czwartek, 31 stycznia 2013

Tajemnica

Tajemnice są czymś bardzo prywatnym. To duszki, które lubią ciemne miejsca, cztery oczy, zamknięte pokoje, spacery o dziwnych porach, dna serc i umysłów. Są najcenniejszym skarbem, pielęgnowane, karmione, pamiętane i zachowane dla wybranych. Stwarzają poczucie sensu, misji. Niebezpieczne w rękach wroga, którym jest każdy - każdy, kto może wykorzystać informację, zhańbić świętość, czy po prostu wiedzieć. A wiedza jest czasem kluczem otwierającym sakrum duszy.

Tajemnice zdradzamy my sami, nieprzypadkowym słowem, odruchem, rumieńcem, pytaniem albo jego brakiem. Po jakimś czasie sekret rośnie, rozpycha się, wychodzi każdym dostępnym otworem, by w chwili zaskoczenia lub słabości objawić się światu.

Gdy nie wie nikt - wszystko jest w porządku, tajemnica jest bezpieczna i tylko nasza. Ale po jakimś czasie, gdy czujemy się bezpieczni, a ona puchnie, uwiera, pokazuje się w oczach, mówimy o niej komuś. Po pierwszej osobie przychodzi ochota na kolejną, tajemnica przestaje być dobrze skrywanym skarbem, przechodzi do codziennych myśli. Powszednieje, zwłaszcza, jeśli nie widzimy negatywnych skutków jej wyjawienia. Ryzykujemy, kusimy los, dajemy szansę na odkrycie - bo każdy sekret po jakimś czasie chce być wyjawiony. Gdy już nikomu nie zagraża, gdy jego chwila minęła, jest jak wyjaśnienie historii, podsumowanie detektywa w kryminale, fala niosąca zrozumienie, które jest warunkiem spokoju. By można było zacząć wszystko na nowo.



sobota, 26 stycznia 2013

the early bird catches the worm

Mogę napisać - w końcu mamy sesję ;). Wspaniałą, bo niemal pozbawioną egzaminów, pełną wolnego czasu, który można poświęcić na co się tylko chce (a chce się zazwyczaj siłą rozpędu, projekty, albo wiedza na egzaminy. Ot, tak o, żeby uczcić tradycję). O tym, że sesja jest straszna mówią tylko ci, którzy nigdy nie studiowali.

Natalia obchodzi urodziny (z grudnia) w imprezowni. Nie miałam po co zostać, więc przyszłam do pokoju. Tutaj przynajmniej mam nieograniczony dostęp do kakaa 'puchatek'.

Byłam dzisiaj ze znajomymi na basenie. Wracając, Wilku opowiadał:
'Robiłem na pierwszym semestrze stali projekt, sam, starałem się. Cała podkładka moja. Potem pani pytała nas, na początku były pytania łatwe, wszyscy mieli piątki. Mam takie nazwisko, że jestem przy końcu listy, i już pytano o trudne rzeczy, czegośtam nie wiedziałem i dostałem 4. Bez sensu, od tego czasu już mi się nie chciało. Bo po co?'
Czemu tak jest, i po ilu razach ludzie przestają się starać? Nie zbliżać się do mnie na mniej niż 2 metry, kąsam, gryzę i wszystko inne zapewniam. Skoro niekąsanie i niegryzienie żadnych efektów nie daje, to przynajmniej skorzystam z satysfakcji własnego terytorium. W pokemonach potion znajdowało się w trawie..

Robiłam dzisiaj dwie laborki na chemii fizycznej (chyba ostatnie sensowne zajęcia z semestrze). Na obu używało się 96% roztworu alkoholu etylowego - raz do czyszczenia spektroskopu, a raz do miareczkowania toluenu. Za każdym razem ręce miałam prawie całe utytłane w owym alkoholu, którego opary unosiły się nie tylko nad moim stanowiskiem. Podeszła do mnie pani:
'Noo, po tych dwóch doświadczeniach ja bym już za kierownicą nie siadała..'
Było śmiesznie.

Polecam wszystkim ankiety po prawej - są dwie nowe. Szczególnie stała Plancka mnie interesuje :).

poniedziałek, 21 stycznia 2013

najgorszy dzień w roku

By nie było takich całkiem smutnych i niemrawych postów, poopowiadam Wam, jak mija mi dzień, zwany najgorszym dniem w roku ;).

Zaczął się co prawda dość wcześnie, jakimś dziwnym, stłumionym budzikiem (odkryłam, jak należy sypiać, jeśli ktoś nie wie, polecam), potem szybką nauką, która wcale nie chciała zaprocentować na kolokwium z chemii fizycznej, ale potem już było tylko lepiej ;).

Jeszce przed kolokwium dowiedziałam się, że dziwnym sposobem doceniono moje wysiłki na innym kolokwium (z głupoty wyprowadzane równanie na spadek naprężeń przy relaksacji czegośtam) i reologię zaliczono mi na 4,5, bez dalszego pytania i innych niepokojących studenta aktywności. Koło 12 Oskar przekazał mi przecudowną wiadomość o odnalezieniu mojego tematu projektu z mechaniki budowli, co zaoszczędziło mi kolejek, tworzenia na nowo części kratownicowej i komentarzy pana, który należy do tych, co sobie takich wybitnych okazji nie odpuszczają. Siedząc na AGHowym, guestowym internecie, odkryłam, że zdałam kolokwium z ustrojów powierzchniowych (co prawda na 3, ale zawsze coś), którego w momencie pisania planowałam nie zdać. Po południu przyszły kolejne radosne wieści, tym razem o 4 z dynamiki. Pan od mechaniki kompozytów na argument 'nie mogłam sobie poradzić z matematyczną stroną obliczeń w mathcadzie' pouśmiechał się ze mną i nie wyraził dezaprobaty wobec późniejszego oddania owego projektu (ale wciąż nie wiem, czy jutro mogę pisać egzamin zerowy). Jeśli przez najbliższą godzinę nic się nie zmieni, mogę z powodzeniem mieć takie dni w roku ;).

Gdy coś wychodzi, nastawienie pozytywne od razu wzrasta, i ma się więcej energii do dalszych działań ;). W Akademii Przyszłości mówili o technice 'małych kroków' - by stawiać przed dziećmi 'małe' zadania, czyli wykonalne dla nich, na ich poziomie, albo lekko powyżej jego, gdyż sukcesy motywują do działania ;). Naprawdę polecam każdemu. I - powodzenia na sesji! :)

I piosenka dla Was ;).

niedziela, 20 stycznia 2013

Bal Lądowca

Trzeba spojrzeć prawdzie prosto w oczy i przyznać - jestem na 5 roku studiów. Ma to wiele konsekwencji, między innymi każe się zastanawiać nad swoim życiem pod kątem pracy, zainteresowań budowlanych, przypomina o potrzebie założenia rodziny, i ustatkowaniu się, cokolwiek by to miało znaczyć (brak 2 kucyków i gonitw do autobusu?). Ma także o wiele przyjemniejsze strony, jak bale wydziałowe.

Na bal może pójść absolutnie każdy student wydziału, jednak przyjęło się, że zaproszenia są skierowane przede wszystkim do ostatniego rocznika - czyli do nas. Pomimo kolokwiów, egzaminów, projektów tworzących ostatnią poważną sesję w naszym życiu, wybraliśmy się akademikiem na Bal Lądowca 2013 ;), który odbył się w miniony piątek.

Dzięki Madzi i Kasiom w ten dzień wyglądałam naprawdę ślicznie - miałam czarna sukienkę, którą dostałam od Gosi na któreś urodziny (moja ulubiona forever and ever), przewiązaną czerwoną szeroką wstążką (pomysł Kaś, od których dostałam także czerwoną biżuterię). Włosy upięła mi Madzia - przywilej mieszkania na akademikach -zawsze można na kogoś liczyć (Madzia zajęła się potem prasowaniem iluśtam męskich koszul :P).

Sam bal był bardzo przyjemnym rodzajem imprezy - każdy był ładnie ubrany, chłopcy dbali o nas, a taniec belgijski za 3 razem w końcu zaczął nam wychodzić ;). Atrakcją był występ klaunów (przewidzieli jeżdżenie na  jednokołowym rowerku o różnej wysokości, co wobec niskiego sufitu było jeszcze trudniejsze), oraz napis 'bal lądowca' (albo równoznaczny :P), płonący żywym ogniem na balkonie. Na tle którego (płonął legalnie) wszyscy robili sobie zdjęcia :P, nie zważając na to, że wychodzą zziajani na mróz bez żadnego ubrania. Bardzo się cieszę, że na niego poszłam ;), i dziękuję bardzo mojemu partnerowi.

Prawdziwe cuda zdarzyły się jednak następnego dnia - okazało się, że 2 osoby, które bardzo chciały iść na bal, jednak mogą się wybrać (politechnika świętowała cały weekend, zależnie od wydziału). Lubię, jak świat się tak ładnie układa ;).

A teraz powrót do rzeczywistości, czyli... mechanika kompozytów.

środa, 16 stycznia 2013

może po prostu się nie da?

Od początku stycznia mam zaległości na uczelniach. Myślę, że wcześniej też one były (nooo, jakby patrzeć globalnie to moje zaległości z historii pewnie sięgają podstawówki), ale po sylwestrze poczułam przed sobą chłód nadchodzącej sesji, a za sobą chłód ziejącej pustki manualnej. Małooo umiem :(.

Mało umiem, i ten stan bardzo mnie męczy. Na pewno nie jestem osobą, która wychodząc po egzaminie cieszy się, że dostała 4, a wszystko napisala 'na ściągach', albo się nic wcześniej nie ucząc (tj. cieszyć pewnie bym się cieszyła, ale raczej z ulgi, że coś za mną, niż z chytrego sposobu poradzenia sobie z problemem). Wręcz przeciwnie momentami. Nienawidzę nie wiedzieć, nie kojarzyć czegoś, co powinnam, nie pamiętać. Powinnam się więcej uczyć, czytać, szybciej pracować...

Problem w tym, że ostatnio się nie da. Busy zaczęło mi się już w grudniu, chociaż nawet październik i listopad były o wiele bardziej pracowite niż we wcześniejszych latach. Od dwóch tygodni dłużej niż 5 godzin śpię tylko w weekendy, za dnia próbując ogarnąć co się da (grudzień tak samo, ale to stare dzieje). Organizacja czasu fatalna, ostatnie 3 godziny z dnia (jakoś między 23 a 2 w nocy) są najczystszym temps perdu jaki istnieje. Budziki nastawiane na godziny poranne nic nie dają - najczęściej i tak nie wstaję. W tych nielicznych przypadkach, gdy jednak się uda... (dzisiaj budzik z 5, po kilku przestawieniach okazał się skuteczny o 5:48, przy czym czytać ochronę środowiska zaczęłam koło 6:30. O 6:55 zapadła decyzja o pójściu spać do 8) ... budzę się ze współczynnikiem szczęśliwości bliskim 0 bezwzględnemu i najczęściej nie na wiele mi się owy czas przydaje. Ostatnio stosuję dziwną jak na siebie taktykę - nie wiem jak coś zrobić, to idę spać (i nastawiam budzik na dziwną godzinę, patrz 2 zdania wyżej).

Zastanawiałam się, czy dzień lub dwa łóżkowego odpoczynku by coś zmieniły, czy bym zatęskniła do zbrojenia rozciąganego, spektrów odpowiedzi, znakowania momentów w stanie płytowym. Czy tęskna ręka skieruje myszkę na ROBOTA, czy na znaczek google chrome. Nie zrobię tak, bo za bardzo się boję, że to nic nie da. A czas leci, niezdane egzaminy deprymują, niewiedza przy projektach wpędza w smutne refleksje na temat sensu tych a nie innych studiów.

Widzę dzisiaj 3 wyjścia - albo jam leniwa, albo niezdolna, albo po prostu się nie da wszystkiego na raz. Człowiek się nie ugnie ponad 1/250 swojej wysokości, nie zarysuje, nie zwichrzy, nie wyboczy. zmęczenie asymptotycznie będzie zmierzać do SGN, którego nie przekroczy, bo co, tkanki by miały polecieć, czy rozum nie wytrzymać? Tylko będzie zmęczony, niemożliwie zmęczony, właściwie nie wiedząc z czego (a więc tym bardziej). I jednocześnie zdziwiony i zły, że nie daje rady nauczyć się na 3 zaliczeniówki, kolokwium i egzamin, robiąc przy tym projekty (bilans tego tygodnia).Trzeba trochę odpocząć, na spokojnie się skupić, dać sobie czas. Zająć się jedną rzeczą, a nie piętnastoma. Być konsekwentnym wobec siebie, ale nie tak cholernie wymagającym i surowym. 'Mamy siebie tylko jednych' w końcu.


Mam o 11 zaliczenie z ochrony środowiska, na którą ani razu nie przeczytałam nawet wszystkich materiałów. Potem oddaję projekt, z którego nie potrafię powiedzieć jak dokładnie liczyłam pierścień usztywniający zbiornik metalowy na olej rzepakowy. O 14:30 mam zaliczenie z ustrojów powierzchniowych,  na które umiem porównywalnie z ochroną środowiska. Co więc zrobię? Pójdę na wszystko, nie zdam nic, albo wymyślę coś na 3.0, po czym zmęczona po powrocie zajmę się nauką na zaliczenia czwartkowe. Cała ja - ale nie wiem, z czego w tej chwili zrezygnować. O 8 zobaczę, zostało mi 29 min snu.


Sorki, że ten post jest jednym wielkim narzekaniem, sesja minie i wróci optymizm. Chociaż wesoła jestem cały czas, chora tego roku też na szczęście nie byłam. Tylko już mi naprawdę nic do głowy nie wchodzi...

PS. Wstałam o 8:30, o 8:45 byłam wykąpana, pewnie jakoś 10:25 muszę wyjechać. Próbuję się nauczyć na ochronę środowiska.