Od początku stycznia mam zaległości na uczelniach. Myślę, że wcześniej też one były (nooo, jakby patrzeć globalnie to moje zaległości z historii pewnie sięgają podstawówki), ale po sylwestrze poczułam przed sobą chłód nadchodzącej sesji, a za sobą chłód ziejącej pustki manualnej. Małooo umiem :(.
Mało umiem, i ten stan bardzo mnie męczy. Na pewno nie jestem osobą, która wychodząc po egzaminie cieszy się, że dostała 4, a wszystko napisala 'na ściągach', albo się nic wcześniej nie ucząc (tj. cieszyć pewnie bym się cieszyła, ale raczej z ulgi, że coś za mną, niż z chytrego sposobu poradzenia sobie z problemem). Wręcz przeciwnie momentami. Nienawidzę nie wiedzieć, nie kojarzyć czegoś, co powinnam, nie pamiętać. Powinnam się więcej uczyć, czytać, szybciej pracować...
Problem w tym, że ostatnio się nie da. Busy zaczęło mi się już w grudniu, chociaż nawet październik i listopad były o wiele bardziej pracowite niż we wcześniejszych latach. Od dwóch tygodni dłużej niż 5 godzin śpię tylko w weekendy, za dnia próbując ogarnąć co się da (grudzień tak samo, ale to stare dzieje). Organizacja czasu fatalna, ostatnie 3 godziny z dnia (jakoś między 23 a 2 w nocy) są najczystszym temps perdu jaki istnieje. Budziki nastawiane na godziny poranne nic nie dają - najczęściej i tak nie wstaję. W tych nielicznych przypadkach, gdy jednak się uda... (dzisiaj budzik z 5, po kilku przestawieniach okazał się skuteczny o 5:48, przy czym czytać ochronę środowiska zaczęłam koło 6:30. O 6:55 zapadła decyzja o pójściu spać do 8) ... budzę się ze współczynnikiem szczęśliwości bliskim 0 bezwzględnemu i najczęściej nie na wiele mi się owy czas przydaje. Ostatnio stosuję dziwną jak na siebie taktykę - nie wiem jak coś zrobić, to idę spać (i nastawiam budzik na dziwną godzinę, patrz 2 zdania wyżej).
Zastanawiałam się, czy dzień lub dwa łóżkowego odpoczynku by coś zmieniły, czy bym zatęskniła do zbrojenia rozciąganego, spektrów odpowiedzi, znakowania momentów w stanie płytowym. Czy tęskna ręka skieruje myszkę na ROBOTA, czy na znaczek google chrome. Nie zrobię tak, bo za bardzo się boję, że to nic nie da. A czas leci, niezdane egzaminy deprymują, niewiedza przy projektach wpędza w smutne refleksje na temat sensu tych a nie innych studiów.
Widzę dzisiaj 3 wyjścia - albo jam leniwa, albo niezdolna, albo po prostu się nie da wszystkiego na raz. Człowiek się nie ugnie ponad 1/250 swojej wysokości, nie zarysuje, nie zwichrzy, nie wyboczy. zmęczenie asymptotycznie będzie zmierzać do SGN, którego nie przekroczy, bo co, tkanki by miały polecieć, czy rozum nie wytrzymać? Tylko będzie zmęczony, niemożliwie zmęczony, właściwie nie wiedząc z czego (a więc tym bardziej). I jednocześnie zdziwiony i zły, że nie daje rady nauczyć się na 3 zaliczeniówki, kolokwium i egzamin, robiąc przy tym projekty (bilans tego tygodnia).Trzeba trochę odpocząć, na spokojnie się skupić, dać sobie czas. Zająć się jedną rzeczą, a nie piętnastoma. Być konsekwentnym wobec siebie, ale nie tak cholernie wymagającym i surowym. 'Mamy siebie tylko jednych' w końcu.
Mam o 11 zaliczenie z ochrony środowiska, na którą ani razu nie przeczytałam nawet wszystkich materiałów. Potem oddaję projekt, z którego nie potrafię powiedzieć jak dokładnie liczyłam pierścień usztywniający zbiornik metalowy na olej rzepakowy. O 14:30 mam zaliczenie z ustrojów powierzchniowych, na które umiem porównywalnie z ochroną środowiska. Co więc zrobię? Pójdę na wszystko, nie zdam nic, albo wymyślę coś na 3.0, po czym zmęczona po powrocie zajmę się nauką na zaliczenia czwartkowe. Cała ja - ale nie wiem, z czego w tej chwili zrezygnować. O 8 zobaczę, zostało mi 29 min snu.
Sorki, że ten post jest jednym wielkim narzekaniem, sesja minie i wróci optymizm. Chociaż wesoła jestem cały czas, chora tego roku też na szczęście nie byłam. Tylko już mi naprawdę nic do głowy nie wchodzi...
PS. Wstałam o 8:30, o 8:45 byłam wykąpana, pewnie jakoś 10:25 muszę wyjechać. Próbuję się nauczyć na ochronę środowiska.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz