typu nośniki mądrości - im więcej włoży się w coś (siebie, serca, energii), tym więcej się wyciągnie. Im mocniej pchniesz huśtawkę, tym wyżej się wzniesiesz. A mamrolenie o nawale pracy bez rzetelnego robienia czegoś jest takim tylko niemrawym kołysaniem. Huśtawka wydaje się wtedy nieciekawa, człowiek jest rozczarowany i zły,
a nie wie, że za odrobiną wysiłku będzie w stanie poczuć wiatr we włosach i zobaczyć horyzont.
Trochę podsumowując - i ja i inni - powinniśmy się wziąć za sensowną robotę, pokonać lenistwo, niechęć, brak wiedzy, i zacząć naprawdę coś robić (najlepiej małymi krokami, wyznaczając sobie realne cele),
bo nam to dużo szczęścia da. Przynajmniej powinno :P. Rzecz jasna - napisać łatwiej niż zrobić - więc może jednak najpierw jakaś szybka modlitwa do Ducha Świętego, coby jeszcze tym razem przychylnie spojrzał
i lenistwo przegnał - i do roboty Moi Mili :)!
PS Prawo jazdy wkrótce (nie napiszę kiedy :P). W tym tygodniu czekają mnie 3 egzaminy, 1 zaliczenie,
1 odpowiedź przy tablicy i 2 kolokwia. Na wszystko zamierzam pójść, niekoniecznie na wszystko
się przygotowując. (głębokie westchnienie i zebranie się w sobie) (właśnie sobie przypomniałam,
że didaskalia się kursywą zapisuje :P) Trzymajcie kciuki ;). Także za wszystkich piszących prace inżynierskie!
(rysunek z vladstudio)
Teraz nasz związek przypomina niedobrane małżeństwo z 20-letnim stażem. Poniekąd przywykliśmy
do siebie, i, jak się okazało, każdy żyje swoim życiem. Mijamy się niemal codziennie, często nie zamieniając ze sobą ani słowa. Nie cieszy mnie już jak dawniej, zgnuśniał, rozpasł się, stał się płytki, bezowocny. Ja też jestem inertna, w swoim czczym świecie nie zabiegam ani o wspólne rozrywki ani o pilnowanie obowiązków, które dają poczucie spełnienia. Właśnie stwierdziłam, że powinnam coś z tym zrobić (związki z ludźmi i antropomorficznymi personifikacjami (ukłon w stronę Pratchetta :) ) trzeba ratować!), i biorę się do działania. Muszę naprawić moją relację z Czasem Wolnym!
Od czego trzeba zacząć? Człowiek jest szczęśliwy, gdy mu coś wychodzi. Rozmawiałam dzisiaj z panem instruktorem z prawa jazdy - o tym, że cieszy go niezmiernie uczenie beztalenci samochodowych, które dzwonią potem by wykrzyczeć radość z powodu zdanego egzaminu. Wiadomo, zdać na prawo jazdy - dobra rzecz, ale równocześnie to wysłanie komunikatu człowiekowi: 'hej, wspaniale nauczyłeś mnie jeździć, jesteś dobry w tym, co robisz, trzymaj tak dalej!'.
Ludzie są strasznie łasi na takie informacje (właściwie na wszystkie szczere informacje zwrotne), lubią widzieć, że pomogli (wiadomo, że dla innych zrobi się 10 razy więcej niż dla siebie, takim samym mentalnym wysiłkiem). Lubią także zadania krótkotrwałe, które dają widoczne rezultaty, w czasie proporcjonalnym
do wysiłku.
Jakże byłam szczęśliwa, gdy praca inżynierska zaczęła mi wychodzić, gdy mogłam z dumą powiedzieć,
że choć w małym stopniu znam się na czymś . Jak mawiają przysłowia, starowinki i inne tego typu nośniki mądrości - im więcej włoży się w coś (siebie, serca, energii), tym więcej się wyciągnie. Im mocniej pchniesz huśtawkę, tym wyżej się wzniesiesz. A mamrolenie o nawale pracy bez rzetelnego robienia czegoś jest takim tylko niemrawym kołysaniem. Huśtawka wydaje się wtedy nieciekawa, człowiek jest rozczarowany i zły,
a nie wie, że za odrobiną wysiłku będzie w stanie poczuć wiatr we włosach i zobaczyć horyzont.
Trochę podsumowując - i ja i inni - powinniśmy się wziąć za sensowną robotę, pokonać lenistwo, niechęć, brak wiedzy, i zacząć naprawdę coś robić (najlepiej małymi krokami, wyznaczając sobie realne cele),
bo nam to dużo szczęścia da. Przynajmniej powinno :P. Rzecz jasna - napisać łatwiej niż zrobić - więc może jednak najpierw jakaś szybka modlitwa do Ducha Świętego, coby jeszcze tym razem przychylnie spojrzał
i lenistwo przegnał - i do roboty Moi Mili :)!
PS Prawo jazdy wkrótce (nie napiszę kiedy :P). W tym tygodniu czekają mnie 3 egzaminy, 1 zaliczenie,
1 odpowiedź przy tablicy i 2 kolokwia. Na wszystko zamierzam pójść, niekoniecznie na wszystko
się przygotowując. (głębokie westchnienie i zebranie się w sobie) (właśnie sobie przypomniałam,
że didaskalia się kursywą zapisuje :P) Trzymajcie kciuki ;). Także za wszystkich piszących prace inżynierskie!
(rysunek z vladstudio)
czwartek, 3 stycznia 2013
u siebie
Chce się żyć różnorodnie, 'wyżej, mocniej, dalej'. Zakręcając z każdym dniem, iść do przodu, jednak pod górę. Nie żeby było koniecznie trudno, ale tak, by widzieć każdy przebyty wcześniejszy kilometr. Z odpowiedniej perspektywy. Chce się żyć nie na rezerwie wątłych sił, zastałych wspomnień, żyć chwilą, teraźniejszością. Spokojem z widokiem na przygodę. Chce się żyć pięknie. Słysząc śmiech innych i wiedząc, że można do nich w każdej chwili dołączyć. Smakować, latać, być wolnym wolnością która ma horyzont. Rozszerzać terytoria 'u siebie'.
Cieszyć się z nowego roku, cieszyć się z wyspania, cieszyć się z kaskad wrażeń i doznań. Cieszyć się z czyjegoś uśmiechu, z czyjejś bliskości. Cieszyć się z łez, cieszyć się ze wzruszenia, z poezji, z serialu, z tostów z serem. Cieszyć się z projektu z metalu, z 60 przepłyniętych basenów. Cieszyć się z kotka, z kakaa, z listu. Z 'widziałam orła cień' śpiewanego piętro wyżej właśnie. Cieszyć się z każdego kawałeczka życia.
Nikt nie lubi samotności, egzaminy także - zaczynając kurs na prawo jazdy przed zeszłoroczną wielkanocą nie przyszło mi do głowy, że przyjdzie mi zdawać egzamin prawie na sesji zimowej :P. Bilecik w MORDzie krakowskim wywróżył mi dziś 550 minut czekania do okienka (a byłam o 7:50!). Miało to swoje dobre strony, bo zdążyłam w międzyczasie pójść na basen. Data przestawiona, trzymajcie kciuki ;).
Cieszyć się z nowego roku, cieszyć się z wyspania, cieszyć się z kaskad wrażeń i doznań. Cieszyć się z czyjegoś uśmiechu, z czyjejś bliskości. Cieszyć się z łez, cieszyć się ze wzruszenia, z poezji, z serialu, z tostów z serem. Cieszyć się z projektu z metalu, z 60 przepłyniętych basenów. Cieszyć się z kotka, z kakaa, z listu. Z 'widziałam orła cień' śpiewanego piętro wyżej właśnie. Cieszyć się z każdego kawałeczka życia.
Nikt nie lubi samotności, egzaminy także - zaczynając kurs na prawo jazdy przed zeszłoroczną wielkanocą nie przyszło mi do głowy, że przyjdzie mi zdawać egzamin prawie na sesji zimowej :P. Bilecik w MORDzie krakowskim wywróżył mi dziś 550 minut czekania do okienka (a byłam o 7:50!). Miało to swoje dobre strony, bo zdążyłam w międzyczasie pójść na basen. Data przestawiona, trzymajcie kciuki ;).
wtorek, 1 stycznia 2013
wszystko, tylko nie nauka
Nie znoszę siebie, gdy robię (a raczej nie robię) tak jak dzisiaj. Cały dzień miałam idealne warunki, żeby się uczyć, tymczasem...
1. Posprzątałam w pokoju, umyłam podłogę, zrobiłam pranie (ręczne i pralkowe),
2. Napisałam ze 4 wiadomości na fb, które wymagały więcej niż 4 zdań,
3. Skończyłam 'McDusię' czytać,
4. Odwiedziłam kościół w celu uczestnictwa we mszy i odśpiewania ulubionych kolęd,
5. Doszłam do 100% w grze,
6. Zapisałam się do google+ i strasznie długo szukałam sobie muzyki do nauki (póki co leci Carmen. Wcześniej dużo muzyki filmowej),
7. Nie umarłam z głodu (w domyśle przygotowując sobie odpowiednie ilości nieskomplikowanego jadła),
8. Naprawdę nie wiem, co jeszcze robiłam...
Miałam ponadto napisać bloga sylwestrowo-noworocznego, ale chyba przerosła mnie tematyka (a raczej jej rozległość. Mam wymyślone chyba ze 3 początki postów (jeden w podkładce z konstrukcji metalowych), obejmujących sukcesy minionych 12 miesięcy (obroniłam się na przykład :P i zwiedziłam kilka nowych miejsc), plany postanowień noworocznych (realizmu mi brakuje...) i narzekania na ilość pożywienia jaką musimy ze Szwesti przytachać do Krakowa by Rodzicielka czuła się spełniona i szczęśliwa).
Najgorsze jest to, że miałam także uczyć się na surowce gazowe, zrobić projekt z betonu i porobić testy na prawo jazdy. I nic, ani nerwów (że nie zdążę, że nie umiem), ani zmęczonej głowy (bo niby po czym), ani zainteresowania tematem (przeczytałam artykuł co prawda, ale nie tego mi dzisiaj trzeba). To przerażające, że aż do tego stopnia nie chce mi się uczyć. Albo zabrać za coś. Zła jestem (na siebie)!
1. Posprzątałam w pokoju, umyłam podłogę, zrobiłam pranie (ręczne i pralkowe),
2. Napisałam ze 4 wiadomości na fb, które wymagały więcej niż 4 zdań,
3. Skończyłam 'McDusię' czytać,
4. Odwiedziłam kościół w celu uczestnictwa we mszy i odśpiewania ulubionych kolęd,
5. Doszłam do 100% w grze,
6. Zapisałam się do google+ i strasznie długo szukałam sobie muzyki do nauki (póki co leci Carmen. Wcześniej dużo muzyki filmowej),
7. Nie umarłam z głodu (w domyśle przygotowując sobie odpowiednie ilości nieskomplikowanego jadła),
8. Naprawdę nie wiem, co jeszcze robiłam...
Miałam ponadto napisać bloga sylwestrowo-noworocznego, ale chyba przerosła mnie tematyka (a raczej jej rozległość. Mam wymyślone chyba ze 3 początki postów (jeden w podkładce z konstrukcji metalowych), obejmujących sukcesy minionych 12 miesięcy (obroniłam się na przykład :P i zwiedziłam kilka nowych miejsc), plany postanowień noworocznych (realizmu mi brakuje...) i narzekania na ilość pożywienia jaką musimy ze Szwesti przytachać do Krakowa by Rodzicielka czuła się spełniona i szczęśliwa).
Najgorsze jest to, że miałam także uczyć się na surowce gazowe, zrobić projekt z betonu i porobić testy na prawo jazdy. I nic, ani nerwów (że nie zdążę, że nie umiem), ani zmęczonej głowy (bo niby po czym), ani zainteresowania tematem (przeczytałam artykuł co prawda, ale nie tego mi dzisiaj trzeba). To przerażające, że aż do tego stopnia nie chce mi się uczyć. Albo zabrać za coś. Zła jestem (na siebie)!
Subskrybuj:
Posty (Atom)