Cała afera trwa już co najmniej pół roku. Pierwszą czterolistną koniczynę znalazłam przed juwenaliami (nie pamiętam dokładnie okoliczności). Druga trafiła się na koncercie juwenaliowym, bodajże Jelonka, czym zadziwiłam Pawła. Potem były jeszcze co najmniej dwa razy. I kolejne, raz koło AGH, jak wracałam z Pauliną, i raz w domu, po weselu. Przyjechałam do Anglii lekko ponad 2 tygodnie temu, i, ku zdziwieniu Ewy, znalazłam już trzy. Jedną dostała Ewa, trzecia jest u mnie w portfelu, a drugą zjadła Sara (starym zwyczajem jedzenia wszystkiego, co moje :P). Scenariusz jest prawie zawsze ten sam - idę sobie drogą, spojrzę w dół, na dowolną trawkę i widzę czterolistną koniczynę. Czuję się bardzo szczęśliwym człowiekiem :P.
Cały tydzień spędziłam na maszynie Karola, robiąc pomidory amoroso. Nauczyłam się na niej stać tak, żeby mnie plecy nie bolały ;). Jutro może sobie gdzieś pojadę ;).
Tak w ogóle - w roku 2010 byłam też w Anglii, w pracy w tym samym miejscu, na UK Salads. Z powodu wyjazdu do Anglii zaczęłam pisać bloga, jeśli ktokolwiek chciałby poczytać coś z tego okresu, zapraszam do archiwum ;).
Tak w ogóle, chciałam dodać, że czterolistne koniczyny nie są dla mnie żadnym paranormalnym zjawiskiem - jako dziecko zbierałam je w wiadomym miejscu wraz z Olą S., poza tym całkiem sporo rośnie koło sznurka na pranie u mnie w domu. Co nie oznacza, że nie uważam ich za zapowiedź czegoś przyjemnego (co pewnie i tak by się zdarzyło) ;)
OdpowiedzUsuń