czwartek, 29 września 2011

przed siebie

Już od dłuższej chwili szedł ciemnym, niezbyt szerokim korytarzem. Pomarańczowe światło kończącego się dnia sączyło się z wąskich, umieszczonych pod sufitem okien. Oświetlało zastygły, unoszący się w powietrzu wieloletni kurz, jednak nie wiedzieć czemu nie docierało nawet do połowy wysokości korytarza, tak, że nogi i korpus idącego tonęły w ciemności. Bezruch miejsca i panująca cisza były tak natarczywe, że każde zakłócenie wydawało się największą zbrodnią, jaką w ciągu kilku sekund popełnić może dowolne stworzenie. Szedł powoli, ostrożnie stawiając nogi, celując bezbłędnie w upatrzone miejsce. Uszy bolały go od trzymania ich przy sobie, a serce pulsowało od ciągłego napięcia.
'Po jaką cholerę poustawiali tu te figurki?!' pomyślał po raz setny zerkając na ledwo widoczną podłogę. Cała była gęsto usiana porcelanowymi wyrobami, począwszy od filiżanek i dzbanuszków, po figurki i najpiękniejsze lale. By dostać się do końca swojej drogi, musiał delikatnie przechodzić obok nich, ostrożnie manewrując nie tylko olbrzymim cielskiem i nogami, ale też trąbą, by przypadkiem czegoś nie strąciła. Zrobił jeszcze jeden krok i nagle... rozległ się przeogromny, wzmocniony przez echo huk. Nie wiedział jak to się stało, ale stracił równowagę i runął w stos najpiękniejszej porcelany, niszcząc czajniczki, rozbijając na milion części talerzyki i niewybaczalnie kalecząc lalki.

Gdy kurz opadł, popatrzył się z żałością na dokonane szkody, wstał i ruszył dalej, mając jeszcze wiele takich upadków przed sobą.

wtorek, 27 września 2011

Park

Compiegne jest miastem bardzo starym i zabytkowym (przy każdym obiekcie słynnym z różnych powodów (ewentualnie po prostu dość wiekowym) ustawione są tabliczki z opisami po francusku. Jest jedna przed ratuszem, przed pałacem, przed każdym z kościołów, … . Rozumiem z nich mało, bo po pierwsze są bogate w czasowniki w czasie przeszłym, o którym ‘wiem, że istnieje’ – zdaje się passe simple, po wtóre w każdej linijce znajduje się choć jedno nieznane mi słowo. Pozwala to wynieść ogólny sens o zabytkowości i historii owego czegoś, za to o szczegółach póki co muszę zapomnieć). Korzystając z ogromu wolnego czasu i cudownej pogody, postanowiłam (za radę jakiegoś chłopca spotkanego pod kościołem) się wybrać do parku, będącego niegdyś ogrodami pałacowymi.

Park jest prześliczny ;). W Polsce nie widziałam żadnego mu podobnego (chociaż trzeba przyznać, że znam tylko swój, i krakowski przy Wiślickiej), a swoim stylem spokojnie dorównuje ogrodom w Cambridge, wielkością je przerastając (piszę o tym, co zdążyłam zauważyć; może Cambridge ukrywa co ciekawsze miejsca przed nieuważnymi turystami :P). Zrobiłam dużo zdjęć, dostępne są na Picassie, polecam oglądać z opisami ;). Część jest zamazana, po pierwsze nie znam możliwości swojego aparatu (zwykłe, amatorskie pudełeczko do robienia zdjęć) i nie wiem, czy w ogóle da się jeszcze poprawić jakość, poza tym kunsztu fotograficznego u mnie za grosz ;).

Park jest szeroko otwarty dla zwiedzających, co prawda w określonych godzinach, ale dzięki temu wiadomo, że człowiek nie natknie się na dziuplę pijaków, ani na nic, czego wolałby uniknąć. Do środka prowadzą porozstawiane strategicznie bramy; na uwagę zasługuje szczególnie wejście od strony pałacu (zdjęcia). Ogrodzony teren można podzielić na 3 obszary. Wchodzi się od strony typowych ogrodów, z porozstawianymi rzeźbami z białego marmuru, z kwiatami (miałam takie kiedyś w ogrodzie, powiedziałabym że to dalie, ale głowy bym nie dała :P), i białymi ścieżkami, idealnymi na popołudniowe spacery dawnych panien z parasolkami. Dalej, po dwóch stronach tworzą się szerokie aleje, ogrodzone z dwóch stron przez drzewa. Ich korony przykrywają niemal całe niebo nad drogą, udając niby-sklepienie chroniące przed słońcem i deszczem. Po bokach poustawiane są ławki, idealne dla zakochanych w każdym wieku, a także dla ludzi czytających książki. Środkiem natomiast przebiega ogromny pas zieleni, gdzie ludzie robią co chcą (jest taki świetny zwrot po angielsku, ‘enjoy onself’. Język polski, z całym jego bogactwem, moim zdaniem nie był w stanie wymyślić nic, co oddałoby w pełni jego sens ;) ). Teren parku zamyka pasmo z węższymi, ciemniejszymi ścieżkami. Przestrzeń między nimi zajmuje roślinność, której nie chce się deptać; rosną różne, w miarę zwarte krzewy, przywodzące na myśl las (w który z resztą park przechodzi, kilkadziesiąt metrów za bramą).

Całość robi wspaniałe wrażenie. Nie jestem zwolenniczką ogrodów projektowanych, wydaje mi się to sztuczne w skali domowej, jednak w parkach jest jak najbardziej pożądane. W niedzielę przyszło mnóstwo osób, każda ławka była zajęta; w poniedziałek (gdy przyszłam dorobić zdjęć ;) ) było cicho i spokojnie. Myślę, że to będzie jedno z moich ulubionych miejsc w Compiegne. Wychodząc (by dojść do kościoła na mszę), natknęłam się na uroczystości narodowe :P. Jakaś kobieta poinformowała mnie, że czcimy pamięć Francuzów poległych w wojnie w Algierii w latach 50 XX wieku (może coś zmyślam, w każdym razie tak to zrozumiałam. Trwało to wszystko 20 minut (a przyszłam na sam początek), wraz z kwiecistym, wygłoszonym z werwą i przekonaniem przemówieniem (podobno to nie był burmistrz), ze składaniem wieńców przez grupę wyglądającą na kombatantów i z wysłuchaniem hymnu Francji, bądź innej patriotycznej pieśni. Podobało mi się to, powaga okazji została zachowana, widać było rozmach. Nie nudziło się człowiekowi, gdy patrzył jak wszystkie organizacje i urzędy składają kwiaty przykładowo pod pomnikiem Kościuszki na 3 maja :P.

Poza robieniem zdjęć, moim głównym planem na niedzielę była książka. W ‘mojej pierwszej’ bibliotece nie było nic po angielsku, pani skierowała mnie do nieco oddalonej od centrum filii. Stwierdziłam, że na francuskie książki dla dzieci przyjdzie jeszcze czas (choć rozważam Harrego Pottera), i w sobotę poszłam na spacer. W tym miejscu warto wspomnieć zagatkowy (wzięty z Pratchetta) cytat: ‘szansa jedna na milion zdarza się w 9 przypadkach na 10’ ;). Otóż w bibliotece małego miasta (a takim jest jednak Compiegne), w dziale książek po angielsku (który jest zazwyczaj ubogo wyposażony), znalazła się jedna jedyna książka, którą pragnęłam pożyczyć. Jest to ostatnia część trylogii Philipa Pullmana, pt. ’The amber spyglass’. Kiedyś, przy wymienianiu książek, które polecam do przeczytania, zapomniałam o tej serii, a myślę, że jest przede wszystkim warta uwagi. Spodoba się każdemu, kto lubi oryginalną fantastykę (tzn. jest bardzo przyjemna do czytania, nie ma jakichś ciężkich do zrozumienia, wymyślnych teorii, gwałtowności, to dobra książka. Generalnie polecana dla dzieci. Pierwsza część ma tytuł ‘Northern Lights’). W każdym razie – będąc w tamtym roku w Anglii, nie zdążyłam przeczytać powieści do końca (ma ponad 500 stron, plus dwie wcześniejsze części), skończyłam gdzieś w połowie. Zafascynowana, ściągnęłam ją sobie na komputer, ale zdecydowanie to nie jest sposób czytania dla mnie, pchnęłam więc bez przyjemności jakieś 100 stron. Możecie wyobrazić sobie moją radość, gdy na (podejrzewam z rzadka tykanej) półce w bibliotece zauważyłam znajomy tytuł! ;). Ciężko ją dostać w Polsce, a moim zdaniem autor zasługuje u nas na co najmniej takie uznanie jak C.S. Lewis albo J.K. Rowling (swoją drogą, ciekawe, czy i on ma jakieś drugie imię? Okładka mojego wydania milczy o tym :P).

Już kończąc (znowu wyszło dużo i bogato nawiasami), Francuzi mają bardzo dziwny ‘układ tygodnia’. W soboty wszystko jest czynne prawie tak, jak normalnie (z tego, co przez te 4 dni zdążyłam zauważyć, nie ma dla nich różnicy pomiędzy piątkiem a sobotą), nie licząc tego, że studenci i uczniowie nie mają zajęć. Żeby jednak bilans się zgadzał, w poniedziałki jest wszystko pozamykane, i poza sprawami urzędowymi (tzn. na uczelni) nie da się załatwić prawie nic, obowiązuje polski tryb sobotni. Biblioteki są zamknięte w niedziele, poniedziałki i… czwartki :P). Zajęcia zaczynam w środę, póki co takie, jak zapisane w learning agreement (francuski zahacza mi o jeden z przedmiotów, poza tym chciałabym coś z robotem), poza tym staram się poznać miasto.

sobota, 24 września 2011

Bonjour

Jestem w Compiegne ;). Jak już pisałam, nie mam internetu u siebie (ale jestem dość twórcza w kwestii uzyskania dostępu), za to biblioteki jeszcze nigdy w mojej zagranicznej karierze mnie nie zawiodły. Pierwszą rzeczą jaką zrobiłam mając wolny czas, było zapisanie się do jednej – przy czym okazało się, że najlepiej przychodzić z własnym laptopem. Jest przede wszystkim szybciej i bardziej znajomo, można korzystać z programów, które się już ma (gg przykładowo) oraz używać prawego przycisku myszy. Poza tym ciężko Polakowi pisze się na klawiaturze gdzie w miejscu ‘a’ znajduje się ‘q’, a ‘m’ wskoczyło wiersz wyżej. I z moim przyzwyczajeniem do stawiania polskich znaków, każde ‘ę’ było znakiem EURO. Ale nie to jest najważniejsze ;).

Mieszkam sama w czymś, co nazywają tutaj ‘studio’ – jest to samodzielny pokoik, z kuchnią i łazienką, jasny, przestronny, ładny. Jeśli chciałabym coś zmienić w wyjeździe byłoby to mieszkanie, do którego standardu (i ceny) nie jestem przyzwyczajona (chociaż jakbym chciała tańczyć walca w środku, byłoby jak znalazł), poza tym trochę smutno samej. Pani Francoise jest dla mnie miła, mówi trochę po angielsku, za to próbuje mnie przyzwyczaić do francuskiego. Okazała niebywałe zdumienie, że obiad jemy koło 15, poza tym ucieszyła się z oscypka. Byłam wczoraj w biurze Erasmusa, ostateczny plan zajęć (aż trzech) będę miała w poniedziałek, za to załatwiłam ubezpieczenia, formularze, i założyłam konto.

By skończyć optymistycznie, opowiem o mojej podróży na miejsce. Wysiadłszy z samolotu na lotnisku w Beauvais (powiedziałabym, że to miejsce ‘pomiędzy Krakowem a Rzeszowem’, powiedzmy 75% krakowskich Balic i 25% z rzeszowskiego lotniska), udałam się do informacji turystycznej, by zapytać o transport do Compiegne. Pani mówiła po angielsku (liczba osób posługujących się tym językiem drastycznie spadała, w miarę oddalania się od lotniska), i zaplanowała mi podróż z przesiadką w mieście Beauvais. Miałam się tam dostać autobusem odjeżdżającym za około godzinę, poszłam więc z moimi (przynajmniej w części posiadającymi kółka) 25 kilogramami szukać przystanku. Gdy doszłam na miejsce, na autobus (jak się okazało, poprzedni) czekały 3 osoby, po czym doszedł mężczyzna i poinformował resztę o strajku kierowców autobusów na niektórych liniach, między innymi na naszej.

Na to wszystko zareagowałam bardzo po swojemu, zaczęłam się śmiać się, czym ściągnęłam ich uwagę. Pośmialiśmy się chwilę wszyscy, po czym wyjaśniłam im, że jestem mało znającą francuski dziewczyną, która potrzebuje z bagażem dojechać do Compiegne, albo przynajmniej Beauvais. Zajęli się mną mężczyzna od złych wieści wraz z żoną. Pomimo wieku (potem powiedział, że mają córkę w wieku 39 lat, więc mniej niż 60 bym mu nie dała) potrafił porozumieć się po angielsku. Akcja dostania się do miasta rozpoczęła się od… czynnego łapania stopa :P. Nie przyniosło to żadnych efektów, wszyscy jechali w kierunku Paryża, więc pan zadzwonił po taksówkę. Zabrała nas do centrum Beauvais, gdzie moi nowi znajomi zostawili samochód tydzień wcześniej (byli na wczasach w Hiszpanii), po czym odwieźli mnie na dworzec autobusowy (gdzie musiałam czekać 2,5 godziny na autobus do Compiegne, w miarę sił jednak pooglądałam pobliski kościółek z III(?) wieku). Byli przy tym wszystkim bardzo serdeczni, nie chcieli ode mnie żadnych pieniędzy za taksówkę (ale wmusiłam w nich polską złotówkę ‘na szczęście’). Stwierdzam przy okazji, że mój dług wdzięczności wobec świata rośnie niesamowicie, jednocześnie jest to chyba najprzyjemniejsze obustronne zobowiązanie ;).

Na dzisiaj nie mam żadnych konkretnych planów, jutro spróbuję się wybrać na basen albo do parku. Gdybyście mieli dla mnie jakieś propozycje (oprócz oglądania francuskich telenowel), czekam ;).

czwartek, 22 września 2011

Odlot!

(zdecydowanie nie mam dzisiaj dnia na pisanie - trudno ;) ).

Zastanawiałam się, co by tu napisać na koniec ;). Może nie jakoś szczególnie długo czy intensywnie (termodynamika i o wiele za ciężki bagaż rządziły moimi myślami prawie niepodzielnie); wszystko, co wymyśliłam wydawało mi się czczym gadaniem o pietruszce, którą próbuję stylizować na bohatera narodowego. Jak już komuś pisałam, mam niesamowitą tendencję do nadawania znaczenia sprawom zupełnie zwyczajnym. Urozmaicam sobie dzięki temu życie, baa (Francuzi mają mnóstwo takich przerywników, muszę się przyzwyczajać do 'boof' itp :P) w każdej znaczącej jego chwili mam wrażenie, że świat jest niezwykły. Co nie zmienia faktu, że to zupełnie zwykła przesada, która ma święte prawo denerwować otoczenie ;).

W każdym razie, przypomniał mi się 'pierwszy raz' w Anglii. Do Waltham Cross jechałam z ciekawością i na pewno z chęcią poznawania nowego; tutaj jest dokładnie tak samo ;). Właściwie to dziwne, jak mało się denerwuję :P (albo może sesje wyrabiają stalowe nerwy?). Jeśli już się czegoś boję, to stosunków z ludźmi, klasycznego 'czy mnie polubią?', w związku z całą ideologią relacji, jaką sobie tworzą dziewczynki, gdy mają za dużo czasu lub podzielną uwagę. Będzie dobrze ;), chociaż zaczyna do mnie docierać, że przecież nie znam francuskiego.

Dzisiejszą termodynamikę zdałam (już część z Was słyszała, ale to był chyba najgorszy egzamin ustny w moim życiu :P). Boję się koszmarów, w których zapomnę, która praca jest ujemna i pan po mnie przyjdzie :P.

Ale wracając do wyjazdu: lecę dzisiaj o 12:15 z krakowskich Balic, proszę Opatrzność, by było zimno i wietrznie. Inaczej ugotuję się we wszystkich bluzkach i sweterkach, które z braku miejsca w torbach (albo nadmiaru masy) będę miała na sobie. Do Compiegne dostanę się nie wiem jak (zasięgnąwszy wcześniej języka w informacji turystycznej na lotnisku), za to do domu zawiezie mnie pani Francoise, moja landlady. Nie będę miała na początku internetu, może skończę w końcu książkę ;). W piątek spotykam się z jakimiś kobietami, które powiedzą mi co dalej.

Tak w ogóle UTC jest chyba uczelnią dobrze przygotowaną na zagranicznych studentów. Przede wszystkim wysyłają nam dużo maili z informacjami, pytają czy sobie poradzimy itp. Dostałam od nich listę, która (o ile mi się dobrze wydaje) zawiera studenta zagranicznego, jego kraj oraz przypisanego mu studenta z Francji. Lista liczy 133 zagraniczne dusze (piszę to a propos moich obaw, zdaje się z maja :P). Jestem jedyna z Polski, ale Estonia i Rumunia są w podobnej sytuacji ;).

;). I chciałam poprosić, żebyście byli ze mną. Poza wielką frajdą, zwłaszcza na początku spotka mnie dużo stresów. Gdybyście mieli wolną chwilę, i ochotę sprawić mi radość, czekam na maile ;).

Aha, i jest nowa ankieta, dziękuję za poddanie pomysłu ;). Dotyczy kwestii bardzo indywidualnej i celowo nie ma w niej odpowiedzi 'wtedy, gdy nadejdzie czas', albo 'tego nie da się określić' (bo moim zdaniem nic nie wnoszą). Potraktujcie sprawę obyczajowo, tzn kiedy nie gorszyłby Was widok nowej pary, albo prywatnie, kiedy bylibyście gotowi na kolejną relację. Zapraszam ;)

poniedziałek, 19 września 2011

połowa września

Ostatnio mój Wolny Czas mnie zdradza (nie wiem jeszcze z kim, ale to jedyne wyjaśnienie!). Jak to bywa wśród zakochanych, gdy jest przy mnie, jest zupełnie bezużyteczny, zajęty swoimi myślami, i nic z jego obecności nie wynika. Z kolei on ostatnio nie może się przedostać przez wianuszek tego, co zazwyczaj towarzyszy dziewczynie na studiach: potyczki z panią promotor, zaliczenia (przykładowo z termodynamiki :P), i ogólny rozgardiasz spowodowany bliskim wyjazdem. W związku z tym, że nie możemy się razem spotkać, przez chwilkę w tym intensywnym okresie nie pisałam. Teraz więc szybko o tym, co u mnie ;).

Instalacje i konstrukcje sprężone szczęśliwie za mną (bałam się zwłaszcza sprężonych, i wydaje mi się, że noc przed nimi była jedną z najbardziej owocnych w moim życiu :) ). Mosty są nadal nieocenione; mój indeks leży w rektoracie czekając aż najważniejsza osoba na uczelni zerknie na moje wypociny na temat łożysk i zasmuci się brakiem rysunku mostu stalowego. W najgorszym przypadku, mając samolot o 12:15 będę o 7 rano rysowała ten most, modląc się by panie w dziekanacie przypadkiem były i obecne i chętne, by wystawić mi wszelkie zaświadczenia ;). Ale mam nadzieję, że jednak te łożyska wystarczą choć na 3.

Gorzej się ma termodynamika. Pan, nie zrażony 76% niezdawalnością egzaminu, usunął z niego pytania zamknięte, wobec czego spodziewamy się po drugim terminie kolejnego rekordu. Nie zmienia to faktu, że był dla mnie bardzo serdeczny i zgodził się mnie przyjąć na ustną poprawkę w środę. Tak więc dni przed wyjazdem, poniekąd na własne życzenie, spędzam na prędkiej prowizorce początku mojej pracy inżynierskiej i nauce wzoru izobary van't Hoffa (nie wiem, który człon z jakiej litery). Mam nadzieję, że wszystko będzie ok ;). Gratuluję wszystkim, którzy są już formalnie na 4 (lub im właściwym) roku, zdawszy francuski i wszystko inne. A tym, którzy tak jak ja lubią adrenalinę powtarzanych egzaminów, życzę powodzenia ;).

Pani Francoise okazała się bardzo miłą i lubiącą pisać maile kobietą, obiecała, że zabierze mnie z dworca w Compiegne samochodem do domu. Poza tym w oferowanym mi pokoju mam znaleźć suszarkę do włosów, czajnik, szlafrok, pantofle, pościel, naczynia, żel pod prysznic, (...), herbatę, kawę, i kolację do odgrzania w mikrofalówce. Pomimo nieukrywanej radości (w końcu 15+10 kg bagażu to nie jest dużo, a jak nie trzeba w to pakować szamponu i talerzyka to już w ogóle super ;) ) wydaje mi się to dość dziwne, co Wy o tym sądzicie?




I jeszcze szybkie podsumowanie ankiety o przysmaku bez którego nie może obyć się żadne wesele ani bajka o chorym kimkolwiek ;). Mój stosunek do rosołu jest średni; jednym z pierwszych domowych przywilejów uzyskania przeze mnie 18 lat była tymże uargumentowana odmowa jedzenia go na obiad ;). Teraz zjem go, czasem nawet z przyjemnością, ale pływający tłuszcz potrafi skutecznie zniechęcić ;). Jak się okazało jestem wyjątkiem, bo 70% osób bardzo go lubi, z czego 2 osoby aż do przesady. Ku mojemu rozczarowaniu :P nikt nie zaznaczył wiele mówiącej odpowiedzi 'Bleee!'. Zastanawiałam się kiedyś, jaka jest najmniej lubiana potrawa na świecie, ale nie z takich ekstremalnych, typu robaki panierowane, ale normalna, powszechna rzecz do jedzenia. Szpinak nie jest najgorszy :P.

Jeszcze się nie boję, na razie żyję termodynamiką i siłą rozpędu z załatwiania wszystkiego. Będzie dobrze!, ale trzymajcie kciuki w środę o 10.

poniedziałek, 12 września 2011

Moje małe głupoty

Gdyby ktoś chciał się pośmiać na wieczór, polecam postawienie się w mojej sytuacji ;). Napisał do mnie po francusku właściciel mieszkania w Compiègne, Françoise. Postanowiłam wysilić się i odpowiedzieć ładnie, po francusku. Wymęczyłam list, zacząwszy go stylowym 'Bonjour Monsieur'. Wysłałam, ale po jakiejś godzinie przypomniałam sobie, że nie zapytałam, czy w mieszkaniu jest internet. Usiadłam więc do kolejnego listu, i wtedy spłynęło na mnie olśnienie, które powinno być odruchem po tylu latach ze szkolnym francuskim. Żeńskie imiona we Francji (tak samo jak standardowe rzeczowniki) mają na końcu nieme 'e',które jednak pozwala czytać normalnie pomijaną spółgłoskę z tyłu, i dzięki temu rozróżniać w wymowie niektóre formy niewieście przymiotników i rzeczowników. Drugi list zaczęłam więc przeproszeniem (po angielsku, nie pamiętam, gdzie był myk w 'pardonner', i wolałam nie ryzykować ;) ) pani Françoise za nazwanie jej panem, co dobrze rokuje naszym wzajemnym kontaktom ;). Przynajmniej jest szczęśliwa, że nie palę ;).

Wesołego wieczoru wszystkim ;)

wtorek, 6 września 2011

Ukochany dom pani Jagody

To będzie dziwne, przeczytajcie ;):

'Pani Jagoda weszła do swojego obłożonego tynkiem akrylowym, murowanego domu. Od razu odczuła bijący z wnętrza chłód i uśmiechnęła się w duchu na myśl o dużej bezwładności cieplnej muru ceglanego z zaprawą cementowo-wapienną.

-Na szczęście nie trzeba było robić klimatyzacji, ani bawić się w wentylację mechaniczną nawiewno-wywiewną z rekuperatorem. Dobrze mieć stary, pamiętający niemieckie kule i radość wiejskich, wesołych jarmarków dom.

W istocie nie było tak różowo. Generalny remont czekał dach wieszarowy, kryty blachą łączoną przy pomocy czegoś na 'f', czego pani Jagoda nie była w stanie zapamiętać. W każdym razie z dnia na dzień coraz bardziej przerażała ją rdza na pokryciu oraz roślinność wychodząca już nie tylko z rynien, ale także z rur spustowych. W planach na najbliższy miesiąc mieściło się zamienienie bezodpływowego zbiornika kanalizacyjnego, który wymagał comiesięcznej wywózki do oczyszczalni taborem asenizacyjnym, na modną obecnie przydomową oczyszczalnię ścieków...

W tym momencie pani Jagoda dostrzegła swojego psa, który zawzięcie kopał dziurę jakiś metr od okna.

-Bobiś!, przestań, tak nie można! Jeszcze z 50cm i dokopiesz mi się do uziomu poziomego otokowego!'




Ucząc się wczoraj pomyślałam, że instalacje w sam raz nadają się na historyjkę; trochę szkoda, że nie potrafiłam wpleść w nią nic śmiesznego, ale i tak spełnia swoją rolę ;). Zauważyłam, że po opisaniu zmagań z panami budowlańcami, zapamiętałam z marszu materiały na rury wodociągowe i gazowe. Słyszałam (a jestem pewna, że większość z czytających też) o technikach nauki (historii przykładowo) polegających na układaniu sobie pełnej nieprawdopodobnych rzeczy opowieści zawierającej daty czy wydarzenia do zapamiętania. W sumie zawsze wydawała mi się mało efektywna, zwłaszcza patrząc na ilość materiału do opanowania w krótkim czasie, ale wygląda na to, że jednak jest skuteczna.

Pisząc ten cudaczny (świetne słowo :]) opis, do którego musiałam wykorzystać swoje notatki, pomyślałam też, że bardzo dobrze, że nie używa się 'języka fachowego' na co dzień ;). Szczerze, wydaje mi się że pani Jagoda myśli o swoim domu w potworny sposób, wróżący jej samotną starość, ewentualnie towarzystwo w szpitalu psychiatrycznym ;).

Już pisałam to kiedyś (nie pamiętam, czy tutaj, czy w mailu), że zawsze patrzymy na świat przez okulary naszej wiedzy. Schody dla mnie już pewnie zawsze będą przede wszystkim żelbetowe. Dla dziecka będą szare i wysokie. Wrażliwa Paciowa dusza widzi je jako 'smutne, ale pokorne, takie, które nie zwracają na siebie uwagi, jednocześnie pozwalając być osobie wchodzącej gwiazdą' poza tym kojarzą się z tortem piętrowym. Malarze widzą w nich inspirację, sanitariusze solidną przeszkodę. Podoba mi się, że ludzie patrzą na świat w różny sposób, o ile nikt nie przesadza.

niedziela, 4 września 2011

Ogłoszenie

Chciałam coś napisać, a umieszczanie tego w poście o ślubie Marioli i Maćka byłoby bezczeszczeniem pięknego wydarzenia ;).

Nie zapraszam nikogo do domu. Z przyjemnością przyjadę do każdego, kto mnie w rozsądnym terminie zaprosi, przyjmę wszystkich chętnych w akademiku, kiedyś w jakimś mieszkaniu i, o ile pojadę, zapraszam do Compiegne - wszędzie poza miastem szczycącym się mianem 'bramy bieszczad'. Ponadto chętnie pójdę na kawę, lody, zapiekanki na Kazimierzu, basen, przedstawienia teatralne, zawody w jeździe na wrotkach i wszystko, na cokolwiek i gdziekolwiek można pójść. Niech nikt nie czuje się urażony, i potraktuje to na równi z 'nie lubię zielonych ubrań'.



PS od punktu A do B długa droga, nie zawsze jasna, i nie zawsze się chce iść.

PS2 (chociaż chyba powinno być PPS, ale chyba dostałam parę maili po prostu z numeracją) 29 sierpnia już był, a ja się nie domyśliłam. Za mało danych, za bogate życie.

PS3 (PPPS) Już chyba nie będę miała kiedy napisać, trzymajcie kciuki 6 (instalacje), 9 (sprężone), 14 (mosty) i 16 (termodynamika) września, naprawdę mi się przyda ;). I jeszcze 13, będę miała wtedy zęba leczonego kanałowo, a to chyba trochę boli?

Ślub

To tak ważne wydarzenie, że zasługuje na posta, nawet w obliczu prania (czasem i w niedzielę trzeba :P) i nauki.

MariOla, DeMolka, jak sama siebie lubi określać, dziewczyna, którą mogłam przez 3 licealne lata odwiedzać w bursie, która dzieliła ze mną szkolną szafkę, pisała ze mną maile do fizyków pytając o kwarki, siedziała za mną na francuskim, entuzjazmowała się wraz ze mną 'Oczyszczeniem', przebrana za pizzowego rycerza na juwenaliach, będąca powodem wyjść do Wedla na czekoladę, dzięki której miałam szansę odwiedzić AGHową alfę, wczoraj wzięła ślub kościelny z Maćkiem, powierzając mi funkcję drugiej drużki :). Chyba nie muszę tu pisać (albo raczej nie umiem opisać :P) tego ogromu pozytywnych emocji, radości oraz takiego dzikiego entuzjazmu, który pojawia się w człowieku, gdy ludzi przezeń lubianych spotyka coś dobrego, gdy są szczęśliwi ponad miarę ;). WSZYSTKIEGO NAJLEPSZEGO!, naprawdę żałuję, że nie mogłam zostać na poprawinach (pomimo tych 2,5 godzin spania).