Dziś banalnie :). Uzupełnione o obrazek z internetu (ściągnęłam z fb, lepsze źródło jest chyba wyrysowane :) i piosenkę.
Zauważyłam, że czasem jakiś stan jest jest przyjemny w określonym kontekście - przyjemnie jest być dziewczyną, gdy nie trzeba iść na wojnę (generalizuję, ale chcę pokazać ideę :P), przyjemnie jest być matką, gdy się dostaje laurkę na dzień matki, przyjemnie jest być naukowcem, gdy wyniki doświadczeń wpasowują się w krzywą teoretyczną. Z kolei po przeciwnej stronie stanu zadowolenia z czegoś (czasem niezależnego od nas) jest strach i zobowiązania, jakie niesie dana rola. Dziewczyny raz na miesiąc mają ufundowany przez naturę ból brzucha, matki nieustannie drżą o los potomstwa, naukowcy klną tak, że każde odkrycie powinno być święcone przed aplikacją.
Tak samo skończenie studiów. Bycie magistrem jest super zaraz po obronie, jest super jak się pracuje, jest super w ogóle przez całe dalsze życie. Jednak jest nieco niepokojące przy sesji na AGH, a raczej przy końcu ostatniej rzeczy, pod którą trzeba było ustawiać grafik. Tytuł zawodowy stał się kamieniem, który przykrył stary, bezpieczny dom studiów politechnikowych, na którym trzeba budować nowy początek. I to budować przez najbliższe miesiące, z materiałów znalezionych nieopodal. Bycie magistrem wymaga, a będzie wymagało jeszcze więcej, gdy złożę aghowy indeks po sesji.
Ruch, aktywność, szukanie dróg, opcji, ścieżek, możliwości. I prób, które trzeba wykonać, żeby potem nie żałować.
Do something until it's too late.
piątek, 31 stycznia 2014
sobota, 25 stycznia 2014
Magisterium
No i doczekałam się kropki ;).
Plus minus pięć i pół roku temu rozpoczęłam studia budowlane. Rozpoczęłam je wykładem z mechaniki teoretycznej, biletem miesięcznym, nadzieją i ciekawością, jednak (czemu się teraz dziwię) przede wszystkim przerażeniem. Przerażało mnie miasto, przerażali nowi ludzie, przerażały całki i różniczki, przerażał przedmiot o nazwie 'konstrukcje sprężone i prefabrykowane', który majaczył gdzieś na dole rozpiski toku studiów. O trzech literkach przed nazwiskiem i bezpośrednio je poprzedzających trudach jeszcze nie myślałam - dość było potworów wcześniej.
Życie pokazało, jak naprawdę wyglądało studiowanie. Abstrahując od miliona ludzi, chwil, przeżyć, wspomnień (które gdzieś sobie chowam, także na tym blogu), studia nauczyły mnie wiele. Pokazały mi przede wszystkim jak patrzeć na świat pod kątem mechaniki i fizyki, jak dostrzegać zjawiska i czuć potrzebę ich wyjaśnienia. To jest właśnie humanizm studiów inżynierskich.
Poznałam wiele osób, które historia nazwie dobrymi pedagogami i prawdziwymi naukowcami. Poznałam także ludzi, którzy nigdy na uczelnię nie powinni trafić. Przesiedziałam wiele godzin (które rozciągały się na noce nieraz) nad projektami/rysunkami/zwierzeniami, złościłam się, cieszyłam, płakałam i śmiałam się. Dochodziłam do granic - by zobaczyć nowy horyzont (w rejonach granicy plastyczności).
Plus minus pięć i pół roku temu rozpoczęłam studia budowlane. Rozpoczęłam je wykładem z mechaniki teoretycznej, biletem miesięcznym, nadzieją i ciekawością, jednak (czemu się teraz dziwię) przede wszystkim przerażeniem. Przerażało mnie miasto, przerażali nowi ludzie, przerażały całki i różniczki, przerażał przedmiot o nazwie 'konstrukcje sprężone i prefabrykowane', który majaczył gdzieś na dole rozpiski toku studiów. O trzech literkach przed nazwiskiem i bezpośrednio je poprzedzających trudach jeszcze nie myślałam - dość było potworów wcześniej.
Życie pokazało, jak naprawdę wyglądało studiowanie. Abstrahując od miliona ludzi, chwil, przeżyć, wspomnień (które gdzieś sobie chowam, także na tym blogu), studia nauczyły mnie wiele. Pokazały mi przede wszystkim jak patrzeć na świat pod kątem mechaniki i fizyki, jak dostrzegać zjawiska i czuć potrzebę ich wyjaśnienia. To jest właśnie humanizm studiów inżynierskich.
Poznałam wiele osób, które historia nazwie dobrymi pedagogami i prawdziwymi naukowcami. Poznałam także ludzi, którzy nigdy na uczelnię nie powinni trafić. Przesiedziałam wiele godzin (które rozciągały się na noce nieraz) nad projektami/rysunkami/zwierzeniami, złościłam się, cieszyłam, płakałam i śmiałam się. Dochodziłam do granic - by zobaczyć nowy horyzont (w rejonach granicy plastyczności).
23 stycznia opowiedziałam (z uśmiechem na ustach, bo jeden slajd jakieś dyslokacje uskuteczniał :P) ośmioosobowej komisji o moim drgającym budynku, na co ta odwdzięczyła się prostymi pytaniami. Potem trzech przemiłych panów pytało mnie o dachy ciesielskie, a następnie poprosiło o przegląd wszystkiego, co im do głowy przyszło z zakresu dynamiki i o kryterium wytężeniowe w mechanice pękania (!?!). A na koniec, wspominany tu kilka razy pan od wytrzymałości, mechaniki kompozytów, mechaniki pękania i kilku innych hobbystycznych mechanik, uścisnął mi mocno rękę i powiedział, że od tej pory jestem panią magister inżynier.
Po kilku nieziemsko stresujących dniach, po kilkunastu nerwowych tygodniach, po paru miesiącach intensywnego myślenia, po tych pięciu latach nauki, niespania, poznawania, położono nam na naszym naukowym torcie wisienkę z łacińską etymologią. Tym słodszą, czerwieńszą i bardziej soczystą, im więcej czasu, pracy i siebie włożyliśmy w proces studiowania. Patrzy się na ten tort, który jest najpiękniejszy na świecie, (i który z marszu umieszcza się w atmosferze azotu, by nie daj czego się nie utlenił), i czuje się nieopisane emocje, z których wybija się radość mieszająca się z ulgą. (Tak naprawdę tą ulgę zrozumiałam dopiero dzisiaj, jedząc kanapkę, patrząc na znany od ponad 5 lat korek na skrzyżowaniu Wiślickiej i Bora-Komorowskiego. Jedząc bez pośpiechu i zastanawiania się, gdzie położyłam notatki x, albo przypominania sobie wzoru y. Ani z jedzenia, ani z patrzenia nie musiało nic wynikać. Takie coś zdarza się tylko przy pakowaniu ogórków :P). :D Ale się cieszę :).
Prócz tej radości i uczuć towarzyszących, nagle odkrywa się jednak, że coś się skończyło. Okropne słowa 'już nigdy nie' wplatają się w zdania i w myśli, jakiś cel został osiągnięty, a nowy jeszcze nie wykiełkował wystarczająco, by przesadzić go do osobnej doniczki. Zostaje pustka i pytanie o dalszą drogę.
Prócz tej radości i uczuć towarzyszących, nagle odkrywa się jednak, że coś się skończyło. Okropne słowa 'już nigdy nie' wplatają się w zdania i w myśli, jakiś cel został osiągnięty, a nowy jeszcze nie wykiełkował wystarczająco, by przesadzić go do osobnej doniczki. Zostaje pustka i pytanie o dalszą drogę.
Ankietę zrobiłam pewnie na wiosnę w tamtym roku - gdy myślałam, że październik będzie miesiącem krytycznym. Moja sytuacja wyjaśni się pewnie końcem marca.
Wiecie, co jest dobre w kropkach? Że zawsze można je zamienić na przecinek lub średnik :).
PS Świeżo upieczonego ( :P ) Magistra wychowało stado ludzi, począwszy od niezrównanej Rodzicielki. Jak w reklamie :P. Dziękuję :).
poniedziałek, 20 stycznia 2014
piątek, 17 stycznia 2014
Półkula i autorytety
Post na specjalne życzenie Wiernej Czytelniczki :), która to przerwała maraton z hipotezami wytężeniowymi (w końcu chyba wiem, o co w nich chodzi!) tym oto testem :). Wyszło mi 13 do 87 dla półkuli prawej (:P), co podsumowałam stwierdzeniem: 'a myślałam, że języki ogarniam i jestem logiczną racjonalistką, ale widzę, że to tylko moja wyobraźnia :)'. Kto zrobi - załapie :).
Korzystając z rozpoczętego posta, opiszę jeszcze jedną rzecz, na którą natknęłam się przypadkiem. Czytając książkę do wytrzymałości materiałów, znalazłam w niej zwrot 'par excelence' (którego dokładnego tłumaczenia jeszcze nie znałam :P). Każdy kto mnie zna, wie, że jestem fanką średników, kształtnych zdań i nietuzinkowych słówek, zwłaszcza w książkach stricte technicznych. Wiadomo - inżynier humanistą być nie musi, jednak sposób pisania i elokwencja wiele mówią o człowieku. Bardzo w moich oczach tracą osoby, które nie potrafią się zdobyć na to, by ich książka była choćby 'możliwa do przeczytania' (a takich niestety od groma). W każdym razie pan zaplusował, więc zapragnęłam pokonwersować z googlami na jego temat.
Zadanie okazało się nie takie łatwe (pan nie istnieje jako hasło na wikipedii), jednak wyszukiwarka zaprowadziła mnie do dwóch stron - wspomnień. Jedne napisał szukany pan, na temat profesora - swojego przyjaciela i mentora, natomiast drugie dotyczyły jego osoby, i zostały przygotowane przez mojego pana od, hmmm, mechaniki kompozytów (pan jest w miarę wszechstronny, ciężko się zdecydować). Oba teksty podlinkowałam, kto nie jest zajęty sesją, niech sobie przeczyta. Tak na marginesie dodam, że ów pan od mechaniki kompozytów też ładną językowo książkę napisał :P.
Ucząc się pilnie do obrony, oczywiście zajęłam się czytaniem tekstów, z których wyłoniły mi się dwie sylwetki inżynierów i pedagogów. Dwa pozytywne opisy, wzbogacone o śmieszne i prywatne historyjki. Dwoje ludzi, których książki mogłabym mieć właśnie na biurku. Są to dobre historie.
Pisałam nie tak dawno o Kompanii Braci, o potrzebie przeżywania mocnych emocji, które są spoiwem łączącym ludzi. Temat dzisiejszy trochę wpasowuje się w tamten - przypadkiem nadziałam się na charakterystykę kogoś, kto powinien mi w ten właśnie sposób zostać przedstawiony - jako autorytet - legenda. Na początku drogi, gdy inżynier kojarzył mi się z panem Mieciem z budowy, gdy próbowałam sobie połączyć nieprawdziwy obraz majstra w gumiakach ze sztucznym wyobrażeniem chuderlaka rozwiązującego równania różniczkowe. Tak naprawdę chyba nie obchodzi mnie, czy wszyscy (albo chociaż autorzy wspomnień) 'lubili' opisywanych panów, czy ich cenili (ze względu na wiedzę z mechaniki, czy raczej wiedzę życiową?), czy zgadzali się z ich decyzjami, czy ich szanowali... Z ludźmi, podobnie jak z całym życiem, jest tak, że po czasie pamięta się przede wszystkim te dobre chwile - i chwała za to :) - więc niech będą to opisy prawdziwe. Prawdziwych ludzi, z których można brać przykład, ludzi blisko.
Korzystając z rozpoczętego posta, opiszę jeszcze jedną rzecz, na którą natknęłam się przypadkiem. Czytając książkę do wytrzymałości materiałów, znalazłam w niej zwrot 'par excelence' (którego dokładnego tłumaczenia jeszcze nie znałam :P). Każdy kto mnie zna, wie, że jestem fanką średników, kształtnych zdań i nietuzinkowych słówek, zwłaszcza w książkach stricte technicznych. Wiadomo - inżynier humanistą być nie musi, jednak sposób pisania i elokwencja wiele mówią o człowieku. Bardzo w moich oczach tracą osoby, które nie potrafią się zdobyć na to, by ich książka była choćby 'możliwa do przeczytania' (a takich niestety od groma). W każdym razie pan zaplusował, więc zapragnęłam pokonwersować z googlami na jego temat.
Zadanie okazało się nie takie łatwe (pan nie istnieje jako hasło na wikipedii), jednak wyszukiwarka zaprowadziła mnie do dwóch stron - wspomnień. Jedne napisał szukany pan, na temat profesora - swojego przyjaciela i mentora, natomiast drugie dotyczyły jego osoby, i zostały przygotowane przez mojego pana od, hmmm, mechaniki kompozytów (pan jest w miarę wszechstronny, ciężko się zdecydować). Oba teksty podlinkowałam, kto nie jest zajęty sesją, niech sobie przeczyta. Tak na marginesie dodam, że ów pan od mechaniki kompozytów też ładną językowo książkę napisał :P.
Ucząc się pilnie do obrony, oczywiście zajęłam się czytaniem tekstów, z których wyłoniły mi się dwie sylwetki inżynierów i pedagogów. Dwa pozytywne opisy, wzbogacone o śmieszne i prywatne historyjki. Dwoje ludzi, których książki mogłabym mieć właśnie na biurku. Są to dobre historie.
Pisałam nie tak dawno o Kompanii Braci, o potrzebie przeżywania mocnych emocji, które są spoiwem łączącym ludzi. Temat dzisiejszy trochę wpasowuje się w tamten - przypadkiem nadziałam się na charakterystykę kogoś, kto powinien mi w ten właśnie sposób zostać przedstawiony - jako autorytet - legenda. Na początku drogi, gdy inżynier kojarzył mi się z panem Mieciem z budowy, gdy próbowałam sobie połączyć nieprawdziwy obraz majstra w gumiakach ze sztucznym wyobrażeniem chuderlaka rozwiązującego równania różniczkowe. Tak naprawdę chyba nie obchodzi mnie, czy wszyscy (albo chociaż autorzy wspomnień) 'lubili' opisywanych panów, czy ich cenili (ze względu na wiedzę z mechaniki, czy raczej wiedzę życiową?), czy zgadzali się z ich decyzjami, czy ich szanowali... Z ludźmi, podobnie jak z całym życiem, jest tak, że po czasie pamięta się przede wszystkim te dobre chwile - i chwała za to :) - więc niech będą to opisy prawdziwe. Prawdziwych ludzi, z których można brać przykład, ludzi blisko.
wtorek, 14 stycznia 2014
Finite incantatem
Radość i utrapienie mojego ostatniego półrocza w poniedziałek zostało wydane w 3 egzemplarzach i stało się plikiem na komputerze read-only. Wychowałam jak dziecko, od małego, od idei. Odchowałam, karmiąc pomysłami (z różnym skutkiem, ale w dobrej wierze), poiłam czasem (swoim i cudzym), zasypiając i budząc się z myślą przy nim (plus raz z głową obok klawiatury), przelewałam ciepło i emocje w obojętną na wszystko stronę bierną. Wyszło jakoś 108-109 stron (zależy jak je numeruję) wraz ze wszystkimi wymyślonymi przez ludzkość spisami i streszczeniem. Kto ma ochotę, może poczytać sobie wstęp. Istnieje dość spore (15 stron!), polskie streszczenie - jeśli ktoś jest zainteresowany, niech w dowolny sposób da mi znać, z chęcią wyślę ;).
Dziękuję wszystkim, którzy dobrym słowem, radą, pomysłem, cierpliwością i wszystkim innym pomogli mi w moim zadaniu. Jesteście kochani, i bez Was byłoby mi dużo, dużo trudniej :).
I trzymajcie za mnie kciuki w dniu obrony :). Do tego czasu mnie nie ma.
Dziękuję wszystkim, którzy dobrym słowem, radą, pomysłem, cierpliwością i wszystkim innym pomogli mi w moim zadaniu. Jesteście kochani, i bez Was byłoby mi dużo, dużo trudniej :).
I trzymajcie za mnie kciuki w dniu obrony :). Do tego czasu mnie nie ma.
niedziela, 5 stycznia 2014
Lagrange na celowniku
3 strony za dzień w 80% rzetelny. Dawno nie było takiej naukowej uczciwości, która jak widać nie weszła w układy z wydajnością. Gdyby Lagrange jeszcze żył, musiałby się dziś ukrywać przed moimi pięknymi skądinąd oczyma, spod których wychylała się żądza mordu. Z braku matematyka zadowala się jabłkami, ale wiadomo jak ciężko utrzymać żądze na wodzy.
Gdyby ktoś potrzebował, energię kinetyczną zaznacza się w anglojęzycznej literaturze literą T. Tak dla zmyłki. I tylko w niektórych książkach.
Wybrałam się w podróż. Dzień był słoneczny, słonecznością bez żadnej chmurki na połaciach głębokiego, ciemnego błękitu. Jechałam jako pasażerka błękitnym (?) kabrioletem, po prostej, pustej, zamiejskiej drodze stanu Nevada (mogę przysiąc, że mignęła mi tabliczka). Z radia leciało głośno sweet child o'mine, a ja uśmiechałam się ze spokojem. Jedziemy. ... .
Nagle, z ostatnią nutą piosenki znalazłam się z powrotem na krześle, wyprostowana, z oczami otwartymi i nie zmęczonymi. Nawet w trakcie przewracania strony. Pierwszy raz mi się to zdarza, z nerwów ani chybi.
Albo z niezdecydowania. Nie wiem, czy kląć, czy płakać. Siedzieć do oporu, przetłumaczyć bez wkładu własnego co bądź (hmm, kto przeczyta? pani promo, może pan recenzent, za to na pewno pokolenia za mną, przed którymi się to samo zadanie postawi. Będą oglądać indeksy, zbliżać rysunki, wzdychać do wykresów abaqusowych. Kopiować co bądź albo szukać inspiracji. I zastanawiać się, z jakiej racji praca wirtualna to u mnie 'power of external forces')? Przespać zimę?
Jak rzadko mam tak, by poświęcać czemuś czas, energię, uwagę, a i tak nic prawie z tego nie mieć! Jak placek, do którego zapomniało się wsypać proszek do pieczenia. Nie wyrósł zupełnie. O czym ja zapominam?
Gdyby ktoś potrzebował, energię kinetyczną zaznacza się w anglojęzycznej literaturze literą T. Tak dla zmyłki. I tylko w niektórych książkach.
Wybrałam się w podróż. Dzień był słoneczny, słonecznością bez żadnej chmurki na połaciach głębokiego, ciemnego błękitu. Jechałam jako pasażerka błękitnym (?) kabrioletem, po prostej, pustej, zamiejskiej drodze stanu Nevada (mogę przysiąc, że mignęła mi tabliczka). Z radia leciało głośno sweet child o'mine, a ja uśmiechałam się ze spokojem. Jedziemy. ... .
Nagle, z ostatnią nutą piosenki znalazłam się z powrotem na krześle, wyprostowana, z oczami otwartymi i nie zmęczonymi. Nawet w trakcie przewracania strony. Pierwszy raz mi się to zdarza, z nerwów ani chybi.
Albo z niezdecydowania. Nie wiem, czy kląć, czy płakać. Siedzieć do oporu, przetłumaczyć bez wkładu własnego co bądź (hmm, kto przeczyta? pani promo, może pan recenzent, za to na pewno pokolenia za mną, przed którymi się to samo zadanie postawi. Będą oglądać indeksy, zbliżać rysunki, wzdychać do wykresów abaqusowych. Kopiować co bądź albo szukać inspiracji. I zastanawiać się, z jakiej racji praca wirtualna to u mnie 'power of external forces')? Przespać zimę?
Jak rzadko mam tak, by poświęcać czemuś czas, energię, uwagę, a i tak nic prawie z tego nie mieć! Jak placek, do którego zapomniało się wsypać proszek do pieczenia. Nie wyrósł zupełnie. O czym ja zapominam?
piątek, 3 stycznia 2014
resolution directe
Mój dzisiejszy dzień wyznaczało równanie różniczkowe. Zwyczajne, drugiego rzędu, nazwane szumnie równaniem ruchu. Z nieznanych przyczyn jeden autor zamienił w swojej książce małą omegę na małe p, co wcześniejszy użytkownik podręcznika skrzętnie popoprawiał. Lagrange pałęta się z Hamiltonem między wódką a zakąską, między świtem a mgłą, albo między fb a herbatą. A ja między nimi.
Nie wiem dlaczego większość książek mających w nazwie 'dynamika' ma ponad 600 stron. Z których nijak nie wybiorę pod siebie kawałka, nie przeczytawszy przynajmniej setki. Zbyt ubogam w wiedzę, by móc patrzeć na angielskie tomiszcza (Chopra - 794 str), bogate za to w damping ratio i różne niezbędne integrals. Matrice de masse modale wychylająca się z francuskich kserówek byłaby odpowiedzią na moje wszystkie potrzeby (w końcu byłam na tym uczona, jest krótkie, bogate we wzory i wspaniałe po prostu), gdyby nie zabójczy język. Nie ogarniam.
(... czytam na ebookach googlowych recenzję książki xyz. Cytuję: "Actually, I prefer abc book. But abc book is about 170 pages and this one is about 650 pages. And you get much more material with this book." . Ściągnęłam obie. Problem ten, co wcześniej - fizycy inaczej uczą mechaniki niż budowlańcy. Chyba idę spać.)
(Albo nie - zastanawiam się jeszcze, ilu ludzi naprawdę przeczyta te książki. Mające setki stron, tysiąc równań wszelakiego rodzaju, znaczki o jakich się Grekom nie śniło, wariacje potykające się o pochodne i sumy. Wymagające wiedzy, czasu i matematyki. Zaczynam podejrzewać, że na świecie funkcjonuje tajna sekta naukowców, którzy żyją w świecie rytuału chi kwadrat i grupowego rozwiązywania równań różniczkowych na czarnych mszach. Że ludzkość o nich nie wie, a oni obliczają skrycie ruch każdej cząsteczki, kursy euro i wyniki meczy tenisowych, co jakiś czas wypuszczając iluśtam stronicowe cudo w celach zarobkowych. Bo zwykły, szary magister odpada przy 10 stronie).
Nie wiem dlaczego większość książek mających w nazwie 'dynamika' ma ponad 600 stron. Z których nijak nie wybiorę pod siebie kawałka, nie przeczytawszy przynajmniej setki. Zbyt ubogam w wiedzę, by móc patrzeć na angielskie tomiszcza (Chopra - 794 str), bogate za to w damping ratio i różne niezbędne integrals. Matrice de masse modale wychylająca się z francuskich kserówek byłaby odpowiedzią na moje wszystkie potrzeby (w końcu byłam na tym uczona, jest krótkie, bogate we wzory i wspaniałe po prostu), gdyby nie zabójczy język. Nie ogarniam.
(... czytam na ebookach googlowych recenzję książki xyz. Cytuję: "Actually, I prefer abc book. But abc book is about 170 pages and this one is about 650 pages. And you get much more material with this book." . Ściągnęłam obie. Problem ten, co wcześniej - fizycy inaczej uczą mechaniki niż budowlańcy. Chyba idę spać.)
(Albo nie - zastanawiam się jeszcze, ilu ludzi naprawdę przeczyta te książki. Mające setki stron, tysiąc równań wszelakiego rodzaju, znaczki o jakich się Grekom nie śniło, wariacje potykające się o pochodne i sumy. Wymagające wiedzy, czasu i matematyki. Zaczynam podejrzewać, że na świecie funkcjonuje tajna sekta naukowców, którzy żyją w świecie rytuału chi kwadrat i grupowego rozwiązywania równań różniczkowych na czarnych mszach. Że ludzkość o nich nie wie, a oni obliczają skrycie ruch każdej cząsteczki, kursy euro i wyniki meczy tenisowych, co jakiś czas wypuszczając iluśtam stronicowe cudo w celach zarobkowych. Bo zwykły, szary magister odpada przy 10 stronie).
Lokalizacja:
Kraków, Polska
Subskrybuj:
Posty (Atom)