Miał być post o Oxfordzie, a tymczasem będzie o czymś innym. (nie bójcie się, Oxford nie przepadnie :)). O tym, że istnieją rzeczy niewyobrażalne dla kogoś, kto ich nie doświadczył.
Głód w Afryce - któż o nim nie słyszał. Któż naprawdę był kiedykolwiek głodny na sposób choćby porównywalny z ludźmi mieszkającymi w Etiopii. Sama Etiopia wydaje się na końcu świata, a problemy jej mieszkańców, choć znane z nazwy, nie wpływają na nasze emocje bardziej niż reklama karmy dla kotów.
Mówi się (mówi moja mama, ja też mówię, mówi świat), że punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. Że syty głodnego nie zrozumie. Jak wyjaśnić śmierć komuś, komu nikt nigdy nie umarł? Jak miłość rozumie osoba, która nigdy nie była zakochana? Takie cuda zrozumienia wychodzą tyko z matematyką, opis liczby zgadza się z liczbą. Czy opis miłości zgadza się z miłością? Jak wyjaśnić komuś z kochającej rodziny ojca alkoholika, albo bijącą za wagary matkę?
Czy ludzie w ogóle wymagają zrozumienia, zrozumienia pełnego, na ich stopniu widzenia sytuacji? Czy ktoś z Was zrozumie ból pleców, tak jak ja go czuję stojąc ponad 8 godzin przy zielonej? Czy ja uświadomię sobie w pełni opuchnięte nadgarstki chłopaków, którzy przez miesiąc paletują ogórki i rzucają skrzynki na 11 linię? Czy ci chłopcy zrozumieją Rumunów ze szklarni, którzy pracują w ponad 40oC i mają podrapane całe ręce od zeschłych łodyg ogórkowych? Ja nie chcę współczucia (litości, moja praca jest całkiem spoko, wykonuję ją niecałe 2 miesiące i basta, znam setkę osób, które mają gorzej), nie chcę nawet zrozumienia, czy prób wczucia się w moją (w niemoją) sytuację.
PS (napisany 11 sierpnia) Ostatnie zdanie nie miało się wcale tyczyć mnie, bardziej człowieka. Miało Was właśnie ustrzec przed traktowaniem tego, co napisałam o pracy w sposób dosłowny, miało oddzielić przykład banalny od ogółu zagadnienia. Wyszło zupełnie odwrotnie, co widać w komentarzach :P. Dopiero czytając teraz notkę zdałąm sobie z tego sprawę :P.
Opowiadam Wam tylko moją historię, kawałek mojej historii.
Tak, jak opowiada mi swoją Ewa. Nie napiszę tu jej, przynajmniej nie teraz (choć mogłabym, z Anglii nikt nie wie o blogu). Będę tu pewnie czasem coś dodawać, na swoje problemy najlepsze są cudze.
Co by było, gdybyśmy poznali kogoś z Etiopii?
wtorek, 31 lipca 2012
niedziela, 29 lipca 2012
paradoks
Muszę jeszcze coś napisać - tworzę swoistego rodzaju paradoks, połączony z błędnym kołem. Niemożliwością (czy niemożnością?) jest z niego wyjść :(.
piątek, 27 lipca 2012
Usprawiedliwienie
05:55 - budzik
06:07 - wstaaajęęęę i ziewam i zastanawiam się, czemu nie poszłam trochę wcześniej spać
06:35 - wyjeżdżamy do pracy (po śniadaniu (ryż na mleku mullera, jem to całe wakacje, rok w rok :P), ubraniu się i dokonaniu innych czynności porannych)
06:50 - o tej porze najpóźniej jesteśmy pod UK Salads, ubieramy za duże fartuchy i stylowe niebieskie czepki
07:00 - get ready... Go! - 2 tygodnie na wkładaniu zielonej papryki. Moje plecy głośno krzyczą NIE w stronę maszyny do mixa
09:30 - pierwsza przerwa, spędzana w kantynie wraz z grupą ludzi w moim wieku (czuję, że się starzeję, bo na pakowalni istnieje dostatecznie dużo ludzi w moim wieku, by zapełnić kantynę)
13:00 - druga przerwa (nie różni się niczym od pierwszej przerwy, poza tym, że już wiadomo, jaka tego dnia będzie pogoda). Do kanapek piję moją ulubioną herbatę, zapraszam w roku akademickim :)
18:00 - koniec pracy dzisiaj (zazwyczaj koniec zawiera się w przedziale 16-18, rzadko wcześniej i rzadko później)
~18:40 - jestem w domu (zawsze jakoś długo schodzi, nie wiem dlaczego), piję kawę z Ewą i Jackiem
~19:40 - wychodzę na spacer (jest ładna pogoda, więc po całym dniu na pakowalni pragnę stracić marne resztki energii na słońcu. Czas pomiędzy kawą a wyjściem zajmuje mi wystrojenie się, pomalowanie, ubranie kolczyków - sama się sobie dziwię). Czasem spacer się ździebko przesuwa w czasie, jeśli jemy obiad po kawie
~20:40 - wracam ze spaceru, który zawierał w sobie także wizytę w miejscowym Lidlu
~21:00 - jeśli nic nie jadłam, to ostatni moment, by nazwać posiłek kolacją, a nie śniadaniem. Jacek wyjeżdża do pracy. Potem następuje wymiana zdań:
'- Asiaa, a co ty tam robisz?
- Siedzę na komputerze, maila piszę.
- A nie możesz tutaj? Chodź, co będziesz tak sama siedziała...'
I mało asertywna osoba, którą macie przyjemność właśnie czytać, idzie do salonu. (Ewa chyba potrzebuje towarzystwa w domu). Skutkiem tego jest bajzel w szafie, milion wiadomości czekających na moją odpowiedź, brak postów i wycieczkowej picasy. Skutkiem innym jest poznanie plotek na packhousie, głównych wątków 'Pamiętników wampirów' (tak w ogóle telewizor chodzi 30 godzin na dobą, incerdible! (incroyable?)), plotek na packhousie, historii miłości Ewy i Jacka i wszystkich pozostałych plotek (w szczególności mnie dotyczących) na packhousie. Prócz tego, dzisiaj tematem było ogólne zepsucie kościoła w kontekście księży, którzy żadnego przykładu nie dają (a jeśli już, to gorszy niż starsi koledzy z podwórka), nie chcą chrzcić dzieci z łoża innego niż małżeńskie, za wszystko chcą brać pieniądze (w szczególności za te dzieci), i mieszają się do polityki. Grawciu, szkoda, że Cię nie było ;). Był też lekko ruszony temat seksu przedmałżeńskiego i antykoncepcji, jakby mi mało było rozmów w ciągu ostatniego semestru :P.
00:23 kończę pisać posta, pewnie koło wpół do pierwszej (nigdy nie wiem, czy się pisze 'wpół', czy 'pół'. U mnie mówi się 'wpół', toteż tak zostawiam) pójdę spać, by zacząć mój dzień o 5:55. (PS zaczęłam spradzać, co natworzyłam, jednak położę się trochę później ;/)
I w związku z tym wszystkim chciałam przeprosić, za brak mojej odpisywaniowej aktywności. Niby bym mogła jakoś bardziej się starać, ale ani serca do pisania ostatnio nie mam, ani okoliczności wybitnie sprzyjających. Za to O2 udostępnia mi bardzo tanie rozmowy na polskie komórki, jeśli jest ktoś chętny na pogadanie podczas spaceru, jestem bardzo otwarta na smsy 'zadzwoń!', tylko pamiętajcie o godzinnej różnicy w czasie ;). Uśmiech dla wszystkich, tym razem z bezchmurnego i gorącego Harlow :).
PPS Zdjęcie stare, ale pasujące do okoliczności :).
PPPS Nie wiem, kiedy ja się wyśpię. Po pokoju lata czarny pająk (incredible*2), skutecznie podnosząc mi ciśnienie i blokując drogę do łazienki. I każdą inną drogę, poza drogą pod kołdrę, gdzie przez wąską szparkę do oddychania nie przeciśnie się żadne zło tego świata. Jutro kolejne ileś godzin na zielonej. Lubię Anglię ;), tak btw.
sobota, 21 lipca 2012
koniczyna
Cała afera trwa już co najmniej pół roku. Pierwszą czterolistną koniczynę znalazłam przed juwenaliami (nie pamiętam dokładnie okoliczności). Druga trafiła się na koncercie juwenaliowym, bodajże Jelonka, czym zadziwiłam Pawła. Potem były jeszcze co najmniej dwa razy. I kolejne, raz koło AGH, jak wracałam z Pauliną, i raz w domu, po weselu. Przyjechałam do Anglii lekko ponad 2 tygodnie temu, i, ku zdziwieniu Ewy, znalazłam już trzy. Jedną dostała Ewa, trzecia jest u mnie w portfelu, a drugą zjadła Sara (starym zwyczajem jedzenia wszystkiego, co moje :P). Scenariusz jest prawie zawsze ten sam - idę sobie drogą, spojrzę w dół, na dowolną trawkę i widzę czterolistną koniczynę. Czuję się bardzo szczęśliwym człowiekiem :P.
Cały tydzień spędziłam na maszynie Karola, robiąc pomidory amoroso. Nauczyłam się na niej stać tak, żeby mnie plecy nie bolały ;). Jutro może sobie gdzieś pojadę ;).
Tak w ogóle - w roku 2010 byłam też w Anglii, w pracy w tym samym miejscu, na UK Salads. Z powodu wyjazdu do Anglii zaczęłam pisać bloga, jeśli ktokolwiek chciałby poczytać coś z tego okresu, zapraszam do archiwum ;).
Cały tydzień spędziłam na maszynie Karola, robiąc pomidory amoroso. Nauczyłam się na niej stać tak, żeby mnie plecy nie bolały ;). Jutro może sobie gdzieś pojadę ;).
Tak w ogóle - w roku 2010 byłam też w Anglii, w pracy w tym samym miejscu, na UK Salads. Z powodu wyjazdu do Anglii zaczęłam pisać bloga, jeśli ktokolwiek chciałby poczytać coś z tego okresu, zapraszam do archiwum ;).
środa, 18 lipca 2012
Cukierkowy czarny rynek
Post będzie szybki, bo strasznie mi się chce spać. Cały dzień w pracy poprawiłam 2,5 milowym spacerem (w jedną stronę, na szczęście, Jacek zapragnął w podobnych godzinach siłowni, i mnie podwiózł ;) ) na basen, gdzie też swoje odpływałam. Czuję się jak chłop po solidnym dniu na budowie :].
Na pakowalni istnieje wiele zakazów. Na przykład zakaz przychodzenia do pracy pod wpływem alkoholu. Zakaz biegania i skakania (najczęściej przeze mnie łamany; jam człowiek żywy i podbiec czasem muszę :]). Zakaz opuszczania miejsca pracy bez zgody i wiedzy lidera, który w związku z tym bawi się w przedszkolankę. Mający dość solidne podstawy zakaz wpadania pod forklifty. Równoważą je nakazy - nakaz noszenia cudnego, niebieskiego czepka na włosy, w którym wszyscy wyglądamy jak smerfy, z którymi jest coś nie tak. Najważniejszy jest jednak zakaz jedzenia - wszystkiego, łącznie z pomidorkami przy maszynie do cherry tomatoes i z cukierkami.
Cukierki to zupełnie osobny temat na packhousie. Są nielegalnie przemycane z kieszeni do kieszeni, z ręki do ręki, jedzone skrycie za paletami pełnymi ogórków, w chłodni, w katerum, pod maszyną do sześciopaka. Po wsadzeniu do ust nielegalnej porcji słodyczy, adrenalina wcale nie spada - trzeba niemal bez ruchu oderwać ją od podniebienia i przełknąć, nie rzucając się w oczy, by nie daj czego nie musieć wyraźnie odpowiadać na pytania mając pełną buzię toffi :>.
Cała wielka sprawa z cukierkami polega na tym, by wiedzieć komu dać, i kiedy jeść :P. Mianowicie - daje się temu, komu się ufa (czyt. temu, kto nie doniesie managerowi - Jamalowi) i kogo się lubi. Je się wtedy, kiedy nikt nie patrzy i kiedy się ma ochotę - czyli często gęsto dopiero na przerwie ;). Pierwszego cukierka w tym roku dostałam w piątek, od Łukasza. Podejrzewam, że dostanie cukierka jest równoznaczne z umyciem razem konia (info dla mieszkanek Skarbińskiego :) ).
Na moje urodziny przyniosłam do pracy dwa opakowania cukierków - toffi i mleczne z Sainsbury'ego - moje ulubione ;). Nikomu nie powiedziałam, z jakiej okazji wszystkim je podkładam na przerwie, ale generalnie zostały przyjęte jako, eee, pozytywna niespodzianka ;). Nie przyszło mi do głowy, że Aga wykorzysta przerwę, żeby sprawdzić facebooka...
A na sam koniec - dziękuję wszystkim za życzenia urodzinowe - te oczekiwane i te niespodziane ;), przesyłane w najrozmaitszy sposób i płynące (na pewno w wilekszości przypadków) prosto z serca :). Jesteście wspaniali, i nawet sobie nie zdajecie sprawy, ile mi dajecie :). Wszystkim w jakiś sposób odpiszę na maile, pewnie nieprędko, ale o nikim nie zapomnę.
I mam prośbę - nie wiem dlaczego, ale odkąd jestem w Anglii cały czas wyskakują mi błędy na gg, i często nie przekazuje wiadomości, albo po prostu wyświetla wiadomość pustą. Najlepiej piszcie do mnie na maila, dobrze? Wszystkim przyjemnego dnia jutro!
Na pakowalni istnieje wiele zakazów. Na przykład zakaz przychodzenia do pracy pod wpływem alkoholu. Zakaz biegania i skakania (najczęściej przeze mnie łamany; jam człowiek żywy i podbiec czasem muszę :]). Zakaz opuszczania miejsca pracy bez zgody i wiedzy lidera, który w związku z tym bawi się w przedszkolankę. Mający dość solidne podstawy zakaz wpadania pod forklifty. Równoważą je nakazy - nakaz noszenia cudnego, niebieskiego czepka na włosy, w którym wszyscy wyglądamy jak smerfy, z którymi jest coś nie tak. Najważniejszy jest jednak zakaz jedzenia - wszystkiego, łącznie z pomidorkami przy maszynie do cherry tomatoes i z cukierkami.
Cukierki to zupełnie osobny temat na packhousie. Są nielegalnie przemycane z kieszeni do kieszeni, z ręki do ręki, jedzone skrycie za paletami pełnymi ogórków, w chłodni, w katerum, pod maszyną do sześciopaka. Po wsadzeniu do ust nielegalnej porcji słodyczy, adrenalina wcale nie spada - trzeba niemal bez ruchu oderwać ją od podniebienia i przełknąć, nie rzucając się w oczy, by nie daj czego nie musieć wyraźnie odpowiadać na pytania mając pełną buzię toffi :>.
Cała wielka sprawa z cukierkami polega na tym, by wiedzieć komu dać, i kiedy jeść :P. Mianowicie - daje się temu, komu się ufa (czyt. temu, kto nie doniesie managerowi - Jamalowi) i kogo się lubi. Je się wtedy, kiedy nikt nie patrzy i kiedy się ma ochotę - czyli często gęsto dopiero na przerwie ;). Pierwszego cukierka w tym roku dostałam w piątek, od Łukasza. Podejrzewam, że dostanie cukierka jest równoznaczne z umyciem razem konia (info dla mieszkanek Skarbińskiego :) ).
Na moje urodziny przyniosłam do pracy dwa opakowania cukierków - toffi i mleczne z Sainsbury'ego - moje ulubione ;). Nikomu nie powiedziałam, z jakiej okazji wszystkim je podkładam na przerwie, ale generalnie zostały przyjęte jako, eee, pozytywna niespodzianka ;). Nie przyszło mi do głowy, że Aga wykorzysta przerwę, żeby sprawdzić facebooka...
A na sam koniec - dziękuję wszystkim za życzenia urodzinowe - te oczekiwane i te niespodziane ;), przesyłane w najrozmaitszy sposób i płynące (na pewno w wilekszości przypadków) prosto z serca :). Jesteście wspaniali, i nawet sobie nie zdajecie sprawy, ile mi dajecie :). Wszystkim w jakiś sposób odpiszę na maile, pewnie nieprędko, ale o nikim nie zapomnę.
I mam prośbę - nie wiem dlaczego, ale odkąd jestem w Anglii cały czas wyskakują mi błędy na gg, i często nie przekazuje wiadomości, albo po prostu wyświetla wiadomość pustą. Najlepiej piszcie do mnie na maila, dobrze? Wszystkim przyjemnego dnia jutro!
sobota, 14 lipca 2012
Naklejki
W tym tygodniu (poza piątkiem spędzonym na gradzie ogórkowej z Adelem) miałam zajęcie chyba najlżejsze z możliwych do wykonywania na packhousie przez osobę oznaczoną jako packer. O ten tytuł mogłoby konkurować kilka prac - całkiem spoko jest wykładanie lekkich papryk na taśmę, patrzenie, czy pomidory równo lecą (przy ładnych pomidorach) (ale tego nie znoszę, bo jest przeraźliwie nudne), bądź też ważenie małych pomidorków cherry/plum. Wydaje mi się, że jednak nic nie jest mniej męczące od klejenia naklejek na gotowych produktach :P.
Niemal każdy dzień minionego tygodnia zaczynałam od klejenia numerku PLU na bakłażanach i papryce RAMIRO (o której nie wiedziałam, że istnieje :]). Polegało to mniej więcej na tym, że stałam przez kilka godzin przy maszynie, z której wychodziły zapakowane i 'olejbowane' produkty (czyli wyposażone w naklejkę z nazwą, datą ważności, miejscem produkcji itp. Popatrzcie na dowolne, zapakowane w folię warzywo i naklejka, którą zobaczycie, będzie lejbą :). Na zdjęciu też jest jedna lejba z 'porcji', dodatkowo 160 jest numerkiem PLU, bodajże z pomidorków, a pozostałe naklejki są promocyjne - również w większości przeznaczone do naklejania ręcznego (mało maszyn ma aż tyle rolek do jednoczesnego naklejania kilku naklejek, lejby mają pierwszeństwo)). Owe produkty spadały na stół obrotowy, i w tym momencie moja ręka powinna przykleić małe kółeczko prosto, i w okolicach lewego dolnego rogu poprzedniej naklejki. Później warzywo jest pakowane do pudełka i ustawiane na palecie.
Naklejanie czegokolwiek, zwłaszcza w obliczu pakowania i noszenia ciężkich skrzynek, jest traktowane jako praca bardzo przyjemna (choć równocześnie wymagająca), i lubiana przez dziewczyny. Stoi się oczywiście w towarzystwie i jeśli komuś nie przeszkadza mówienie do papryki(kontakt wzrokowy z nalepką, a nie z rozmówcą), jest wesoło ;). Naklejek, na jeden rodzaj produktu, przylepia się dziennie kilka tysięcy (do skrzynki pakuje się 38 małych paczuszek z pomidorami, na każdej jest PLU. Skrzynki układa się na paletach, po 40 na jednej. Takich palet robi się nie mniej niż 10 dziennie, co daje lekko licząc 15200 naklejek (rany, samą mnie to przeraziło :P. Na papryce wychodzi jeszcze więcej). Także - jak zobaczycie kiedyś w sklepie krzywo naklejone naklejki - to znak, że były klejone ręcznie, i najprawdopodobniej przez jakąś nową osobę, którą uszczęśliwiono w miarę lekką pracą :P.
U mnie dalej pada. Od poniedziałku wraca do pracy Jamal (manager). Myślicie, że przez 2 miesiące da się być fair wobec każdego?
Niemal każdy dzień minionego tygodnia zaczynałam od klejenia numerku PLU na bakłażanach i papryce RAMIRO (o której nie wiedziałam, że istnieje :]). Polegało to mniej więcej na tym, że stałam przez kilka godzin przy maszynie, z której wychodziły zapakowane i 'olejbowane' produkty (czyli wyposażone w naklejkę z nazwą, datą ważności, miejscem produkcji itp. Popatrzcie na dowolne, zapakowane w folię warzywo i naklejka, którą zobaczycie, będzie lejbą :). Na zdjęciu też jest jedna lejba z 'porcji', dodatkowo 160 jest numerkiem PLU, bodajże z pomidorków, a pozostałe naklejki są promocyjne - również w większości przeznaczone do naklejania ręcznego (mało maszyn ma aż tyle rolek do jednoczesnego naklejania kilku naklejek, lejby mają pierwszeństwo)). Owe produkty spadały na stół obrotowy, i w tym momencie moja ręka powinna przykleić małe kółeczko prosto, i w okolicach lewego dolnego rogu poprzedniej naklejki. Później warzywo jest pakowane do pudełka i ustawiane na palecie.
Naklejanie czegokolwiek, zwłaszcza w obliczu pakowania i noszenia ciężkich skrzynek, jest traktowane jako praca bardzo przyjemna (choć równocześnie wymagająca), i lubiana przez dziewczyny. Stoi się oczywiście w towarzystwie i jeśli komuś nie przeszkadza mówienie do papryki(kontakt wzrokowy z nalepką, a nie z rozmówcą), jest wesoło ;). Naklejek, na jeden rodzaj produktu, przylepia się dziennie kilka tysięcy (do skrzynki pakuje się 38 małych paczuszek z pomidorami, na każdej jest PLU. Skrzynki układa się na paletach, po 40 na jednej. Takich palet robi się nie mniej niż 10 dziennie, co daje lekko licząc 15200 naklejek (rany, samą mnie to przeraziło :P. Na papryce wychodzi jeszcze więcej). Także - jak zobaczycie kiedyś w sklepie krzywo naklejone naklejki - to znak, że były klejone ręcznie, i najprawdopodobniej przez jakąś nową osobę, którą uszczęśliwiono w miarę lekką pracą :P.
U mnie dalej pada. Od poniedziałku wraca do pracy Jamal (manager). Myślicie, że przez 2 miesiące da się być fair wobec każdego?
poniedziałek, 9 lipca 2012
English weather
W związku z postanowieniem, by pisać częściej (w końcu mam internet za granicą :]), część postów będzie na zupełnie błahe i związane z życiem tematy. Jest to coś, czego bardzo chciałam uniknąć - zakładając bloga nie chciałam, by przypominał opis dnia nastolatki. W międzyczasie okazało się, że jest duże 'zapotrzebowanie' - może nie na życie nastolatek, ale na zwykłe opisy zjawisk i czynności, a nie na moje głupie rozmyślania. Więc będzie podług potrzeb - jak mi przyjdzie coś ciekawego do głowy, nie odmówię sobie przyjemności tworzenia niemal eseju ;), a prócz tego będą nowinki o pogodzie lub zadaniach w pracy (nie wiem, czy Wam się wyda to ciekawe, ale może chcielibyście wiedzieć, jak się przykładowo pakuje pomidory na gałązkach w folię :P). No i może przy okazji uda się krócej :).
Na pierwszy ogień niech pójdzie tutejsza pogoda (mam w zapasie temat o łazienkach i bibliotece, ale pogoda bardziej na czasie). Otóż jest bardzo po angielsku - dziennie pada jakieś 3-4 razy (mówię o porządnym deszczu, gdzie ciężko wystawić głowę spod dachu), a kropi tak z raz na godzinę. Chodzi się w długich spodniach, do których ja ubieram bluzkę z krótkim rękawem, większość tutejszego społeczeństwa dokłada sweterek, a ciepłolubne istoty kurtkę z polarem od wewnątrz. Od czasu do czasu (pomiędzy mżawkami) świeci słońce, które momentalnie podgrzewa Anglię do temperatury Polski, i człowiek żałuje każdego centymetra spodni. Mam nadzieję, że taki stan nie utrzyma się długo, i będę mogła pochodzić trochę w spódnicy ;). Dodam jeszcze, że typowa (przynajmniej według moich wyobrażeń) angielska pogoda zaczyna się początkiem września, i obejmuje zachmurzone niebo, deszcze, ale przede wszystkim poranne i wieczorne mgły. Bez parasola ani rusz!
Niemal każdy, kto do mnie pisze, wspomina o upałach w Polsce. Nie wiem, kto komu ma zazdrościć :P.
Jeszcze raz - ale ładna niespodzianka ;).
Na pierwszy ogień niech pójdzie tutejsza pogoda (mam w zapasie temat o łazienkach i bibliotece, ale pogoda bardziej na czasie). Otóż jest bardzo po angielsku - dziennie pada jakieś 3-4 razy (mówię o porządnym deszczu, gdzie ciężko wystawić głowę spod dachu), a kropi tak z raz na godzinę. Chodzi się w długich spodniach, do których ja ubieram bluzkę z krótkim rękawem, większość tutejszego społeczeństwa dokłada sweterek, a ciepłolubne istoty kurtkę z polarem od wewnątrz. Od czasu do czasu (pomiędzy mżawkami) świeci słońce, które momentalnie podgrzewa Anglię do temperatury Polski, i człowiek żałuje każdego centymetra spodni. Mam nadzieję, że taki stan nie utrzyma się długo, i będę mogła pochodzić trochę w spódnicy ;). Dodam jeszcze, że typowa (przynajmniej według moich wyobrażeń) angielska pogoda zaczyna się początkiem września, i obejmuje zachmurzone niebo, deszcze, ale przede wszystkim poranne i wieczorne mgły. Bez parasola ani rusz!
Niemal każdy, kto do mnie pisze, wspomina o upałach w Polsce. Nie wiem, kto komu ma zazdrościć :P.
Jeszcze raz - ale ładna niespodzianka ;).
niedziela, 8 lipca 2012
Welcome back
:) - nie miałam jak zacząć posta, więc stwierdziłam, że zacznę go uśmiechem ;). W ten sposób, bo w duchu (pomimo raczej większej ilości problemów, niż mniejszej) jestem wesoła (taki mniejszy stopień szczęścia, do szczęścia jednak potrzeba czegoś dodatkowego) i - przede wszystkim - odpoczywam od pracy umysłowej, myślenia i organizowania sobie czasu pod kątem nauki. A teraz do rzeczy ;).
Jak już większość wie - jestem od 4 dni w pracy w Anglii. Mieszkam w Harlow, u Ewy i Jacka, których znam już od 4 lat - jest dobrze ;). Praca też jest ok - na UK Salads, gdzie już miałam okazję pakować warzywa 2 lata temu. Dla tych nieco mniej zorientowanych - krótki opis życia Polaków w kontekście pakowalni:
Moja praca opiera się na pakowaniu papryki, ogórków, pomidorów i bakłażanów (?) w UK. Cały proces odbywa się na pakowalni (packhouse), w pięknej, stalowej hali (nie zdałam stali, poprawka 4 września), wypełnionej maszynami i eee, chętnymi do pracy ludźmi. Ludzie są przede wszystkim Polakami, chociaż w tym roku obrodziło także Litwinami (Litwinkami bardziej jednak), Łotyszkami, i osobami, których jeszcze o narodowość nie zdążyłam zapytać. Do tego dochodzi fakt, że nasi przełożeni są z pochodzenia Tunezyjczykami - jest wesoło ;). Obowiązującym językiem jest polski i angielski, który każdy zna w podstawowym zakresie (zwroty typu 'go there', 'you, change Ewa', 'fuck off'). Pracuje ze mną część ludzi, których poznałam we wcześniejszych latach (jestem w Anglii 4 raz), bardzo się cieszyłam ze spotkania z niektórymi (jest przewesoły Krzysiu H., Aga, Magda, pani Ania, pani Halina, pani Teresa, która mi dała jeden ze swoich fartuchów (dostałam na wstępie rozmiar XL, sięgający mi do kostek)). Firma zatrudnia teraz o wiele więcej osób niż wcześniej, co oceniam z ludzkiego punktu widzenia negatywnie, jednak z pewnością jest dobrym zjawiskiem dla firmy. Rozwija się, wzbogaca swoją ofertę, kupuje maszyny - jest szansa, że kiedyś będzie gdzie przyjechać ;).
Jeśli miałam kiedyś okazję z kimś rozmawiać na temat Anglii, mówiłam, że ludzie tutaj różnią się trochę ode mnie. Zwłaszcza ci starsi, albo raczej ci do 30 roku życia. Ale to zdecydowanie temat na inny post.
Pracujemy nieco dłużej niż 2 lata temu, przez moje 3 dni siedzieliśmy (a raczej staliśmy, ruszając intensywnie rękami i podnosząc ciężary) niemal do 18. Byłam na gradzie ogórkowej (chyba ze 3 razy), pół dnia ważyłam małe pomidorki (260-280g w paczuszce), zbierałam ogórki, pakowałam małe, gałązkowe pomidory, kleiłam lejbelki i robiłam wiele innych, pomniejszych rzeczy. Mam czarne, ciężkie do doszorowania paznokcie (wszyscy mają), podrapane przedramiona (bluzki na ramiączkach (mi w pracy naprawdę gorąco :P. Temperatura na hali: 8 do 11 stopni C) plus podwinięte na maxa rękawy fartucha) i duże siniaki na rękach i udach. C'est la vie, grunt, że nie ma rumieńców od papryki :).
Chyba tyle tytułem wstępu ;) (tak szczerze - strasznie ciężko mi cokolwiek napisać dzisiaj. Jestem cały wieczór w salonie, z Ewą, Jackiem i Arturem, którzy wymagają mojego czynnego udziału w rozmowach. Mam nadzieję, że następny post będzie nieco porządniejszy :) ). Postaram się pisać częściej notki, choć z 2 słowa, i pewnie na temat pracy. Mam nadzieję, że większości z Was jednak etap packhouse'ów (jak to się odmienia?) został w życiu odpuszczony, i będziecie je czytać z ciekawością. Tymczasem wszystkim udanych wakacji, jakiekolwiek by one nie były. A w ramach rzeczy do zobaczenia, jeszcze kilka zdjęć z promu ;). Tym razem jechałam do Anglii autokarem (do Londynu 27 godzin, plus przesiadka na pociąg do Harlow), odcinek Calais - Dover (zwany powszechnie Kanałem La Manche) pokonywał na promie ;). Nie mam tylko ostatnich, najlepszych zdjęć, nie jestem w stanie ich przenieść w tym momencie z komórki na komputer.
PS Dzięki wszystkim za listy - nie mam kiedy na nie odpisać, choć oczywiście to zrobię asap. Strasznie się cieszę :), jak to dobrze mieć takie wsparcie w Polsce ;).
PPS Mam nieodparte wrażenie, że zapomniałam napisać o czymś bardzo ważnym. Tak jakbym długo myślała o czymś, co jest po zupełnie innej stronie skojarzeń, i w momencie pisania nie mogę sobie tego przypomnieć. Jeszcze może dopiszę, jak nie, to w innym poście.
PPPS Nie mam siły już tego czytać od nowa, sorki za jakieś błędy gramatyczne, poprawię potem.
Jak już większość wie - jestem od 4 dni w pracy w Anglii. Mieszkam w Harlow, u Ewy i Jacka, których znam już od 4 lat - jest dobrze ;). Praca też jest ok - na UK Salads, gdzie już miałam okazję pakować warzywa 2 lata temu. Dla tych nieco mniej zorientowanych - krótki opis życia Polaków w kontekście pakowalni:
Moja praca opiera się na pakowaniu papryki, ogórków, pomidorów i bakłażanów (?) w UK. Cały proces odbywa się na pakowalni (packhouse), w pięknej, stalowej hali (nie zdałam stali, poprawka 4 września), wypełnionej maszynami i eee, chętnymi do pracy ludźmi. Ludzie są przede wszystkim Polakami, chociaż w tym roku obrodziło także Litwinami (Litwinkami bardziej jednak), Łotyszkami, i osobami, których jeszcze o narodowość nie zdążyłam zapytać. Do tego dochodzi fakt, że nasi przełożeni są z pochodzenia Tunezyjczykami - jest wesoło ;). Obowiązującym językiem jest polski i angielski, który każdy zna w podstawowym zakresie (zwroty typu 'go there', 'you, change Ewa', 'fuck off'). Pracuje ze mną część ludzi, których poznałam we wcześniejszych latach (jestem w Anglii 4 raz), bardzo się cieszyłam ze spotkania z niektórymi (jest przewesoły Krzysiu H., Aga, Magda, pani Ania, pani Halina, pani Teresa, która mi dała jeden ze swoich fartuchów (dostałam na wstępie rozmiar XL, sięgający mi do kostek)). Firma zatrudnia teraz o wiele więcej osób niż wcześniej, co oceniam z ludzkiego punktu widzenia negatywnie, jednak z pewnością jest dobrym zjawiskiem dla firmy. Rozwija się, wzbogaca swoją ofertę, kupuje maszyny - jest szansa, że kiedyś będzie gdzie przyjechać ;).
Jeśli miałam kiedyś okazję z kimś rozmawiać na temat Anglii, mówiłam, że ludzie tutaj różnią się trochę ode mnie. Zwłaszcza ci starsi, albo raczej ci do 30 roku życia. Ale to zdecydowanie temat na inny post.
Pracujemy nieco dłużej niż 2 lata temu, przez moje 3 dni siedzieliśmy (a raczej staliśmy, ruszając intensywnie rękami i podnosząc ciężary) niemal do 18. Byłam na gradzie ogórkowej (chyba ze 3 razy), pół dnia ważyłam małe pomidorki (260-280g w paczuszce), zbierałam ogórki, pakowałam małe, gałązkowe pomidory, kleiłam lejbelki i robiłam wiele innych, pomniejszych rzeczy. Mam czarne, ciężkie do doszorowania paznokcie (wszyscy mają), podrapane przedramiona (bluzki na ramiączkach (mi w pracy naprawdę gorąco :P. Temperatura na hali: 8 do 11 stopni C) plus podwinięte na maxa rękawy fartucha) i duże siniaki na rękach i udach. C'est la vie, grunt, że nie ma rumieńców od papryki :).
Chyba tyle tytułem wstępu ;) (tak szczerze - strasznie ciężko mi cokolwiek napisać dzisiaj. Jestem cały wieczór w salonie, z Ewą, Jackiem i Arturem, którzy wymagają mojego czynnego udziału w rozmowach. Mam nadzieję, że następny post będzie nieco porządniejszy :) ). Postaram się pisać częściej notki, choć z 2 słowa, i pewnie na temat pracy. Mam nadzieję, że większości z Was jednak etap packhouse'ów (jak to się odmienia?) został w życiu odpuszczony, i będziecie je czytać z ciekawością. Tymczasem wszystkim udanych wakacji, jakiekolwiek by one nie były. A w ramach rzeczy do zobaczenia, jeszcze kilka zdjęć z promu ;). Tym razem jechałam do Anglii autokarem (do Londynu 27 godzin, plus przesiadka na pociąg do Harlow), odcinek Calais - Dover (zwany powszechnie Kanałem La Manche) pokonywał na promie ;). Nie mam tylko ostatnich, najlepszych zdjęć, nie jestem w stanie ich przenieść w tym momencie z komórki na komputer.
PS Dzięki wszystkim za listy - nie mam kiedy na nie odpisać, choć oczywiście to zrobię asap. Strasznie się cieszę :), jak to dobrze mieć takie wsparcie w Polsce ;).
PPS Mam nieodparte wrażenie, że zapomniałam napisać o czymś bardzo ważnym. Tak jakbym długo myślała o czymś, co jest po zupełnie innej stronie skojarzeń, i w momencie pisania nie mogę sobie tego przypomnieć. Jeszcze może dopiszę, jak nie, to w innym poście.
PPPS Nie mam siły już tego czytać od nowa, sorki za jakieś błędy gramatyczne, poprawię potem.
Subskrybuj:
Posty (Atom)