środa, 30 listopada 2011

A co by było...

...gdybym została we Francji, jeszcze pół roku? Poszukałabym sobie stażu (licząc, że ktoś mnie przyjmie z moim francuskim), poszła na studia magisterskie trochę później, zlekceważyła na jakiś czas chemię na AGH, i spróbowała sobie poukładać wszystko inaczej?

czwartek, 24 listopada 2011

O podrywie

Porobiły mi się ostatnio listowne i blogowe zaległości. Jak to (dzisiaj) do kogoś pisałam, czas we Francji przelatuje mi przez palce. Nawet mam ładne porównanie – czas jest jak gleba :P, z idealną krzywą uziarnienia (czyli ma zarówno cząstki bardzo drobne, pylaste, jak i nieco grubsze, piaski, a nawet żwir). Przesiewamy ten czas przez sita naszych zajęć, co w nie złapiemy to nasze ;). Im mamy więcej do zrobienia, tym więcej sit (o różnych oczkach) używamy, bo szkoda nam każdej straty. Pewnie, że są zajęcia wymagające dużej ilości czasu (np. moja wibromechanika), ale także takie, którym wystarczy odrobinka, by posunąć się do przodu (ciekawą książkę da radę przeczytać w autobusie (o ile nie jest w znienawidzonym przeze mnie pdf-ie)). Gdy mamy mało zajęć, ze wszystkim i tak zazwyczaj zdążamy (albo nam się tak tylko wydaje), nie chce nam się bawić w sklejanie drobin zostawionych przez Chronosa i olewamy tą ‘grę niewartą świeczki’, dając sobie prawo do odpoczynku.

Tak w ogóle, chciałam napisać o życiu religijnym Francuzów (tzn. o kościółkach w Compiègne) i podsumować ankietę. O kościołach nie będzie dziś (bo nie mam zdjęć), a cała reszta i tak zajmuje strasznie dużo miejsca. Postaram się przygotować coś w najbliższym czasie. Wobec tego: pytanie w ankiecie brzmiało ‘Ile czasu potrzeba Ci na podryw?’, przy czym była załączona definicja owego podrywu: ‘zainteresowanie sobą wybranej osoby płci przeciwnej(w celach niewykluczających romansu), kończące się posiadaniem jej numeru telefonu, lub innej informacji pozwalającej się kontaktować w przyszłości' .



Ankieta cieszyła się małą frekwencją (właściwie nie wiem dlaczego, może temat się nie spodobał?), i właściwie ciężko z niej cokolwiek wywnioskować. Zacznę od tego, że większość nawiązuje znajomości w sposób dość tradycyjny, po prostu spotykając się z ‘tym kimś’, kroczek po kroczku tworząc relację i zdobywając przychylność swojej ofiary. Jeden Łamacz Serc stwierdził, że nie trzeba mu na podryw więcej niż 15 min. Czytałam gdzieś ostatnio (nie potrafię sprecyzować ani źródła, ani tego ‘ostatnio’), że mężczyzna podczas spotkania patrzy na kobietę 8 sekund, jeśli jest nią zainteresowany. Zakładając, że obie strony ‘spodobają się sobie wzajemnie’, następne 14 minut z hakiem to czas wystarczający akurat na wymienienie podstawowych informacji, w tym zaplanowanie kolejnego ‘widzenia’. Myślę, że można tego dokonać nawet w niesprzyjających okolicznościach jazdy ‘stodwudziestkądziewiątką’ na uczelnię ;). Podróż koleją stwarza większe możliwości, chociaż mając za sobą tak mało przejazdów, nie powinnam się wypowiadać na temat technicznych aspektów pociągu do miłości. W sześcioosobowej grupie brak osób, które uważają, że podryw jest jednostronnym obowiązkiem spoczywającym na 'nie naszej' stronie, i znalazła się jedna, nieposiadająca doświadczeń z tego zakresu. (właściwie to ostatnie zdanie nic nie wnosi).

Cóż mogę dodać? Zastanawiałam się, czy można by wyróżnić podryw czynny i bierny. To jest czynny, gdy rozmawiasz z kimś i ten ktoś wie, o co ci chodzi (obojętnie, kto zaczął), oraz bierny, gdy przykładowo uśmiechasz się do kolegi na drugim końcu sali, lub w autobusie. Także, czy można podrywać, nie wiedząc o tym (bo w drugą stronę z pewnością się da ;) ). Nie wiem, 'podrywanie' to chyba trudny proces. Więc na koniec – udanych podrywów Wam życzę? ;).

Z ciekawych, aktualnych rzeczy:

Wczoraj, w porze przedwiadomościowej odkryłam tutaj francuską wersję Familiady. Już nic mnie nie zdziwi :P, oglądałam z fascynacją :D.

Nie było dziś wyników z wibromechaniki, ale dowiedziałam się, że na UTC nie można poprawiać egzaminów. Jeśli ktoś jest w stanie wskazać mi jakiekolwiek książki z zakresu równań ruchu (po polsku, ewentualnie po angielsku) z chęcią przyjmę, bo jakby na to nie patrzeć – muszę się tego nauczyć. Brrrr...

Pani od francuskiego wzięła się za nas porządnie, i co tydzień mamy kartkówkę z odmiany 10 czasowników, po kolei z każdego bescherella (to 6 książeczek z odmienionymi czasownikami, pogrupowanymi chyba wg trudności i nieregularności). Oszczędzono nam nauki czasu past simple i subjonctifów, oprócz subjonctif présent. Nie zmienia faktu, że dla osób, które nie miały wcześniej francuskiego w szkole niemożliwością jest opanowanie wszystkiego, a już tym bardziej zapamiętanie i zrozumienie. Powinnam kłaniać się w pas każdej mojej wcześniejszej nauczycielce fr, która bezlitośnie czepiała się końcówek i wymyślnych akcentów ;). Przy okazji, po tylu latach dowiedziałam się, że... forma przeszła ‘fus’ (i jej pokrewne) pochodzi od czasownika être (być), a nie faire (robić)(jak byłam nie wiedzieć czemu przekonana) :P, dzięki czemu opowiastki dla dzieci nie wydają mi się aż tak nielogiczne jak dotąd ;).

Wszystkim miłego wieczoru!

poniedziałek, 21 listopada 2011

Opaczność.

Kilka minut po 18 zaczęłam tu przelewać na piksele jakąś swoją idiotyczną teorię, spowodowaną po troszę złością i smutkiem. Idiotyczną, bo nie przemyślaną do końca i właściwie prowadzącą donikąd. Chodziło mi przede wszystkim o to, od kiedy człowiek przestaje być egoistą, a zaczyna żyć po swojemu, patrząc na potrzeby innych, ale nie kierując się wyłącznie nimi. Właśnie w tą stronę. Nie wymyśliłam nic, poza tym, że życie jest pełne nieodpowiedzialnych osób, które sprawiają, że inne są nieszczęśliwe. A by z kolei te nieszczęśliwe uszczęśliwić, trzeba wyrównać poziom szczęśliwości swoim własnym, prywatnym, które planowało się przeznaczyć na coś innego (przepraszam, jeszcze nie ochłonęłam do końca). Ale po co na siłę uszczęśliwiać tych, których się nie skrzywdziło? Trudno, trzeba wierzyć, że szczęście to jedyna rzecz, która się mnoży, gdy się ją dzieli (jestem dziś przekonana, że układał tą zasadę jakiś nie-fizyk, który nie miał bladego pojęcia o stratach spowodowanych tarciem, nagrzewaniem itp.).

Ale jest dobrze, coś wymyślę ;).

Poza tym, pozwolę sobie zacytować niejaką Powykręcaną Rękę Od Krzesła:
1. Na poprawę humoru:
'Co: Proponuję się uśmiechnąć.
Jak: najlepiej jak najszerzej :)'


2. Tak ogólnie:
'...w tym całe piękno czasu, że płynie i mija, a chwile są ulotne.'


Chwile są ulotne, więc może warto poświęcić ich kilka? Tylko to też może działać w dwie strony.

Dla mnie jednak najcenniejszy byłby teraz tirowiec. Myślicie, że mam tą upragnioną jedną szansę na milion?

Merci bien!



PS Licznik trochę zwariował, ale się nie przejmujcie, i tak nigdy nie wiedziałam, co tak dokładnie liczy.

PPS Podobno trzeba 7 razy powtórzyć jakieś słówko w języku obcym, żeby się go nauczyć. Wracając do siebie będę się uśmiechać jak szalona.

PPPS Jednak nie potrafię, moim zdaniem to głupie i gdyby tylko ktoś chciał, dałoby się wszystkiego uniknąć. Ale jak mus to mus.

(zazwyczaj mówię 'jak mus, to... owocowy', ale chyba mało kto by się zorientował, o co chodzi).

czwartek, 17 listopada 2011

Retour

Jeśli ktoś nie ma nad czym się zastanawiać przed snem (albo w czasie wolnym, ewentualnie podczas wykładów, gotowania, kąpieli, podróży etc.) może mógłby mi pomóc wymyślić jakiś przede wszystkim tani sposób powrotu na święta do Polski?

Mogę wyjechać z Compiegne dopiero 21 grudnia o 15 (jeśli nic się nie zmieni, wcześniej mam... egzamin), i chciałabym zdążyć do domu na wieczór 24 grudnia ;). Wracać mogę kiedykolwiek, byleby 4 stycznia móc pójść o 8 rano na zajęcia. Potrzebny mi transport do Polski (dowolne miasto, chociaż wiadomo, że najlepiej Sanok, potem Kraków, ewentualnie coś po drodze ;) ), lub (uwaga!) do Berlina.

Nie straszne mi żadne niedogodności (w końcum młoda!), a wszelkie urozmaicenia podróży przyjmę z dziką radością. Może znacie przyjaznego Tirowca, który wozi mrożonki (albo czekoladę ;) ) na trasie Paryż - Kraków?

Dzięki za wszelką pomoc i przyjazne myśli ;)

wtorek, 15 listopada 2011

Belgia

Zamieszczam szybką relację z Belgii (pozmieniałam trochę wczorajszy list do mamy, mam pisaniowstręt ostatnio. Za to jest bogaty w szczegóły typu 'co jadłam na obiad' - nie wiem, czy Wasze mamy też się tym tak bardzo interesują?). W piątek mam egzamin z wibromechaniki (który jeszcze mi się nie bardzo widzi), więc zdjęcia zamieszczę gdy będę miała więcej czasu. I tak są na nich przede wszystkim ładne budynki, więc nic pilnego. (miałam wkleić tutaj zdjęcie morza na pocieszenie, ale przed wyjściem zapomniałam przegrać zdjęcia z aparatu. Dodam jutro ;) ).

'Otóż weekend erasmusowy w Belgii był wspaniałym pomysłem, bardzo dobrze się bawiłam cały czas niemal, poza tym powrócił stary, akademikowy zwyczaj spania po 4 godziny ;). Belgia jest ładnym krajem, chyba przez te 3 dni spodobała mi się bardziej niż Francja (chociaż Francja jest też wspaniała i zadbana, właściwie nie wiem, co mi w niej nie pasuje). Zwiedziliśmy Brukselę (pomijając to, że w kilka godzin nie da się zobaczyć miasta), Nieuport (tam mieszkaliśmy na campingu) i przepiękną Brugię. Architektura niesamowita, w ogóle to miasta, gdzie zabytek popycha zabytek, wszystko jest naprawdę ładne i takie 'szlachetne' (tylko taki przymiotnik oddaje moje uczucia względem budynków, trochę nie pasuje, ale trudno). No i byliśmy nad morzem ;) (nie mogłam się powstrzymać, i wzięłam strój kąpielowy, choć wiedziałam, że nie będzie można pływać). Na plaży zajmujący się nami Francuzi przewidzieli ćwiczenia i zabawy, graliśmy w dwa ognie, w ziemniaka, i było naprawdę super ;). Ganialiśmy po wietrznej plaży bez płaszczy, bez butów, a nie mam nawet kataru ;) (co potwierdza moją tezę, że od rzeczy przyjemnych i sprawiających radość się nie choruje :D). Z ciekawych miejsc zwiedziliśmy browar belgijski (nie pamiętam, jakie piwo produkował, zaczynało się na 'k'. Pan oprowadzający mówił po francusku z akcentem belgijskim, to zdecydowanie nie wersja dla mnie :P), oraz... małą fabrykę czekolady ;) (jedna linia produkcyjna w sklepie, ale zawsze miło popatrzeć). I degustacja gratis ;).

Co do ludzi - poznałam ich dużo (chociaż na samą wycieczkę nie pojechało wiele osób, zostały miejsca w autobusie - czas egzaminów śródsemestralnych). Wyjeżdżając, znałam tylko Youssefa - nie lubię takich sytuacji, gdy jadąc na wycieczkę nie znam prawie nikogo, chociaż uwielbiam swobodę i odpowiadanie tylko za siebie. Mieszkaliśmy po 6 osób w karawanach - są to przyczepy campingowe, wyposażone w podstawowe media, dość wygodne (znałam je wcześniej, moi znajomi z Anglii potrafili mieszkać w nich przez kilka lat, w kilka osób). W mojej znaleźli się Youssef, Guilherme i Naia z Brazylii, Igor z Ukrainy i Yasmine robiąca na UTC doktorat.Jedzenie przygotowywaliśmy sami, z produktów dostarczonych przez członków ESPERANTO (organizacja studencka, która się zajmuje obcokrajowcami), pierwszego dnia makaron z sosem Bolognese, a drugiego... ziemniaki i parówki z puszki :P. Wieczorami były dyskoteko-imprezy, z różnymi grami (graliśmy też w 'palce w pralce' ;) ). Było fajnie, nikt nie umiał jakoś szczególnie dobrze tańczyć, a że było nas mało, każdy dbał o każdego i wszyscy bawili się razem. Drugiego dnia (przez duży przypadek, i chyba trochę przez moją wieczną ochotę do wspólnego śpiewania, aktywności typu 'dwa ognie', uśmiechanie się do całego autobusu i jakieś minimalne umiejętności taneczne) zdobyłam tytuł (jakkolwiek to głupio nie wygląda) Miss Weekend ;). Cieszę się (poza jakąś niepotrzebną acz natarczywą myślą w głowie, że zawiodę wszystkich dookoła), i za duże osiągnięcie uważam nie spuszczanie głowy w kluczowych momentach ;). Wracając śpiewaliśmy piosenkę 'La maison de ma tanteeee!', to był udany weekend.'


Teraz krótkie objaśnienie do ankiety. Robiłam ją też szybko, więc myślę, że popularne będą odpowiedzi 'tak/nie, z innego powodu' ;) (byłoby miło, gdyby po wybraniu tej odpowiedzi, ktoś mi jednak ten powód przedstawił). Możecie wybrać kilka opcji, liczę, że nikt nie zaznaczy jednocześnie 'tak' i 'nie' ;). W odpowiedzi 'tak, jeśli to nikomu nie zaszkodzi' jest gwiazdka - moje małe ubezpieczenie przed opiniami typu 'kłamstwo zawsze komuś szkodzi' - otóż istnieje milion sytuacji, gdy nie szkodzi absolutnie nikomu, nawet w przypadku odkrycia. Miłej zabawy!, i trzymajcie kciuki w piątek!

PS Zapomniałam przedtem dopisać, że w Brugii (i nad morzem) było przeraźliwie zimno, i cały dzień towarzyszyła nam mgła. Przez przypadek (wyjątkowo to nie ja zawiniłam), nie trafiłam w Brugii na miejsce zbiórki. Pomogło mi spacerujące małżeństwo, które było w stanie wskazać drogę na 'duży parking, nie dworzec, gdzie mogą zatrzymywać się autobusy wycieczkowe' ;).

PPS Pan przyjął mnie na laboratoria z wibromechaniki ;), robiłam przez 4,5 godziny ćwiczenia z Brazylijczykiem Fernando - żadne z nas nie wiedziało o co chodzi.

PPPS Na wszystko nieodpisane odpiszę po egzaminie.

czwartek, 10 listopada 2011

Pisać?

Czasem przeglądam na chybił-trafił stare posty: losowo wybieram z archiwum tytuł, pod którym nie pamiętam co się kryło, i czytam ;).

Gdy coś się pisze, naturalnym jest, że w momencie tworzenia wydaje się to w miarę wartościowe :P i potrzebne (przede wszystkim piszącemu, ewentualnie konkretnemu czytającemu). W każdym razie jest na tyle sensowne, że jest się w stanie podzielić tym z bliskimi osobami. Dopiero po jakimś czasie, czytając swoje wcześniejsze zdania – posty, listy, komentarze – z idiotycznym uśmiechem kładzie się głowę na klawiaturze (niczym waląc nią w mur) z samokrytyczną myślą 'jejku, jakie się kiedyś głupoty pisało, jakie banały, za kogo się siebie miało?!' (plus czasem refleksja 'o, przecinka brakuje :P', chociaż w moim przypadku częściej 'hej, przecinki, więcej to was mama nie miała ;)?') (Takie małe PS, przepraszam, jak czasem piszę głupoty, które widać gołym okiem. ;))

Domyślam się, że tak samo czuje każdy, kto otworzył po latach swój pamiętnik, zdumiony stylem swoich wypowiedzi w wieku lat 16. Wyrasta się z ubrań, wyrasta się też (stety-niestety, nie wiem jeszcze) z myśli, zwłaszcza z tych wywołanych gorączką chwili. Najbardziej zdradliwe są te reakcje nagłe ;); komentarze pisane i zatwierdzane enterem w minutę, posty wywołane silnym, niedawnym zdarzeniem lub uczuciem (które potem się dziwnie czyta, gdy emocje minęły). Są – były – szczere, więc niech sobie leżą tam, gdzie się je zostawiło, to nie jest rzecz, której trzeba się wstydzić teraz.

Taka zdolność do zauważania własnej głupoty posuwa się przez życie ruchem jednostajnym bez tarcia. Jest zawsze o krok za nami – a kiedy nie daj czego się wyrówna, wtedy przestaje się pisać :P.

Tak w ogóle, 'pisanie jest zawsze pisaniem do kogoś'?

A żeby teraz było normalnie, bez smęcenia – pobawcie się sami ze sobą :P. Sprawdźcie swoją pocztę (właściciele gmaila mają łatwo ;) ), z jakiegoś 12 sierpnia 2009 roku. Poszukajcie maila wysłanego najbliżej tej daty (były wakacje, więc pewnie jakiś opis czegoś fajnego. Specjalnie sierpień, żeby nie trafić na wysyłanie projektów albo pomocy na studia ;) ), przeczytajcie, i zobaczcie, czy też się uśmiechniecie ;).



Jutro jedziemy na wycieczkę, co (jak się wczoraj okazało) wiąże się z koniecznością posiadania śpiwora. Na gwałt pojechałam więc do (za)miejskiego centrum handlowego, by w decathlonie zakupić swój pierwszy w życiu śpiwór (martwi mnie to, że jest duży po złożeniu, ale i tak zamierzam go kochać ;) ). Proszę, trzymajcie za mnie kciuki na wyjeździe.

Pisałam też egzamin z francuskiego - był dużo trudniejszy niż to, co robimy na zajęciach (a to zdecydowanie złe zjawisko). Pół biedy ja (jednak trochę uczułam się francuskiego wcześniej, chociaż zapomniałam używanego n razy imparfait od 'il faut'), ale Chinki wychodziły z sali niemal płacząc. Pani oddała mi też poprawiony list motywacyjny. Miał on być w miarę możliwości 'prawdziwy' (czyli nie staram się o posadę naczelnika więzienia, tylko o coś w zgodzie z moim cv), co sprawiło mi trochę kłopotów. Na szybko, mając nieograniczone możliwości, musiałam wymyślić sobie wymarzoną posadę. Jeśli nie wiecie, co chcielibyście robić w życiu, gorąco polecam napisanie listu motywacyjnego ;) - jestem na 90% pewna, że nie udałoby mi się dostać pracy z mojego listu, ale jednak zawsze jest to postawienie sobie jakiegoś celu ;).

Jeśli chodzi o wibromechanikę - jeśli kiedykolwiek uda mi się napisać o niej post, opisanie wszystkiego byłoby chyba najdłuższą wypowiedzią tutaj ;). Pan dzisiaj dawał rady odnośnie liczb (trzeba dodać, że wszystko mówi z przejęciem, patrząc nam w oczy, no i jest Francuzem mówiącym po angielsku, już samo to czyni wypowiedź bardziej żywą ;) ):
'What is a good value for alpha? He, what do you think, do you have any number in your head? It's easy! The popular number! Aaaa, the best number for a physicist is 'square root of two'. It appears everywhere, if you don't know what to put in your equation, use square root of two, it always works!'.
Mam egzamin z wibromechaniki w przyszły piątek, będzie trzeba się solidnie przygotować ;).

I wszystkim - powrotu do zdrowia ;)

poniedziałek, 7 listopada 2011

Cu u mnie?

Dzisiejszy post w nieco innym tonie, chociaż jestem pewna, że do popołudnia mi przejdzie. (Właśnie przeczytałam maila od pana, który jest lekko mówiąc zdziwiony, że nie wiedziałam o laboratoriach z wibromechaniki. Nie powiedziała mi o nich ani Chinka w biurze Erasmusa pierwszego dnia, ani ten właśnie pan na zajęciach, gdy przepisywałam się z grupy francuskiej na angielską, ani śmieszny pan w grupie angielskiej. Pomimo mojego standardowego pytania, czy ich zdaniem jest jeszcze coś, co powinnam wiedzieć. Kolejny upadek słonia...).

Więc co u mnie?
Trochę się przeziębiłam – leczę się jakimś cerutinem wrzucanym do herbaty (dzięki temu ma cytrynowy posmak), i nie wychodzę na pole z niedosuszonymi włosami. Część z Was wie, że ciekło mi z piecyka w kuchni. Mąż Francoise, wezwany przezeń na pomoc, położył puszkę po kukurydzy na moim drewnianym blacie (na którym bezpiecznie można położyć tylko bagietkę), wówczas mokrusieńkim (puszka miała gromadzić wodę). Po całej nocy, odcisnął się wyraźny, czarny, puszkowy okrąg - zdobiąc pustą przestrzeń i przyciągając wzrok. Nie da się go zmyć żadnym ze znanych mi domowych sposobów - papierem ściernym nie dysponuję, poza tym stwierdziłam, że najpierw pokażę Francoise - niech zobaczy skłonności tego blatu do przyjmowania wszelkich kolorów. W piątek na basenie... zapoznał się ze mną Hiszpan po 40stce. Dobrze, że ten tydzień się skończył.

Od czwartku, zamiast się uczyć (przykładowo na śródsemestralny egzamin z wibromechaniki, by bardziej nie podpadać panu) i robić model w robocie do pracy inżynierskiej (który właściwie jeszcze nie wiem, czy mogę robić - jak nie, to jestem baaardzo do tyłu), zajmuję się 1226 stronnicową zabawką w pdf-ie (str. 377, i boję się, że nie zrobię w mieszkaniu nic konstruktywnego, dopóki nie skończę zapoznawać się z fabułą). W związku z tym nie napisałam wczoraj listu motywacyjnego na zadanie z francuskiego (chociaż ważnym powodem był też brak słownika), i teraz, siedząc w 'centrum nauki języka' próbuję podzielić całą moją osobę na aptitudes i competences podług podanego przez panią wzoru. Poza tym instalując office'a nie pomyślałam, że przydałaby mi się opcja sprawdzania pisowni po francusku – może dołożyłaby mi niektóre brakujące akcenty.

W piątek za to jest wycieczka dla Erasmusów – jedziemy do Belgii na 3 dni :). Cieszę się, w Belgii jeszcze nie byłam.

I na koniec, coby nie było samych ploteczek 'Bóg nam daje to co chcemy w sposób, który każde nam spojrzeć z ironią i powątpiewaniem na własne prośby'. To nie jest dokładny cytat, nie pamiętam, w jaki to sposób Bóg nam prezentuje nasze pragnienia, ale sens był ten. Od kogo pierwszy raz to usłyszałam?

środa, 2 listopada 2011

Wszystkich Świętych

Pomijam wstęp odnośnie niechronologiczności ;) postów.

Zacznę od tego, że wczoraj potwornie zmokłam (nie bez przyjemności ;) ). Wyszłam koło południa w stronę cmentarza północnego (okazało się, że nie jest tak daleko jak południowy, i można sobie pozwolić na kilka spacerów dziennie), by zobaczyć jak wygląda Wszystkich Świętych we Francji. Domyślałam się, że musi być trochę inaczej obchodzone niż w Polsce. W dużych sklepach nie było kopców ustawionych ze zniczy, a i świeczki były sprzedawane w ilości normalnej - w postaci bardziej romantycznokolacyjnej ozdoby, niż wiatroodpornej bryły. Można było jednak zakupić chryzantemy i inne wieńce - to nimi były obłożone groby Francuzów. Na cmentarzu (i to chyba w najlepszej porze – jeszcze w miarę nieporannej i niedeszczowej (jak się pisze niedeszczowy, razem, czy osobno? Word mi uparcie poprawia na osobno i już zgłupiałam :P) ) ludzi było nie więcej niż w Polsce w dowolną niedzielę, a na grobach stały po 1-3 chryzantemy. I to wszystko, co mogę powiedzieć o uroczystości Wszystkich Świętych – chyba się tym świętem za bardzo nie przejmują (chociaż może źle trafiłam).

O 15 miało być nabożeństwo na tymże cmentarzu, na które mimo chęci nie poszłam. Wraz z postawieniem nogi na parkowej ścieżce (skrót do mieszkania) z nieba zaczął padać wspaniały, rzęsisty, jesienny deszcz ;). I tak nie mając wiele do stracenia, zdjęłam okulary i nieśpiesznie, z radością, podreptałam do siebie (spotkałam po drodze Francuza, który również czuł się zaskoczony pogodą. Zaproponował mi… spacer następnego dnia (to chyba taka sympatia narodowa, druga taka propozycja w ciągu dwóch dni). Nie pomyślałam wtedy o jednym – że w listopadzie, mając tylko jeden (ociekający wodą) płaszczyk, jest się uziemionym dopóki on nie wyschnie ;), albo przynajmniej dopóki na powrót nie wyjdzie słońce. Tak więc nie powiem Wam, czy nabożeństwa na cmentarzu są tym, co lubią Francuzi :P. Choć przyznam, że brakowało mi swoistego ‘ciepła’ i piękna tysięcy świeczek na polskich cmentarzach 1 listopada.

Przedwczoraj za to spotkała mnie inna ciekawa rzecz związana ze ‘świętami’. Koło 20:30 przyszły do mnie przebrane dzieci ze słodkim ‘bonbons’ :P – Halloween w pełni! Chociaż widziałam wcześniej takie chodzące po Amiens – nawet zrobiłam im zdjęcie – w weekend nie kupiłam cukierków, ani czekolady (do końca nie wierzyłam, że tu naprawdę się zdarzają takie zabawy ;) ). Dałam im to, co miałam przenośnego do jedzenia (mandarynki i jabłko), ale nie wydawały się zachwycone :P. Mój Kierowca Autobusu do Amiens opowiadał, że dzieci zaczynają chodzić w przebraniach już od 10 rano (czyli gdy tylko wstaną), co trochę kłóciło mi się z trupami wychodzącymi po zmroku, ale stwierdziłam, że pod wieloma względami rodzicom jest tak lepiej. Zdaniem Pana Kierowcy, Halloween jest świętem francuskim, które przejęły Stany Zjednoczone, a teraz z powrotem wraca do łask w Europie.

Amiens

Post o Amiens i o Wszystkich Świętych napisałam jako jedną całość, wczoraj w mieszkaniu. Patrząc jednak na ilość tekstu stwierdziłam, że przyzwoicie będzie podzielić notkę na dwa razy - nie chciałam tylko zmieniać formy, więc wyjdzie trochę dziwnie do czytania ;). Pierwotnie zaczynało się od opisu cmentarza.


'Mam wrażenie graniczące z pewnością, że marnuję w Compiegne strasznie dużo czasu… (‘C’est le temps perdu’ jak mawia Francoise, gdy słyszy, że nie mam zajęć w określone popołudnie - i tylko francuskie książeczki z biblioteki (‘Harry Potter’ leży i czeka na jakąś długą jazdę autobusem, teraz czytam o Polskim magiku Twardowskim :P, w wersji fr, dla 8latków ;) ) ratują mnie przed popadnięciem w niełaskę.) …Żeby temu zapobiec, postanowiłam w poniedziałek pojechać na wycieczkę autobusową ;). Compiegne nie jest jakoś szczególnie przelotowym miastem, więc najpierw pojechałam za 2 euro do Beauvais.

Tam rozpytywałam o dalsze możliwości na dwóch dworcach. Na kolejowym trafił mi się wspaniały i sympatyczny pan, który wykazał dużo zrozumienia dla mojej sprawy i potraktował ją niemal jak wyzwanie. Powiedziałam mu, że chciałabym jechać na wycieczkę, obojętnie gdzie (ale najbardziej to jednak nad morze ;) ), byleby było tanio i możliwie daleko, poza tym muszę wrócić tego samego dnia do Compiegne (w dniu Wszystkich Świętych nie jeżdżą autobusy, powrót środkami komunikacji byłby trochę trudniejszy (o ile nie niemożliwy)). Pociąga mnie miejscowość Le Havre, ale chyba mi nie będzie dane :(. Pan z radością znalazł mi świetną opcję, niestety nie na moją kieszeń (cena ze zniżkami), chociaż wyglądała bardzo zachęcająco i prowadziła nad morze – zobaczcie ;):


Skierowałam się więc na dworzec autobusowy – tu wyszło do mnie aż dwóch panów. Najpierw się trochę pośmiali (chyba musi mi dojść trochę lat, żebym przede wszystkim widziała śmieszność a nie zasadność moich pytań), a potem znaleźli mi autobus do Amiens za 6 euro. Przy czym wyszło im, że skoro przyjechałam chwilkę wcześniej z Compiegne, wystarczy, że zapłacę 4 euro (za tą część drogi, która nie leży w departamencie L’Oise (?) ). Autobus o 8:25 miał prowadzić jeden z rozmawiających ze mną panów - wracał on potem do Beauvais kursem o 16:30. Czas powrotu pokrywał się co do minuty z odjazdem mojego ostatniego autobusu do Compiegne (18.20 – żadne szaleństwo :P), jednak już zaznajomiony ze mną pan obiecał dowiezienie mnie na czas.

Ponad 1,5 godzinną drogę do Amiens przejechaliśmy (jak się okazało) we dwójkę, i panu kierowcy udało się cały czas ze mną rozmawiać ;). (musiałam nadać kierunek tej sytuacji, bo jednak w większości to pan się wypowiadał). Opisał mi Amiens (z którego pochodzi) i zaproponował oprowadzanie (grzecznie odmówiłam). Oprócz tego rozmawialiśmy na inne tematy, w tym o… źródłach pozyskiwania energii we Francji (na przykładzie Francoise i pana kierowcy, (nie za dużo obiektów :P) mogę powiedzieć, że Francuzi znają się na ekonomii i historii). Mój największy sukces wycieczki: wyjaśnienie po francusku pojęcia ‘biomasa’ bez użycia słowa ‘biomasa’ ;).

Amiens jest ładnym, dużym miastem (‘stolica’ Pikardii), które chyba opiszę trochę bardziej pod zdjęciami. Tu mogę powiedzieć, że główną atrakcją turystyczną i architektoniczną jest Cathédrale Notre-Dame (jakżeby inaczej :P) d’Amiens – śliczna, gotycka świątynia, gdzie wystawiona i czczona jako relikwia jest część głowy Jana Chrzciciela (kult relikwii jakoś do mnie nie przemawia). Poza tym tutaj żył, tworzył, piastował urzędy i zmarł Juliusz Verne, czym miasto szczyci się niemal w każdym punkcie ;). W IT rozdają mapki ze ścieżką turystyczną ‘śladami Juliusza Verne’. Są na niej zaznaczone ładne miejsca i ich powiązanie z pisarzem. Oprócz tego w mieście mieści się muzeum Pikardii (zamknięte w poniedziałki :( ), oraz Uniwersytet Juliusza Verne. Jak na takiego patrona przystało, kształci się tam w kierunkach prawniczych i pokrewnych, poza tym każdy, kto wygląda na studenta i nie macha aparatem fotograficznym może skorzystać z darmowej i czystej ubikacji ;). Miasto jest dobrze zorganizowane pod względem turystycznym, poza tym naprawdę ładne (coraz bardziej do mnie dociera piękno Francji, jeszcze kiedyś o tym napiszę), gdyby ktoś miał kiedyś okazję, polecam je do zwiedzania ;) – na szybką wycieczkę jeden dzień wystarczy!

Pan Kierowca (już w szerszym gronie) zgodnie z obietnicą zawiózł mnie wprost na autobus do Compiegne (za który nie płaciłam (?) bo powiedział nowemu kierowcy, że dopiero co z nim wróciłam z Amiens. Ciekawe, czy to szerzej funkcjonuje? ;) ). Korzystając z okazji :P, chciałam pozdrowić tutaj wszystkich miłych panów spotkanych na mojej drodze w poniedziałek ;) – nic tak nie dodaje siły jak pozytywne nastawienie otoczenia ;). I, jeśli ktoś ma czas i ochotę, zapraszam do zdjęć ;).