sobota, 31 lipca 2010

Krzysiek

Przez pierwszy dzien w pracy opiekowala sie mna osoba, ktora znalam od 3 lat, niech mu bedzie na imie Jurek (i juz zawsze na potrzeby tego bloga zostanie Jurkiem, chyba, ze bedzie na tyle malo istotny, ze nazwe go prawdziwym imieniem). 'Opiekowala' to znaczy mowila, co mam robic, zaprowadzila do kantyny i pozyczyla 30p na herbate, co czasami (zwlaszcza na poczatku) jest bezcenne i niesamowicie podtrzymujace na duchu.

Pierwszego dnia takze poznalam Krzysia (wlasciwie poznalam wiekszosc osob, z ktorymi pozniej pracowalam, ale on nalezal do tej nielicznej grupy, ktora spotkawszy w miescie wzielabym za znajomych). To wesoly, wiecznie usmiechniety czlowiek, ktoremu nie mozna ufac, bo zawsze w odpowiedzi na dowolne, banalne pytanie wymysli jakies bardziej lub mniej prawdopodobne klamstwo. Od pierwszej chwili czlowiek czuje do niego sympatie, nie ma jak sie go bac, jakbym musiala napredce dzielic ludzi na 'dobrych' i 'zlych' na pewno znalazlby sie po jasnej stronie. W pracy jest liderem 'grejdy' paprykowej (papryka przyjezdza do zakladu w duzych kontenerach, prosto ze scinki, maszyna rozdziela ja wg wagi, po czym juz posegregowana jest pakowana w skrzynki, np. 150-180g).
Poza tym wszystkim, przydaloby sie dodac, ze mieszka w Harlow z zona Edyta i corka Wiktoria, oraz ze jest bratem Agnieszki, ktora wprowadza sie do nas dzisiaj. Edyta byla w ciazy, miala termin na wrzesien, jednak urodzila dziecko w srodku 5 miesiaca. Dziewczynka (jak to porzadny wczesniak) byla malenka, jednak pod okiem rodzicow i lekarzy powoli rosla, rozwijala sie, i wydawalo sie, ze wkrotce pojedzie z rodzicami do domu. Nie wiem dlaczego, ale Malenstwo zmarlo 29 czerwca, po 35 dniach zycia. W piatek 2 tygodnie temu, w polskim kosciele byla msza za mala Nadie. Nadzieja w bialej urnie.
Chcialam o tym napisac, choc minelo juz troche czasu a sam temat nie jest lekki. Na msze przyszlo bardzo duzo osob, przede wszystkim znajomych z UK Salads, ale nie tylko przyjaciele, sasiedzi. Przyszli wszyscy, ktorzy mieli jak sie dostac do Harlow, wszyscy, ktorzy znali Krzyska dlugo, robili przez kilka lat to, co on. Wszyscy, ktorzy (tak jak ja) dopiero zostali przyjeci do pracy, ktorzy Krzyska znali z widzenia, dla ktorych byla to bardziej dotkliwa strata kochanego dziecka przez rodaka niz dramat tej jednej, konkretnej rodziny.

niedziela, 25 lipca 2010

Książka

Pożyczyłam sobie tutaj książkę z biblioteki (z resztą poleciła mi ją młoda pani, dlatego z działu dla młodzieży ;) ), 'Northern Lights' Philipa Pullmana. Okazała się bardzo ciekawa, na tyle, że bez oporów przeczytałam już pierwszą część (niestety pozostałe dwie są nieosiągalne, ale zamówiłam), akcja dzieje się w innym wszechświecie, w świecie podobnym do naszego, gdzie ludzie mają przyjazne demony, jakby kawałki ich duszy, które wyglądają jak zwierzęta, chodzą wszędzie z nimi, rozmawiają... Bohaterką jest dziewczynka - Lyra, która ratuje świat. W tej książce znalazłam bardzo ładny cytat, i pomyślałam, że mogę o nim napisać ;). Oto on (po angielsku i moje koślawe tłumaczenie):

"But think of Adam and Eve like an imaginary number, like the square root of minus one: you can never see any concrete proof that it exists, but if you include it in your equations, you can calculate all manner of things that couldn't be imagined without it."

"Ale pomyśl o Adamie i Ewie jak o liczbach urojonych, jak o pierwiastku z -1: możesz nigdy nie zobaczyć żadnego konkretnego dowodu na to, że istnieje, ale jeśli włączysz go do swoich równań, możesz obliczyć całą masę rzeczy, których nie można by sobie wyobrazić bez niego."


Dotyczył problemu Pyłu (Dust), który jest jakby motywem przewodnim książki. Znacznie upraszczając: ojciec tłumaczy córce sens Adama i Ewy jako symbolu (co znowu jest odniesieniem do owego Pyłu, nie uznawanego przez kościół (o jego istnieniu wie kilka osób, coś tak, jak na początku z protonami itd. . Naukowcy byli ich świadomi, badali, a ciemny lud (czyt. normalny naród) miał wszystko gdzieś)). Fragment spodobał mi się bardzo, bo poniekąd mówi o tym, do czego kiedyś chciałam kogoś przekonać.

Mianowicie, że jest pewna grupa zjawisk, które znamy, akceptujemy i wszystko jest ok. Obok jest inna, która jest nierealna, albo nawet jeszcze nie wymyślona. I oto część zdarzeń z drugiej grupy można wyjaśnić za pomocą tej pierwszej. Do któregoś momentu wszystko jest w porządku, ale zawsze dochodzi się do takiego punktu, w którym trzeba przyjąć, uwzględnić nową rzecz, która często jest czymś sprzecznym z tym, co wiemy/myślimy/uznajemy za prawdziwe. Jest to trudne po pierwsze pod względem 'naukowym', a po drugie ludzkim, bo nagle zostawiamy wszystko, co bezpieczne, jasne, znane, by błądzić po ścieżkach nowych teorii. Każde dziecko wie, że działa tak cała matematyka, również fizyka i inne nauki ścisłe. Tak na marginesie, z wykładów z przenudnego przedmiotu 'wiedza o nauce' (kto może, niech z niego zwiewa ;) ) zostało mi w pamięci jedno pojęcie - zasada korespondencji, która mówi właśnie o tym, że w każdej dziedzinie wiedzy nowa teoria powinna zawierać w sobie starą jako przypadek graniczny lub szczególny. Wtedy wiadomo, ze wszystko jest w porządku.

Ale wracając do wcześniejszego etapu, żeby było trochę jaśniej podam banalny i tandetny przykład 'z życia' ;).Mąż zdradza żonę, jednak ona o tym nie wie (bardzo twórcze :P). W związku z tym bez trudu znajduje wyjaśnienie dla jego późnych powrotów z pracy, dla zapachu damskich perfum na jego koszuli i dla miliona innych rzeczy. W pewnym momencie widzi go z kochanką w restauracji (ewidentny brak wyobraźni z mojej strony ;) ) i musi przyjąć ten fakt do wiadomości. Nagle okazuje się, że wszystkie rzeczy wspomniane dwa zdania temu można wyjaśnić w inny, łatwiejszy, poprawny sposób. Nie chodzi o to, że świat staje się dzięki temu prostszy czy bardziej zrozumiały, ale chyba logiczny i bardziej poprawny. A jedna rzecz pociąga za sobą inne, skoro mój mąż miał kochankę, może ją mieć również mąż Haliny, lub też skoro moj mąż miał kochankę, mógł mnie też okłamywać w innych sprawach.

Muszę już kończyć, jutro praca, może jeszcze coś napisze kiedyś na ten temat ;)

piątek, 23 lipca 2010

Cutting room II

Kazde zamkniete srodowisko (szkola, uczelnia, itp, truizm) ma swoj wlasny jezyk. Packhouse nie jest wyjatkiem, a nawet powiedzialabym, ze w nim zjawisko zachodzi wyjatkowo szybko. Duza ilosc obywateli jednego panstwa, ogrom slow w obcym jezyku, ktorych trzeba sie nauczyc (badz przynajmniej odpowiednio na nie reagowac), zycie ograniczone i wyznaczane przez prace, wszystko sprzyja wytworzeniu swoistego slangu, spolszczaniu angielskich nazw, czesto do tego stopnia, ze trudno potem znalezc slowo-matke.
4/5 mijajacego wlasnie tygodnia przepracowalam w 'katerum'. Pomimo wczesniejszych doswiadczen z 'lejbami', 'ribonem' czy 'trejsami', nie moglam zgadnac, co to za miejsce, zawaszcza, ze co osoba to inna odmiana przez przypadki. Skladalam wiec ogorki do katerum, kateru, kateruma, katerumu, nie wiedzac jaki los je pozniej spotyka. We wtorek uslyszalam rano od managera pelne mocy slowa 'Joanna - katerum!', podreptalam wiec za grupka 5 osob za chlodnie, do innego pomieszczenia. Katerum okazal sie 'porcjami', czyli praca przy maszynie, ktora pakuje polowki ogorkow (wazace od 290 do 310g). Ogorek przygotowywany jest na dwa sposoby: gdy jest prosty i duzy tnie go maszyna, natomiast gdy jest 'second class' (lub sekunda jak kto woli ;) ) musi byc przeciety nozem na odpowiednie kawalki. Tym zajmowalam sie ja, dodatkowo odkrawalam plasterki z ogorkow, ktore byly krojone dzien wczesniej, a nie udalo sie ich wykorzystac. Sa w ten sposob odswiezane. Praca sama w sobie nalezy do przyjemniejszych, jest wolna od noszenia ciezkich skrzynek, za to caly czas jest sie nekanym przez managera - Jimmiego. Przez ten tydzien uczyl mnie jak nalezy ciac warzywa, przechodzilam mieszanine wszystkich uczuc, rezygnacji, zlosci, smiechu, radosci, zwatpienia, po czym z ulga przyjelam koniec tygodnia pracy ;).

Jesli moge cos poradzic, wybierajac sie do sklepu po dowolne warzywo - lepiej kupic cale, niz najladniejszy kawalek ;). Czesto od splesnialych ogorkow odkrawa sie dobry koniec, robiac pelnowartosciowa porcje, ktorej waga zalezy czesto od tego jak wyjdzie osobie krojacej (badz maszynie, psuje sie kilka razy w tygodniu), dam glowe, ze polowa, ktora puszczalam nie miala nawet 200g. Nie ma co przejmowac sie tez data waznosci, bo zazwyczaj wyglada to tak:
'Jimmy, ile jeszcze mamy?'
'Palete i potem zmiana daty'
Po czym po 20 minutach przychdzi Jimmy, zmienia przy maszynie drukowana date z 27 na 29 lipca, i niczym nie niepokojona zaloga rozpoczyna nowa palete z tymi samymi ogorkami/papryka/pomindorami. Jesli tak samo dzialo sie w 2 zakladach produkcujnych, w ktorych mialam poniekad przyjemnosc pracowac, osmiele sie twierdzic, ze wielkich zmian nie ma w calej Europie, jesli juz, to na gorsze. C'est la vie?

Co ciekawe, nad drzwiami do katerum nie pisalo wcale 'cutter room', tylko 'cutting room', wobec tego slowo musialo byc przetworzone przez znajoca choc troche angielski jednostke. Jesli ktos mialby ocohte na wakacyjna gimnastyke umyslu, mam do rozszyfrowania kolejny zwrot ;). Gdy szef maszyny od ogorkow (badz ktokolwiek z obslugi) chce ja zatrzymac, krzyczy 'openjawen'. Na razie nie zastanawialam sie nad tym porzadnie, moze ktos ma pomysl?

Na koniec chcialam napisac, ze czasem boli uzywanie czy pisanie angielskich slow (jak z reszta wszystkich obcojezycznych) spolszczonych do granic przyzwoitosci, chociaz w moich oczach nic nie pobije 'dizajnu', ktory widzialam w Polsce na billboardzie ;)

Znowu nie mam jak przeczytac ;/.

niedziela, 18 lipca 2010

Wycieczka

Z okazji niedzieli, moze niezbyt slonecznej, za to wolnej od pracy i innych obowiazkow, postanowilam wybrac sie na wycieczke urodzinowa. W tym celu poszlam rano na dworzec kolejowy, gdzie mila pani, obeznana w turystycznych atrakcjach okolicy sprzedala mi bilet. Wsiadlam do pociagu, i juz po 40 minutach wysiadlam na stacji 'Cambridge' ;).

Miasto jest bardzo ladne, choc powiedzialabym, ze niezbyt duze. Pelne zabytkow, turystow, college'ow (jestem przekonana, ze zle to napisalam), znowu turystow, sklepow, starych budynkow i wszystkiego tego, co zazwyczaj znajduje sie w miastach, do ktorych jakis fragment ludzkosci urzadza sobie pielgrzymki. Owym fragmentem sa wspomniani juz turysci (chce, zeby rzucali sie Wam na kazdym kroku w oczy, tak jak mi, choc bylam jedna z nich) oraz studenci. Obie grupy sa zainteresowane uczelniami wyzszymi, ktore, jak mi wyjasniono, ksztalca w kazdym wymarzonym kierunku (troche w tym moze przesady, powtarzam slowa pani w kasie Clare College). Wyobrazcie sobie miasto z kilkunastoma UJotami ;).
King's Colleage powstal w XV wieku, wyobrazcie sobie, gdy w Polsce zywe byly wspomnienia po Bitwie pod Grunwaldem, Henryk VI stwierdzil, ze warto byloby postawic szkole w Cambridge ;). Teren uczelni jest dostepny dla zwiedzajacych, za drobna oplata lub bez niej, jednak nie wolno wchodzic do budynkow, gdzie przez caly rok toczy sie zycie studentow i wykladowcow. Jednak najcenniejsze jest wspaniale uczucie, gdy z jednej strony widzi sie H&M ze swiecacym napisem SALE, obok tego czerwona budke telefoniczna a na horyzoncie zamek rodem ze sredniowiecza ;).

O Cambridge polecam poczytac sobie w internecie, tymczasem opowiem o kilku ciekawych rzeczach. Pierwsza z nich jest to, ze stalam sie szczesliwa posiadaczka karty do biblioteki z Cambridgeshire. By moc korzystac z dowolnego dobrodziejstwa tego przybytku nauki trzeba miec karte z wlasciwego hrabstwa. Okazuje sie, ze mozna ja otrzymac mieszkajac przez 2 miesiace zupelnie gdzie indziej, wystarcza wyrazic chec, na kazde trudne pytania (na przyklad o adres w Cambridge) odpowiadac 'not speaking English' (ktore nawiasem piszac pozyczylam od ludzi, z ktorymi mieszkam) i usmiechac sie lagodnie. Postanowienie na dzis: zgromadzic zestaw kart do biblioteki z kazdego hrabstwa ;)!

Ciekawa rzecza, ktora zapewnia miasto sa wycieczki lodka po miejscowej rzece. Przeplywa ona obok co najmniej 7 colleg'ow (tyle obejmuje 'rejs'), od strony ogrodow, co pozwala przyjrzec sie im z innej strony. Dzieki uprzejmosci Jeffa (studenta fizyki, jakiejs zwiazanej z kosmosem, nie pamietam dokladnej angielskiej nazwy), ktory sprzedal mi bilet 5 funtow taniej, wzielam udzial w takiej wyprawie, nazwanej 'puntingiem' (http://www.cambridgepunters.com/).

Juz nie przeczytam 2 raz, ani nie skoncze posta, mam minute. Bedzie, jak jest ;)

sobota, 17 lipca 2010

Basia

Są takie rzeczy, których się nie komentuje. Nie dlatego, że ocena jest oczywista, raczej odwrotnie, cokolwiek by się nie powiedziało, nie odda pełni sytuacji, będzie w w jakiś sposób odległe od prawdy o więcej niż pomijalne dx, wobec tego po co? Każdy człowiek ma jakąś historię, mniej lub bardziej ciekawą, co zależy też od przedstawienia (to tak jak z kazaniami w kościele, czasem się słucha a czasem nie, zależy nie tyle od tego, co się ma do przekazania, ale jak się ksiądz do tego zabiera). Opowiem o Basi, z którą pracuję.

Basia ma 22 lata, jest ode mnie pół roku starsza, z grudnia '88. Ma łagodne rysy twarzy, niebieskie oczy, taki spokój i urok, chociaż porządnie klnie, gdy ma ochotę, bądź jest nudno. Chodziła do liceum ogólnokształcącego, chciała studiować historię. W 3 klasie poważnie zachorował jej ojciec (nie wiem na co). Brat pracował wtedy w Anglii, wysyłał do domu pieniądze, ale nie udało się pomóc choremu, umarł w lutym. Basia, podobnie jak reszta rodziny, była załamana, w ogóle nie podeszła do matury. Jako że coś trzeba było robić, przyjechała do brata, zaczęła pracę w packhousie. Poznała Alego, araba, managera a zarazem siostrzeńca szefa, który się w niej zakochał. Początkowo bała się, nie chciała się z nim spotykać, ale po jakimś czasie, jak to bywa w baśniach, stwierdziła, że żyć bez niego nie może. Po 1,5 roku znajomości wzięli ślub, nie wracają do Polski. Od wrześnie idzie do szkoły dla obcokrajowców. Pracowałyśmy razem jeden dzień, Ali co jakiś czas patrzył w naszą stronę, czy wszystko w porządku.

Racuchy

Post powstaje przy jednoczesnym smażeniu racuchów, należy uwzględnić wymuszone przemieszczenia kuchnia - pokój Ewy i Jacka z laptopem. Teraz czekam, aż kuchenka zostanie uwolniona od gotującego się makaronu i sosu Renaty.

Mam dzisiaj wolną sobotę - drugą. Biorąc pod uwagę poprzednie lata, miałam już więcej wolnych dni, niż przez całe dwa miesiące. Pozwala mi to latać sobie po terenach zielonych, których jest w Harlow zatrzęsienie (a na podstawie wizyt, często przypadkowych, w innych miastach, mogę śmiało rozszerzyć wcześniejsze zdanie na znaną mi część Essex i Hertfordshire ;) ). 'Teren zielony' występuje w kilku odmianach.
Pierwsza partia na patelni, trochę mi nasiąkło olejem, pewnie za wcześnie nałożyłam ciasto. Trudno, głodny człowiek wszystko zje ;)
Przede wszystkim są to nieużytki, łąki porośnięte trawą, za to zupełnie inne, niż te popularne w Polsce. Skoszone, rozległe, rozmieszczone nawet w centrum miasta połacie, gdyby miały duszę, całą poświęciłyby na namawianie przechodniów by Ci zostawili zakupy, pracę, laptopy na rzecz kocyka (2 funty w Asdzie). Doskonale nadają się na spacery z psami, grę w piłkę i wszystko, cokolwiek przyjdzie człowiekowi do głowy.
Chyba te racuchy nie będą tak dobre, jak poprzednie. Już drugie mam całe w oleju, chyba dodam mąki.
Bywają też porośnięte drzewami, na pół dzikie, jednak na tyle małe, że ludzie wydeptali sobie w nich ścieżki ułatwiające życie. 'Przez krzaki' jestem w stanie dojść do centrum w 5 minut, za to wracając późno do domu, idąc dookoła (pomijając, że za pierwszym razem się zgubiłam) traci się co najmniej 10 minut + sygnalizacja świetlna.
Są też zwykle parki (które jednak są z natury rzeczy inne niż na przykład sanocki), z szerokimi alejkami, inną roślinnością, jasne, bogate w mostki (przez park płynie sobie mała rzeczka, po której pływają całkiem pokaźne stateczki) i ludzi karmiących łabędzie. Te są uwiecznione w bramie miasta oraz w nazwach osiedli (nie jestem do końca pewna czego, być może to cała dzielnica), Swanfields (http://farm4.static.flickr.com/3210/2897395391_9646396dfc.jpg).
Co bym nie zrobiła tym racuchom, i tak jest im źle. 4 trochę spalone, reszta pomimo zmian temperatury i ilości mąki/jabłek jest przesiąknięta olejem. To dowodzi, ze nawet robiąc coś któryś raz dokładnie tak samo, nie można przewidzieć efektów. Albo może 17 lipca nie powinno się smażyć racuchów, wszystko możliwe ;).
Pozostała część to łąki z wysoką trawą, jednak zadbane. Bliżej nigdy nie podchodziłam, wobec powyższych opisów nie było to mi do szczęścia potrzebne.

W wolnym czasie chodzę więc wszędzie, gdzie się da, czasem spotykają mnie różne ciekawe rzeczy, ale o nich innym razem.

Zostając w przyjemnych, lekkich tematach, chciałabym wszystkim Podziękować za życzenia urodzinowe. Przez duże 'P', bo to nie są zwykle podziękowania, i jak tylko będę miała chwilkę na internecie, każdy dostanie ode mnie odpowiedź.
Składanie życzeń ma to do siebie, że często życzymy innym to, czego byśmy sami chcieli. Dzieje się to trochę podświadomie, na zasadzie 'bolą mnie plecy, życzę Ci, Józefie, by Ciebie nigdy nie bolały', oczywiście ładniej ułożone. To takie serdeczne, gdy się już porządnie z kimś znamy, chcemy dla niego to, czego sami nie mamy, za czym trochę tęsknimy. Patrzymy na kogoś swoimi oczami, dlatego życzenia od każdego są inne, piękne. Oczywiście to tylko jedna strona, druga polega na tym, że mamy coś, sprawdziło się u nas, więc niech wspomniany Józef też to dostanie ;). Chociaż prawdę mówiąc wydaje mi się, że nie ma po co aż tak się w to zagłębiać :p. Dziękuję!

Nie mam dzisiaj dnia na pisanie, ale Ewa z Jackiem poszli na wieczór, kolejno panieński i kawalerski do Joli i Grzesia, zostawiając mi laptop. Opowiem jeszcze o Basi.

środa, 14 lipca 2010

ciag dalszy poniedzialku

... Dostalam przydzial na ogorki. Ucieszylo mnie to, poniewaz w calej mojej karierze te zielone, wazace okolo 400g i mierzace co najmniej 20 centymetrow warzywa zajmowaly zdecydowanie najwiecej miejsca. Maszyna do ich preparowania (biorac pod uwage caly proces powstawania szklarniowych ogorkow, to slowo najbardziej pasuje ;) ) zapewnia 7 stanowisk. Rano kazdy patrzy na przygotowana przez managera tabelke, by znalezc swoje miejsce; codziennie inne (i dobrze, bo nie bola rece). Przy swoim imieniu znalazlam enigmatyczne 'straightening cucumbers'. Prostowanie ogorkow, ktore nie kojarzylo mi sie z niczym sensownym, okazalo sie ukladaniem ich ladnie i prosto, tak, by mogly przejsc przez maszyne, oprocz tego wybieralam second class (o czym jeszcze kiedys napisze), i ogorki, ktore szly do ktojenia (Anglicy kupuja ogorki w porcjach, gdyby ktos nie mogl zuzyc calego. Porcja tez wazy okolo 350 g).

By to pokazac, opowiem, jak to dokladnie wyglada. Jest sobie piekna maszyna do ogorkow, ktorej zdjecia niestety nie moge znalezc w internecie (ale poszukam przy innej okazji), rzadzona przez roztropnego Lidera. Z jednej strony mezny i silny Sypiacy wrzuca na tasme ogorki w rozmiarze XL (sciete ze szklarni, ktora jest za rogiem, badz przywiezione z Holandii ;) ), po czym sa rozkladane i segregowane przez szybka i zwinna Panienka. maszyna obwija je w folie, naklejana jest naklejka z data waznosci, kodem kreskowym, i wszystkim innym niezbednym w dalszej karierze Ogorka, po czym ten wyjezdza na kolejna tasme, gdzie radosne, acz nieco spocone Zbierajace pakuja je do skrzynek. Te sa kladzione na palete przez pelnego energii Paletujacego, po czym usmiechniety pan Wozkowy zawozi palete na chlodnie, gzie czekaja na swoja kolej do Tesco, Asdy... . Czyz to nie piekna praca ;)?

poniedziałek, 12 lipca 2010

Szybki poniedzialek

Szybki, bo mam na niego 5 minut, a strescic by wypadalo 9 godzin ;). Poniedzialek jest szczegolnym dniem dla calej firmy, gdyz wtedy dostajemy przydzialy do pracy na caly tydzien. W przeciwienstwie do mojego poprzedniego miejsca pracy, tutaj dosc czesto zmienia sie stanowisko, przy ktorym sie stoi. Ma to swoje dobre strony, dzieki temu pracownicy sa w stanie w dowolnej chwili zmienic kogos, wszyscy znaja sie na wszystkim (w tym na maszynach, o jakich 'drugiemu rokowi' MBMu politechniki sie jeszcze nie snilo), jednak przez to ciezko sie z kims dobrze poznac, nie mowiac o poczuciu bezpieczenstwa, jakie daje stanie przez te nawet 8 godzin, 5 dni w tygodniu przy jednym stoliku ;)

Ehh, chyba poniedzialek skoncze nastepnym razem, okropne ;)

niedziela, 11 lipca 2010

Jak to wyglada

Na poczatek chcialam opowiedziec jak wyglada moje zycie na miejscu, w Harlow. Bedzie to jednak trudne, bo komputery w bibliotece miejskiej sa wyposazone w niemozliwie starego Internet Exploreraa, o czym poinformowaly mnie kolejno nasza-klasa i facebook (jakbym sama nie byla pewna). Tak wiec z internetu korzystam w bibliotece (jest ich w okolicy okolo 5, przy czym znam droge do 3), gdzie szczesliwy posiadacz karty z Essex ma godzine 'surfowania po sieci' za darmo. Nie jest to niestety takie piekne, jak sie wydaje. Dzisiaj logowanie trwalo 10 minut, okres swietnosci wspomnianej przegladarki minal wiele lat temu, poza tym bibliotekarz tez czlowiek, w zwiazku z czym przestrzenne, klimatyzowane pomieszczenia sa zamykane codziennie o 19, a w niedziele czynne od 13 do 16. Niemniej jednak bardzo lubie tu przychodzic, obsluga jak w calej Angli jest bardzo uprzejma i daja darmowe plany miesta ;).

W tym momncie zostalo mi 12 minut, napisze wiec w skrocie 'reguly gry' (przede wszystkim dla tych, ktorzy nie maja skad wiedziec niektorych rzeczy):
1. Mieszkam w Harlow, 95 Greenhills (pisane o dziwo razem), w tym momencie z Ewa, Renata, Jackiem, Andrzejem i Krzysiem, ale lada dzien sklad ulegnie zmianie
2. Pracuje w zakladzie produkcyjnym UK Salad, na dumnie brzmiacym stanowisku 'packer', zajmuje sie przede wszystkim pakowaniem i segregowaniem pomidorow (co jest dla mnie nowoscia), ogorkow i papryki.
3. Jako ze mam nienormowany czas pracy (zaczynamy o 8 rano, a konczymy 'gdy nie ma nic do roboty'(ale zazwyczaj nie pozniej niz 18), o czym decyduje szef, Jamal. Prowadzi to czasami do rozterek, czy lepiej zostac i wiecej zarobic, czy isc wczesniej do domu ;) ) nowych postow mozna sie spodziewac w wolna niedziele, gdy bede w stanie zdarzyc do biblioteki.

Pisanie nie jest latwe, zwlaszcza gdy czlowiek jest zmeczony, i ma malo czasu na myslenie czy sprawdzanie, co mu spod palcow wyszlo, wiec z gory przepraszam za momentami fatalna skladnie, czy bledy ortograficzne, gramatyczne i wszystkie inne. Do zobaczenia, trzymajcie kciuki ;)

niedziela, 4 lipca 2010

2 dni

Tak więc mam 2 dni do wylotu. Załatwiony został już transport pomiędzy lotniskiem a miejscem pobytu (w obie strony), nowa walizka czeka na zapakowanie, kupione prezenty schowane przed kotami. Tak naprawdę wszystko może się skończyć już po tygodniu; nie znajdę pracy - wracam. Nie myślę jednak zupełnie o tym i wydaje mi się, że wrodzony optymizm nie ma tu nic do rzeczy ;). Będzie co ma być, i nie ma się co zastanawiać nad przyszłością, zwłaszcza jeśli tak dużo nas od niej dzieli, a sama jest martwiąca.

Blog będzie wyglądał tak jak teraz. Dodałam licznik, który działa jak mu się podoba, i nie mogę zgadnąć, co dokładnie liczy, ale zawsze coś. Jest bardzo po amatorsku, nie mam czasu już tego zmienić, albo raczej nauczyć się zmieniać; mam nadzieję, że przynajmniej czasem będę nadrabiać treścią ;).

Naprawdę się boję, że nie znajdę pracy.

PS. Nie wiem, po co są tytuły na blogu, nie znoszę ich wymyślać (choć może z biegiem czasu to się zmienia).