poniedziałek, 26 sierpnia 2013

Bye Ripley!

Długo nie pisałam - albo raczej dużo się wydarzyło, od ostatniego posta. Byłam trochę zajęta czymś, co można nazwać 'kończeniem Anglii i zaczynaniem Polski' (chociaż w tym momencie uświadomiłam sobie, że nie dostałam P45 z pracy..), ale chyba bardziej chodzi o to, że nie miałam nastroju na pisanie.

Jak już wszyscy pewnie wiedzą - jestem od wczoraj w Polsce. Ryanair się postarał i samolot na płycie lotniska był 20 minut przed planowanym przylotem, co pozwoliło mi bez problemu dostać się dziennymi autobusami do docelowego miejsca noclegowego. 20 minut wcześniej mogłam przerwać nieco bezcelowe i przygnębiające zajęcie - wspominanie ostatnich 7 tygodni pobytu w kraju rządzonym rzez królową, deszcz i bawarki...

...Zanim dotarłam na lotnisko w East Midlands, odwiedziłam po raz ostatni Belper River Gardens. Nie wypożyczyłam tam łódki, nie zapozowałam do zdjęcia, za to zjadłam angielskiego loda z kawałkiem czekolady. Potem zostałam zaproszona po raz ostatni na fish and chips z czymś, bez czego podobno nie ma prawdziwych frytek - mushy peas. Spakowałam mój o 3 kg za ciężki bagaż podręczny, wylałam przypadkiem bawarkę na ścianę i pełna łatwych do odgadnięcia uczyć dałam się odwieźć na lotnisko.

Wcześniej miałam ostatni dzień w pracy, spędzony na porządkowaniu biurka i przepustowej podkładki. Dostałam kartkę z życzeniami od wszystkich, a John podarował mi chyba najbardziej niespodziewany prezent w życiu - serwetę z Nottingham :P. Następnie była kolacja, na którą zaprosiła nas Betty, powrót do domu wśród brytyjskiej nocy.


Przechodząc do czwartku, piekłam ciasteczka, by poczęstować wszystkich w pracy....


Można tak cofać się w nieskończoność, a raczej w 24 lata życia. Codziennie trafiają się nowe rzeczy, zwykłe, znamienne, zwykłe, które są znamiennymi, codziennie przychodzą nowe miejsca i nowi ludzie, których się oswaja. O oswajaniu dość się już Exupery nawypisywał, zmieniłabym tylko 'ryzyko łez' na 'pewność łez'. I poczucie odpowiedzialności za łzy innych, za wyciąganie ich na środek jeziora i zostawianie tam, bo przecież nauczyli się pływać w drodze 'tam'.

Ostatnia ankieta była zrobiona na moje własne potrzeby. Będąc w Anglii zorientowałam się, że mam za sobą mieszkanie w kilku miastach. Sanok, Waltham Cross, Kraków, Harlow, Compiegne i Ripley, wszędzie minimum 7 tygodni. To nie jest pewnie dużo w skali migrującego świata, równocześnie żadna z siedmiu pozostałych ankietowanych osób mi nie dorównała. To także wystarczająco - wystarczająco by nie gubić się w mieście, ale też wystarczająco, by poznać ludzi z którymi się mieszka, by przyzwyczaić ich do siebie, i przy odrobinie woli wystarczająco, by ich poprowadzić.


 Sześc początków, w tym kilka wyposażonych w koniec. I w głowie miliony obrazów, ulic, domów, parków, 'których już nie wiem, gdzie leży mieszkanie'. Podróż (a chyba tak powinnam nazwać wszystkie wyjazdy z 'domu') to silne i nowe przeżycie, które coś zmienia w człowieku, pokazuje mu nowe możliwości, otwiera, pozwala nabrać dystansu. Daje nowy początek. Zwłaszcza, jak się ma dokąd wrócić, chociaż po jakimś czasie nie wie się jednak, gdzie jest miejsce, które najbardziej pasuje do definicji 'domu'. 'Bom wszędzie cząstkę me duszy zostawił', zamieniając ją na cząstki dusz innych.





Przepraszam, post strasznie chaotyczny i nie napisałam wszystkiego, co chciałam. Powroty robią swoje. Miłej nocy wszystkim :)

niedziela, 18 sierpnia 2013

Śmiechy domowe

Uwaga, wiem, ze post jest długi (i chyba ma najwięcej zdjęć w mojej blogowej karierze :P), ale po treści sądzę, że będzie się go w miarę przyjemnie i łatwo czytało :).

Do posta o współlokatorach zabierałam się już od dłuższego czasu. Są to ludzie, z którymi spędzam tutaj najwięcej czasu (nie licząc Sama, z którym bite 7 godzin dziennie rozmawiamy nad sensem życia w kontekście sprężystego podłoża pod przepustami), najwięcej też śmiesznych historii mnie z nimi spotyka. Zatem poznajcie lepiej Zameera, Stuarta, Roda i Paula (który co prawda już z nami nie mieszka, ale jest wart wspominania z uwagi na swoje dzieci) ;). Dla ułatwienia poznawanie odbędzie się w punktach :P.

1. Jak już powiedziałam, wzajemne kontakty utrzymujemy nad wyraz dobre. Zaczęło się od pierwszego dnia, gdy to obydwie strony były sobą zdumione. Ja, bo wszyscy dookoła pili herbatę z mlekiem, krzywo patrząc się na moje bezcukrowe czarne zachcianki, a Stuart, bo dostał kanapkę - z dobrą, polską kiełbasą, za to składającą się z tylko jednej kromki chleba. Poniżej typowe brytyjskie śniadanie - kanapka z bekonem (gdzieś powinny być jajka jeszcze, ale nie mieliśmy :P). W kubku oczywiście bawarka ;).



2. Jakoś dwa tygodnie po moim wprowadzeniu się do mieszkania okazało się, że dwóch moich współmieszkańców (z czego jeden jest Anglikiem) nie ma pojęcia, czym są 'culverts', o których opowiadam z przejęciem po powrocie z pracy. Codziennie niemalże. Rod myślał, że 'i'm making culverts at work' odnosi się do polskich specjałów, które wyrabiam w ramach zajęć w ciągu dnia (nie znał jeszcze wtedy zdaje się dokładnego charakteru mojej pracy). Z kolei Zameer przerobił sobie 'culverts' na enigmatyczne 'calc works' (hmmm, zła wymowa :P?), co mu się zgadzało z moim wizerunkiem - dziewczyny latającej po domu z kalkulatorem i wykresami (na belkach co prawda, ale zawsze :P).


Cała sprawa wyszła na jaw, gdy w któryś dzień podekscytowana opowiadałam o tym, iż dnia następnego John zabiera mnie na zwiedzanie drugiej, większej fabryki, gdzie będą wspaniałe staircases i hollowcores. Roda zdziwiła moja nagła pasja betonowo-budowlana, i korzystając z okazji zapytał, kiedy w końcu przyrządzę im 'culverts' w domu. To z kolei mnie zdziwiło :P, nie wspominając o Zameerze, który w ogóle nie ogarnął. Wynikło z tego ogłoszenie ;) i gotowe 'culverts'.







3. Każdy dom ma zazwyczaj winowajcę. Na pytanie '-Kto zbił talerzyk?' istnieje zawsze kilka odpowiedzi. Często czynią to bezosobowe stwory '-Nie wiem, samo się zbiło', dobrze, gdy są to zwierzęta '-Aaaaaa, to na pewno Mruczek', które muszą czekać do Wigilii z oświadczeniem niewinności, za to łatwo im się wybacza (gorzej, gdy jest winny zawsze jeden i ten sam mieszkaniec). U nas, na jakiekolwiek podobne pytanie odpowiedzią jest '- Paul's children did that.' . Największym paradoksem jest to, że dzieci Paula są stosunkowo grzeczne i nawiedzały nas nie częściej niż raz w tygodniu - za to są nielubiane przez Betty, która w łatwy i dość żartobliwy sposób oskarża je o całe zło spotykające mieszkanie. Przejęliśmy od niej 'Paul's children did that' i stosujemy do wszystkiego, a szczególnie do rzeczy, których dzieci Paula na pewno nie zrobiły. Paul się wyprowadził jakieś 3 tygodnie temu.

4. Lubię wykresy i uważam, że matematyka jest świetnym narzędziem do wyrażania zawiłości świata :P. Odpowiedź na pytanie 'Did you call your mother?' - żeby nie było, opracowana z Zameerem :P.


5. Nie potrafię wytłumaczyć im odmiany przez przypadki. Próbowałam na 'górze', 'kocie', i nawet mi szło - dopóki nie zaczęli czytać w internecie wyjaśnień polskiej gramatyki przygotowanych dla Anglików. Nie potrafią ogarnąć jakim cudem 'chłopca ugryzł pies' i 'pies ugryzł chłopca', pomimo zamiany rzeczowników wciąż znaczą to samo, i to w dodatku znaczą dość logicznie dla odbiorców. W sumie im się nie dziwię :), ale śmiechu mamy co niemiara :).

6. Czasem, zgodnie z tradycją strzelę coś głupiego.


Dyskusja z której pochodzi cytat (tak btw jestem pewna, że powiedziałam 'like', a nie 'love') dotyczyła... prac domowych, między innymi prasowania i odkurzania. W którymś momencie stwierdziłam, że co prawda prasować nie lubię zbytnio, ale w małych ilościach mi nie przeszkadza, natomiast z rzeczy niezbędnych dość przyjemne jest odkurzanie. Po chwili jednak stwierdziłam, że ciężko bym uchodziła za reprezentatywną Polkę (zwłaszcza, że wcześniej kilka rozmów dotyczyło kwestii, w których jestem dość oryginalna), i wygłosiłam sprostowanie, którego nie pozwolono mi skończyć, a które momentalnie zostało cytatem tygodnia. Ogórki i papryka w nawiązaniu do wcześniejszej pracy.

6. Przygotowałam dzisiaj zupę ogórkową - w wersji halal, czyli bez kostek rosołowych, i normalną (użyłam double cream tym razem :P). Żaden nie zjadł więcej niż pół plasterka ogórka kiszonego. Picie przeze mnie wody z ogórków uważali za próbę samobójczą - poprzez utratę płynów ustrojowych na skutek zachodzącej w niewiadomym kierunku osmozy (pomimo uzupełniania owych płynów bawarkami). Zameer zjadł jedną chochelkę i powiedział, że dziękuje. Stuart dał radę całą miskę. Rodowi smakowało. W ogóle robimy sobie wymiennie obiady i desery (kilka dni temu jadłam indyjski deser, ogólnie rzecz biorąc składał się z truskawkowego płynu (który się wcześniej gotowało), lodów i klusek. Ale był dobry :) ). Poniżej także omlet, który Rod nam przygotował ;).




7. Okazuje się, że mam słownikowe braki, które dotyczą nie tylko śmietany. Ku mojemu zdziwieniu okazało się, że słowo 'rabbit' nie jest do końca bezpieczne (wybaczcie odnośnik), a 'rabbit hole' nie powinno kojarzyć się z Alicją w Krainie Czarów. Podobnie rzecz się ma z czasownikiem 'stroke'. Dowiedziałam się także, że Brytyjczycy wyzywają się od 'pregnant goldfish', czymkolwiek one nie są :P.

8. Jeździmy też na wycieczki. Wczoraj byłam w Crich i w Chesterfield. Brytyjska pogoda dopisała. Poniżej widok z wieży w Crich.


Będzie mi brakowało moich wakacji w tym roku. Myślę, że im mnie też. Tymczasem powinnam coś robić, żeby to jakoś załagodzić. Piosenka dla Was, i druga, dobranoc.

piątek, 16 sierpnia 2013

Wycieczek ciąg dalszy

Jestem trochę zmęczona (więc nie będzie ładnych, literackich ceregieli), a chciałam bardzo opowiedzieć o tym, co zwiedzałam przez ostatnie dwa dni ;). Zwiedzanie było bardzo fajne, bo nie dość, że w godzinach pracy, to jeszcze towarzystwo i miejsca były naprawdę ciekawe.

Sam pomysł różnorakich wycieczek (dzisiaj była moja czwarta, jeśli liczyć zwiedzanie Somercotes, które widzę z okna pokoju :) ) wziął się trochę z mojego powodu - raz, że John chyba dostał nakaz wtajemniczania mnie we wszystko, co może być ciekawe dla praktykantki (poza tym sam też jest zdania, że wszystko się w życiu przydaje, zwłaszcza wiedza na temat produkcji tego, co trzeba potem projektować :P), a dwa, że widział moje żywe zainteresowanie wcześniejszymi wycieczkami, i na wypalone nieco bezmyślnie pytanie 'czy są tu jeszcze jakieś fajne zakłady produkcyjne?' obiecał coś zorganizować. Dodatkowo okoliczności motywowały, gdyż Sam także mało w swoim życiu widział, za tydzień z kawałkiem mnie już nie będzie (i Sama też, bo ma 2 tygodnie urlopu :P), a niejaki Mark (bądź Matt) intensywnie dopytywał się o moje wrażenia. Zatem przez dwa ostatnie dni byłam z Johnem i Samem na zwiedzaniu zakładów produkcyjnych - wczoraj byliśmy w Hams Hall, gdzie produkowane są bloczki z betonu komórkowego, a dzisiaj odwiedziliśmy wytwórnię cegieł w Measham ;).

Ubierając się wczoraj do pracy, zapinając białą bluzkę, stojąc w butach na obcasach przed lustrem i malując rzęsy, czułam się bardzo dorosła. Wygląd - nie dziewczyny goniącej z plecakiem na zajęcia, ale młodej kobiety, która ma umówioną wizytę w innym mieście - zadania i decyzje przed którymi już staję - ...? Nie wiem czemu akurat wtedy mnie to dopadło, ale wrażenie 24 lat było piorunujące.

Obie wycieczki były bardzo ciekawe, i obejmowały dokładne zwiedzanie i oglądanie fabryk, plus niewielki wstęp teoretyczny. Nie wgłębiając się bardzo w temat - jeśli chodzi o beton komórkowy dowiedziałam się, że mieszanka wyposażona w pastę aluminiową (lub cynkową, ale u nas jest aluminiowa) rośnie w formach jak ciasto - dosłownie ;). Reakcja owej pasty z m.in. Ca(OH)2 prowadzi do powstania wodoru, który to tworzy malownicze pory w produkcie -  nie wiedziałam tego wcześniej. Cegły natomiast zadziwiły mnie różnorodnością kolorów i tym, że tworzy się je właściwie bez żadnych dodatków chemicznych :P, za to wykorzystując redukujące właściwości węgla.

Śmiesznym jest, że wycieczki są jak najbardziej oficjalne, wobec czego latamy wszędzie 'na galowo', ale jednocześnie z zachowaniem zasad BHP. Odpowiada to butom przystosowanym do forkliftów założonym do eleganckich spodni, pomarańczowej kamizelce, z której wystają rękawy wyprasowanej koszuli lub mojej białej bluzki, okularom ochronnym i kaskowi, z którego wychodzi warkocz lub koński ogon. A w biznesie się kurzy :P. Dzisiaj, po cegielni, cali byliśmy pomarańczowi :P).

Zostawiając jednak chemię, nadal uważam, że jedna porządna wycieczka nauczyła mnie o wiele więcej niż 15 godzin laborek z materiałów budowlanych. Nie wykluczam, że owe 15 godzin wpatrywania się w piknometr (a raczej w nudną prezentację na jego temat) było mi potrzebne, do odpowiedniego i świadomego patrzenia dzisiaj.

Z cyklu 'wiedza bezużyteczna' - oglądaliśmy maszyny do badania wytrzymałości na zginanie. Pamięta ktoś z budowlańców rozstaw wałeczków na których ustawia się próbkę :P? Przez głupi nakaz uczenia się  rozstawów, wymiarów, wzorów, ucieka dużo ważnych rzeczy - jak chociażby kształt samej maszyny, czy to, że w czymś takim bada się 'wytrzymałość na zginanie'.

piątek, 9 sierpnia 2013

17 dni

Z dobroci serca chciałam zrobić tartę. Życzenia przełożył na przepis internet, a wiedząc, że tutejsze mleko i mąka nie są dokładnie tym samym mlekiem i mąką, którymi raczą się na wschodzie Europy, wybrałam coś prostego. Bita śmietana zmieszana z mascarpone, do tego truskawki - jednak wróg czai się wszędzie, tym razem w śmietanie.

Nie znając się na nomenklaturze tutejszego nabiału, postanowiłam kupić 'creme fraiche', które przekonało mnie 30% tłuszczu. W kluczowym momencie okazało się jednak, że zakupiony produkt jest kwaśny i nieubijalny. Niezrażona, wysłałam Stuartowi smsa 'kup śmietanę, słodką, 30 do 36% tłuszczu, NIE CREME FRAICHE'. Po negatywnej odpowiedzi na pytanie o robienie sernika, dostałam 2 kubeczki 'single cream' (czymkolwiek on jest) z pięknie wyrysowaną truskawką. Ochoczo zabrałam się za mikser, a po 10 minutach walki i dosypywania cukru pudru przyszedł zdziwiony Stuart i oznajmił, że 'przecież single cream się nie ubija, do ubijania służy tutaj 'double cream''. Niedziela była w pełni, a najbliższy sklep z double cream był za daleko, zatem tartę (którą chłopcy nazywali sernikiem. Bo na pewno nie robi się sernika z 'cottage cheese', bo by był za kwaśny) zjedliśmy w formie płynnej. Po nocy w zamrażarce prezentowała się już o wiele lepiej ;). Gdy przytoczyłam argument, że w Polsce śmietany po prostu mają procentową zawartość tłuszczu i po tym można się domyślić zastosowania, powiedzieli, że sobie strasznie utrudniamy życie ;P.



Najlepsza pora do robienia czegoś do pracy mgr to 22 - jestem najedzona, na ogół wykąpana już, i wystarczająco odpoczęłam po przepustach, by móc zająć się innymi betonowymi elementami. Koło północy (czyli jakieś 7 minut temu) powinnam się położyć spać, żeby z radością przywitać przepustowy świat następnego ranka. Nie ma jak robić czegokolwiek przez 2 godziny.


Praca zatrzymała się w krytycznym momencie - wiszenie w próżni (czyli bez żadnego podparcia) nie przeszkadza małym, symetrycznie obciążonym przepustom o stosunkowo sztywnych ścianach, za to tworzy kolosalne różnice we wszystkich innych przypadkach. Wyznaczono nam termin prezentacji wyników na 20 sierpnia. Jako że mało nam książek z teorią (uczeni nie byli zainteresowani tematem nieróżniczkowych rozwiązań sprężystych podpór liniowych konturów zamkniętych), pozostał stary, sprawdzony studencki sposób. Obecnie jestem w trakcie wklepywania 216 najczęściej spotykanych przypadków przepustów do programu komputerowego, z którego wyniki porównuję z naszym cudem. Pozwala mi to wyznaczyć 216 współczynników owo cudo korygujących, które będą interpolowane na potrzeby spotkania. Mózg by parował, ale jest za zimno. John zabierze mnie i Sama w przyszłym tygodniu do fabryki cegieł.


Kupiłam bilet do domu - lecę 25 sierpnia, jakoś po 18.


Nawet nie wiesz kiedy - idziesz, i nie zauważasz, że jest coraz ciemniej. Dopiero jak trafisz nogą w kałużę, albo uderzysz głową o wystający element wiesz, że jest już za późno. I idziesz dalej ciągle oglądając się za siebie. Weekend będzie spokojny.

niedziela, 4 sierpnia 2013

Dress code

Jakoś tydzień przed przyjazdem do Anglii dotknął mnie problem dress code. Dotknął dosłownie, bo po szybkim myślowym przejrzeniu garderoby stwierdziłam, że choć na co dzień nie ubieram się niedbale, to jednak do poważnej pracy nie mam czego założyć. Rodzicielka, grzmiąc o dress codach i jak zawsze stojąc na straży zdrowego rozsądku, zarządziła wymianę koszul pamiętających czasy liceum, zakup nowych butów na obcasie i choć jednych spodni, które nie będą jeansami. Tak wyposażona ruszyłam do odległej dotąd krainy marynarek i krawatów skrywanych pod pomarańczową kamizelką odblaskową.

W firmie niewątpliwie obowiązuje dress code. Zauważyłam, że jest on przez niemal każdą jednostkę modyfikowany wedle własnych, aktualnych potrzeb :P. Na co dzień nikt nie spotyka się z klientami czy z innymi ludźmi z zewnątrz, nie ma więc potrzeby paradowania w garniturach i garsonkach, jednak biurowy charakter pozostaje. Co za tym idzie, większość mężczyzn zakłada  eleganckie spodnie i koszule, często (acz nie zawsze) wyprasowane, z czego przeważają te z długimi rękawami. Niektórzy noszą krawaty, ale na pewno ich założenie nie wiąże się z zajmowanym stanowiskiem. Jeśli chodzi o strój kobiecy (uwaga!, wraz ze mną w firmie jest tylko 6 kobiet, w różnym wieku), ograniczyłabym się do słów 'elegancki' i 'bez jeansów'.

Tu bowiem zaczyna się temat - panie przychodzą do biura ubrane w sposób bardzo urozmaicony. Nie widziałam chyba ani razu kobiety w spodniach 'w kantkę', tak samo jak nie widziałam żadnej we wspomnianych już jeansach. W większości nosi się do owych nieokreślonych spodni po prostu bluzkę z krótkim rękawem - może nie do końca ordynarny T-shirt, ale ja z moimi kołnierzykowymi nieśmiertelnymi strojami wychodzę przed szereg. Alternatywą do tego jest spódnica lub sukienka (bywa, że letnia), kolorowa albo krótka.

Tak utworzone zestawy ubraniowe napotykają różne przeszkody, przykładowo w postaci upałów, do których naród tysiąca bawarek nie jest przyzwyczajony. Panowie próbowali wdziewać koszule z krótkim rękawem, porzucono krawaty i (co ciekawe :P), objawili się prekursorzy podwiniętych nogawek w spodniach. W tym samym czasie, stojąca o niebo lepiej ładniejsza część firmy zakładała letnie sukienki, których za mało było albo na dole, albo na górze. Moją odpowiedzią było stworzenie zestawu - bluzka na ramiączkach i na to rozpinana koszula z kołnierzykiem (muszę przyznać, że było gorąco, a każdy kto mnie zna, wie, że bluzka na ramiączkach to moja ulubiona część garderoby) - co pozwalało w razie potrzeby szybko wyglądać w miarę profesjonalnie, a zostawiało swobodę, zwłaszcza w przerwie na lunch. Kilka dni po rozpoczęciu ankiety stwierdziłam, że mam dosyć (gorąca i przejmowania się) i spędziłam cały dzień w bluzce opisanej ankiecie.


Pomimo faktu, że wspomniane bluzki są raczej akceptowane u mnie (zwłaszcza w upały), cała sprawa zahacza o istotę dress codu. O ile przed podjęciem pracy myślałam o nim w kontekście profesjonalizmu 'na zewnątrz', gdy to firma chce się pokazać z jak najlepszej strony klientom, tak teraz zaczęłam dostrzegać jego wewnętrzny sens. Wiem, że do wielu ten argument nie przemawia, ale jest bardzo 'mój' - ubierając się elegancko do pracy, nadajemy jej znaczenia, pokazujemy, że jest dla nas ważna, a przy tym tworzymy związek: wyglądamy dobrze - pracujemy dobrze (a przynajmniej się staramy :P). Napisane wygląda to strasznie głupio :P, jednak czuję, że ma to sens. Przykładowo nałożenie butów na obcasie i czerwonej szminki niesamowicie dodaje pewności siebie, jakby po prostu szminka nie szła w parze z byciem szarą myszką.

Drugim ważnym aspektem jest szacunek dla kolegów z pracy. Pomijając sam fakt wspólnej pracy kobiet i mężczyzn i powstające w związku z tym kwestie natury obyczajowej, ubieramy się ładnie dla siebie nawzajem. Staramy się dla innych, poświęcamy im nieco swojego komfortu, a otrzymujemy schludne otoczenie i kolejną rzecz, która jednoczy ludzi.

Nie wiem, czy tym tematem nie dzielę za bardzo włosa na czworo, po prostu mi się luźno pisało :P. Nie jestem zbytnio za restrykcyjnym sposobem ubierania się do pracy, zwłaszcza, jeżeli nie stosowanie się do niego (przypadkowe lub nieco celowe) powoduje niechęć otoczenia. Wiadomo - ubranie powinno być czyste i wyprasowane, ale kolor, długość (w granicach zdrowego rozsądku) czy obecność krawata nie wpływają na mój odbiór bliźniego.

Żadna dziewczyna nie nakłada rajstop do spódnicy, a mężczyźni pracujący w biurach, ale odpowiedzialni za fabrykę przychodzą w zwykłych koszulkach. Żyj i daj żyć innym ;).

Nadal zapraszam do ankiety.

czwartek, 1 sierpnia 2013

półmetek

To zabrzmi jak narzekanie, ale naprawdę czuję się zmęczona ostatnio. Może to niedobór magnezu, może tutejsza woda, może za mało ń, ś, ż i ą słyszę dookoła, a może po prostu coś mnie przerasta, więc organizm, zamiast pchać się przez mechaniczne chaszcze woli utorować drogę do łóżka. Przejdzie mi, to pewne, ale zabieranie się za budynek jest ponad moje siły - dosłownie. Okrąglutkie (otyłe bądź opuchnięte) neurony nie chcą gromadzić się przy problemie bardziej skomplikowanym niż gotowanie, a tu i praca i dom nastręcza im strawy.

W pracy mamy z Samem ciekawie - John jest na urlopie, i wiele osób nie ma do kogo zgłaszać swoich budowlanych bolączek. Formalnie 'zastępcą' jest Sam, którego doświadczenia zawodowe są jeszcze w czasie przyszłym, i zwracanie się do niego (czyli do nas nota bene) w sprawach problemowych (zwłaszcza przez osoby pracujące w firmie kilka lat) jest nieco śmieszne. Podejrzewamy, że drugi oddział firmy (zgłaszający problemy) robi sobie z nas żarty wysyłając zapytania o momenty w belce wolnopodpartej od siły skupionej, albo o zbrojenie 13-centymetrowego wspornika - nad czym siedzimy z pół godziny szukając podstępu albo przypadku szczególnego :P.

W domu natomiast modne stały sie tematy religijne i polityczne. Na te drugie pojęcia nie zielonego mam (zwłaszcza w kontekście Wielkiej Brytanii występującej z UE, i Chorwacji doń wstępującej), a okazuje się, że i pierwsze nie są do końca przyjemnymi. Najwięcej czasu spędzam z Zameerem i Stewartem, co czyni z nas niezastąpiony zestaw dyskusyjny - pytającego o podstawę wiary, mało gorliwego muzułmanina, który zdaje się dobrze znać biblię, ateistę, który ma wszystko religijne gdzieś, choć idea potwora spaghetti do niego nie przemawia, i katolicką panienkę, postrzeganą jako ultrareligijną z powodu latania co niedzielę do tutejszego kościoła, a która chyba nie zna podstaw swojej religii.

Jest w niej bowiem wiele rzeczy, o które nikt się woli nie pytać - może by nie otrzymać odpowiedzi, która jeszcze bardziej wzburzy człowiekiem? Obojętne, czy będzie to 'nie wiem, tego nie da się poznać', czy czymś sprzecznym ze zdrowym rozsądkiem, czy wypowiedzią nakazującą ślepe oddanie się wierze. Jeśli by ktoś miał gotową, przemyślaną odpowiedź na pytanie 'dlaczego Bóg pozwala na głód w Afryce?', 'dlaczego pozwala na to, by 2-letnie dzieci umierały na wirusa HIV?' i podobne proszę, podzielcie się. Bo daję słowo, że ja nie wiem.

Zapraszam do nowej ankiety :).

PS Jeszcze jako post scriptum - coś, co mnie bardzo zdziwiło. Ludzie z którymi tu przebywam (niekoniecznie ci z domu) traktują darwinizm i teorię ewolucji jako jedno z hmm, jedno z wierzeń? Nie uważają, że to prawda objawiona nauką i statystyką, tylko alternatywa Adama i Ewy.