niedziela, 29 czerwca 2014

Czytelnia

Wczoraj wyprowadziłam się  z akademika - po raz ostatni. Wzbudziło to tak mało emocji, jak wzbudza po prostu zostawianie jednego miejsca, i przeniesienie się do nowego - a poza małym pokoikiem i widokami na Piknik Lotnictwa na tle Krakowa, niczego (ani nikogo) wczoraj nie zostawiałam. Korzystając jednak z okazji, chciałam napisać dwa słowa na temat, który chodził za mną od dawna - o polskich czytelniach. Przepraszam przy okazji, bo wyszło mi bardzo długo - mam nadzieję, że znajdą się tacy, którzy doczytają do końca.

Każdy użytkownik książki wie, że w bliskim otoczeniu biblioteki istnieje takie egzotyczne miejsce o nazwie 'Czytelnia'. Może i kiedyś służyło atmosferą i wyposażeniem do czytania czasopism, powieści, do spędzania czasu. Ja jednak znam je bardziej jako miejsce przeznaczone do nauki, przy pomocy środków, które nie są dostępne w domu. Drogie, rzadkie lub zagraniczne (lub wszystko razem) książki naukowe, elektroniczne bazy danych (i personel potrafiący wskazać w nich ścieżki na skróty), czasopisma branżowe - zasoby na wyciągnięcie ręki, o których nie śniło się Internetowi (zwłaszcza temu w domu). Brakuje trochę czekolady/pizzy i kawy, ale już walory z poprzedniego zdania powinny przekonać większość studentów do choć sporadycznych odwiedzin. Tymczasem, wbrew wszystkiemu, czytelnie na obydwóch moich uczelniach świecą zazwyczaj pustkami, z rzadka poprzecinanymi sylwetkami młodych ludzi, którzy naprawdę musieli z przybytku naukowego skorzystać.

Zostawmy leniwych studentów, którzy książki (każde) traktują jak zło konieczne (albo niekonieczne w sumie), zostawmy wszystkich idących po linii najmniejszego oporu, i skupmy się na duszyczkach, które jednak czasem by sobie poczytały na interesujący temat. Dodam dla porządku, że jestem osobą, która w każdym bibliotekarzu widzi przyjazną duszę, i za takąż jest postrzegana przez nich. Biblioteki lubię.

Problem z czytelniami jest dość nietypowy - po prostu się nie opłaca. Tutaj opowiem Wam historyjkę z wczoraj.

Chciałam bowiem skorzystać z norm. Normy wydaje w Polsce Polski Komitet Normalizacyjny, zawierają szczegółowe standardy i instrukcje dotyczące właściwie wszystkiego, z czym się na co dzień (lub nieco rzadziej) można spotkać. Od normy  'Wymiary kocy do spania', po 'Badania geotechniczne - Badania laboratoryjne gruntów - Część 8: Badanie gruntów nieskonsolidowanych w aparacie trójosiowego ściskania bez odpływu wody'. Problem z normami z kolei polega na tym, że oficjalny dostęp do nich jest płatny (i to nie mało), poza tym często trafia się na teksty: 'żeby zbadać nasiąkliwość, przygotuj próbkę wg normy A, po czym wykonaj badanie z normy B. Wyniki muszą spełniać standardy z normy C. (ad infinitum)'. Te normy można sobie dowolnie przeglądać w czytelniach uczelnianych, prócz tego, na mojej drugiej uczelni można nawet wydrukować tzw. kopię dydaktyczną, czyli do 30% dokumentu (a na pierwszej uczelni pozwalają tylko przepisywać, czym skutecznie zniechęcają i tych nielicznych klientów). Sposoby nieoficjalne przeglądania norm pomijam.

Poszłam sobie zatem na moją drugą uczelnię, by nacieszyć oko i umysł ich bazami. Zapakowałam do plecaka komputer z oprzyrządowaniem, książkę branżową, notatnik, piórnik, kalkulator i inne niezbędne rzeczy, i chciałam udać się do czytelni zbiorów specjalnych, mieszczącej się na drugim piętrze. W tym momencie stanęłam przed rzeczywistym problemem poruszanym w tym poście - mianowicie przed szatnią.

Wchodząc do dowolnej czytelni, nie tylko trzeba koniecznie zostawić wierzchnie odzienie, ale także wszelkie torby, reklamówki i plecaki. Jeśli się chce korzystać z czegoś na miejscu - trzeba to nieść w rękach, co nie jest łatwe w przypadku zestawu wypisanego 2 akapity wyżej. W każdym razie dialog z pochmurną panią szatniarką wyglądał w ten sposób:

- Dzień dobry.
- ... (plus ruch ręki po mój plecak, z którego (znając obowiązujące wzorce zachowań czytelnianych) zaczęłam wyjmować wszystkie niemal rzeczy)
- Jest dzisiaj otwarty dział zbiorów specjalnych, prawda? (wszak sobota)
- Tak, jest, ale do szesnastej tylko.
- W porządku. A mogę prosić o koszyk na moje rzeczy? (panuje tu zwyczaj noszenia rzeczy w koszykach sklepowych, dostępnych w szatni na życzenie. Jak już pozwoliłam sobie zaznaczyć, cały proces polega na przenoszeniu niemal całej zawartości wygodnego plecaka do niewygodnego koszyka, z którego laptop wystaje tak, że nie da się go nieść normalnie, korzystając z rączek (koszykowych :P) )
- Nie dam pani.
- Eee? Dlaczego? (czyżbym obraziła jakieś biblioteczne bóstewka lub duchy? Czym?!?)
- Bo koszyki dajemy tylko do czytelni. Czytelnia za nie płaciła, a wie pani, to jest plastik, i łatwo zniszczyć. (myślałam, że spadnę)
- No to co powinnam zrobić, jeśli chcę wziąć to wszystko do czytelni zbiorów specjalnych? (czysto z przekory, plus wymowne spojrzenie na zebrany na ladzie stosik)
- W rękach ponieść.
- A nie wydaje się to pani trochę nielogiczne? (może i nie powinnam, ale Bóg mi świadkiem, oczekiwałam tylko zrozumienia, potwierdzenia, że to nie ja mam wygórowane oczekiwania wobec czytelni jednej z największych polskich uczelni, tylko system jest lekko wadliwy)
- Nie wiem, takie są przepisy. Jak pani nie chce, niech pani nie korzysta. (olabogarety)
- ...
- No dobrze, dam pani tym razem ten koszyk, ale proszę pamiętać, że tak już nie będzie. (no pewnie, że nie, za każdym następnym razem będę szła po prostu do 'czytelni')
- Dziękuję, postaram się nie zniszczyć. Do widzenia.
- ...

Tak wyglądała sytuacja nie raz i nie dwa (chociaż z odmową wydania koszyka spotkałam się wczoraj po raz pierwszy). W czytelni mojej pierwszej uczelni szatnia znajduje się piętro niżej, a rzeczy pakuje się do specjalnego worka (w domyśle - do worka wszystko drobne, do drugiej ręki laptop). Jasne, że bardzo często z niektórych zabranych rzeczy się nie skorzysta (przykładowo w sobotę okazało się, że nie muszę włączać laptopa, bo szukanie norm skutecznie zajęło mi czas do tej 16), ale jednak mogłoby się. Jeśli już planuję czas w czytelni, chcę go naukowo wykorzystać, korzystając ze wszystkiego, co jest mi potrzebne. A tematy techniczne niestety potrzebują czasem kalkulatora, czy laptopa z czymś innym niż pakiet office (albo po prostu z początkiem wcześniejszej pracy). Dodajmy do tego wysokie ceny za kserowanie i drukowanie (o ile w ogóle jest zgoda na coś takiego), zakaz spożywania czegokolwiek - i już widać, dlaczego każdy raczej stara się unikać tych skarbnic wiedzy i możliwości. Powtórzę zdanie wcześniejsze - po prostu się nie opłaca.

A każde utrudnienie boli - zwłaszcza kogoś, kto ma w pamięci biblioteko-czytelnię z Compiegne, gdzie ciężko było o miejsce siedzące, gwar rozmów plus/minus naukowych o dziwo pozwalał się skupić, a wejść do przybytku mógł każdy z ulicy - z dowolnym plecakiem, kurtką i kanapką. I wiecie co? Ludzie i tak zostawiali kurtki zimą w szatni - bo tak jest przecież wygodniej. Nie planowali posiłków w czytelni, bo przecież czytelnia nie służy do tego (choć nie musieli się kryć z cukierkami). Nie wynosili książek, materiałów bo przecież mogli mieć do nich dostęp w każdej chwili, ewentualnie mogli sobie je dowolnie kserować. Nie zawsze kontrola i ograniczanie wolności są niezbędne - a często wręcz ograniczają rozwój.

Mogłabym jeszcze poruszyć wiele kwestii przy tym temacie. Nie ma przykładowo kultury chodzenia do czytelni, żeby się czegoś dowiedzieć, czy poczytać o 'interesującym' zagadnieniu. Można wspomnieć, że profesorowie zazwyczaj w spisie literatury do przedmiotu podają po prostu podręcznik i autora - nie dbając za bardzo o to, że student zazwyczaj w ogóle nie jest w temacie, więc wszystko jest dla niego trudne i nowe. Pozycja ma min 200 stron (a bywają takie po 600), a studencina nie dość, że z natury niechętny, nie wie, od czego ma zacząć - czytanie książek naukowych 'po kolei' jest na tym poziomie (a może na każdym?) bez sensu, pomijając ilość czasu, jaką by zajęło. W efekcie nie czyta się nic, a wystarczyłoby, gdyby rzeczony profesor podał numer rozdziału, czy nawet zakres stron z konkretnego wydania. Przykłady można mnożyć.

Noo, to sobie ponarzekałam :P. Ważne w całym poście (poza uwagą dotyczącą czytelni) jest to, że nawet jeśli system nie działa zbyt dobrze, istotne jest nastawienie ludzi, którzy stali się jego częścią. Nie mówię o przekraczaniu 'prawa', łamaniu zasad, ale o zwykłej uprzejmości, myśleniu o potrzebach innych, rozumieniu ich sytuacji. Jak profesor dbający o studentów, jak pani szatniarka. Tak w ogóle, przez cały czas naszej rozmowy, usłyszałam tylko jedno 'uprzejme' słowo - 'do widzenia', gdy oddawałam koszyk. Dbajmy o siebie nawzajem :).

poniedziałek, 16 czerwca 2014

Jak się chce coś znaleźć, to się znajdzie - wojłok

Niektórzy ludzie przed ważnymi i niecodziennymi wydarzeniami w życiu się denerwują. Nie śpią po nocach, do ostatniej minuty 'coś' powtarzają, dręczą siebie i otoczenie wyrażając obawy i pytając o różne wzory. Wydeptują w pokojach błędne koła. Przedstawicielem jestem ja, przykładowo przed obroną :P.

Są też ludzie po drugiej stronie mocy, przekonani, że wszystko się uda i pójdzie po ich myśli, względnie w ogóle nie myślący o przyszłym czymś, co może im dostarczyć nerwów. Przykładem niech będzie Tomek Sz., który dzień przed swoją obroną magisterską bawił się całą noc u siebie w pokoju na imprezie ;).

Nie wiem, która opcja jest bezpieczniejsza dla osoby zainteresowanej i jej otoczenia.



Szukałam dzisiaj wojłoku (jeśli nie wiesz, co to wojłok, wszystko z Tobą w porządku. Zdjęcie poniżej). Dzwonienie po autozłomach okazało się słabym pomysłem, bo autozłomy nie odbierały zazwyczaj - albo oddzwaniały z obcych numerów (sic!), przy czym nigdy nie zapytałam, który to oddzwania. Wybrawszy najbliższy mi składzik, ubrałam spódniczkę i ruszyłam na Osiedle na Lotnisku. Pan Z Punktu Skupu Złomu Wszelakiego wzniósł ręce ku niebu usłyszawszy moją prośbę, po czym stwierdził, że jak dostanę, to tylko na Makuszyńskiego. Tegoż kojarzyłam bardziej z prozą niż z ulicą, jednak skonsultowałam telefonicznie ze Szwesti 138 jadące na ów wygwizdów (jak się potem okazało, zrobiłam niezłe kółeczko, jadąc spod DH Wanda).

Dojechawszy na miejsce ogarnęłam Pana Z Autozłomu, który choć dźwigiem jeździł fajnym, to jednak pomóc mi nie był w stanie. Okolica jednak sprzyjała sklepom pokroju 'wszystko do auta, najlepiej bardzo starego', więc zaszłam do Przemiłego Pana Obok, który z kolei polecił mi hurtownię części samochodowych nieopodal przystanku. W hurtowni wybrałam złe drzwi, bo zaprowadziły mnie one do dwóch niewiast. Nie tylko nie znały definicji wojłoku (dziwię się raczej, jeśli ktoś ją zna), ale chyba w ogóle były słabo zorientowane w czymkolwiek samochodowym - za to poleciły mi panów z działu sprzedaży. Pan Z Działu Sprzedaży był w moim wieku i doskonale zrozumiał sytuację. Być może pomógł mu w tym komputer i dostęp do katalogu ze zdjęciami - w każdym razie wojłok znaleźliśmy (w dziale mat wygłuszających, nawet szybko poszło). Cena była znośna - nie radowała serca, ale też nie była tragiczna - i już miałam brać płat półmetrowy (ze wszystkimi możliwymi rabatami, jakie Pan był w stanie pozaznaczać), gdy Pan przypomniał sobie, że jest taki fajny punkt z częściami do samochodów przy Wandzie - i tam mi może mniej ukroją tego tałatajstwa (k'woli informacji - potrzebuję kwadracik około 10x10 cm) - a jak nie, to wrócę.

Podjechawszy dużo szybciej pod Wandę, w poleconym sklepie pan wyciągnął 2-metrową belę i powiedział, że kupuje się w całości. Baczcie jednak, że uśmiech i naukowe cele (no i spódniczki z makijażem) od stuleci ruszają serca i umysły wszelkich panów. Tak też stało się z Panem z Wandy, który udał się na zaplecze - po czym wrócił, i uśmiechając się szeroko podarował mi to, co prezentuje się na zdjęciu poniżej ;). Mam mój wojłok :D! I tak minął mi pierwszy dzień tygodnia.


niedziela, 8 czerwca 2014

O odwadze wyjazdowej

Niektórzy, gdy mówią o podróżach (w których nie występuje zwrot 'all inclusive'. W których nawet nie występuje słowo 'hotel', czy 'schronisko'), twierdzą, że jadąc gdzieś, trzeba być odważnym. Odwaga ta jest różnie definiowana, przede wszystkim poprzez odpowiednie przygotowanie się na bandytów, gwałcicieli i niedogodności komunikacyjne (chodzi zarówno o meandry pociągowe i dobór słów przy kupowaniu krojonego pieczywa).

Już od jakiegoś czasu wiem, że poza odwagą typu 'pokonam każdego smoka, pojadę 190 km/h na autostradzie, skoczę ze spadochronu, pojadę do Indii walczyć o prawa człowieka' jest jeszcze odwaga 'powiem prawdę, zapytam o drogę, chociaż nie znam dobrze angielskiego, sam wyjaśnię trudną sytuację, biorę odpowiedzialność za moje słowa, czyny i decyzje'. Obie są ważne, jednak obie są inne. Ich mieszanina - Prawdziwa Odwaga - pozwala człowiekowi działać, zarówno indywidualnie, jak i w społeczeństwie.

W związku z powyższym dzielność nie objawia się tak, jak się większości wydaje. To nie jest przykładowo pojechanie ze znajomymi w daleką podróż, to nie jest zrobienie czegoś trudnego i wymagającego w grupie. Prawdziwa Odwaga pokazuje się wtedy, gdy człowiek staje naprawdę sam przed czymś, co go przerasta, czego nie potrafi, nie zna. Staje - i nie jest do końca pewien, co zrobi, albo co należałoby zrobić, gdy nawet nie ma innego pomysłu, niż po prostu zniknąć, albo zacząć dzień/życie od nowa. Ale jednak się coś robi. To są właśnie chwile odwagi i dzielności, momenty, gdy naprawdę dowiadujemy się, kim jesteśmy. Pisałam niejednokrotnie, że większość substancji zachowuje się przewidywalnie w warunkach normalnych, jednak dopiero graniczne warunki pozwalają odkryć niektóre jej właściwości. Poznasz siebie dochodząc do tej granicy. Byle nie za często.

Czy zatem Prawdziwa Odwaga jest potrzebna do podróżowania? Moim zdaniem tak samo, jak i do życia w miejscu, gdzie aktualnie jesteśmy. Na pewno jest przydatna, ale by wyruszyć w podróż potrzeba całej masy innych cech, czynników, okoliczności. Wyjeżdżając nie bałam się - ufałam bardzo ludziom, z którymi pojechałam, ufałam ich przygotowaniom, a przede wszystkim ufałam sobie. A bandytę, czy problemy z pociągiem można mieć wszędzie :P.


Na koniec, by post nie był całkiem patetyczny, opowiem historyjkę pewnych pań. Czekając na otwarcie irańskiego konsulatu w Trabzonie, spotkaliśmy dwie kobiety w wieku 50+, również czekające na wizę. Okazało się, że panie są odpowiednio: emerytowaną pielęgniarką i nieemerytowaną nauczycielką (która jest w drodze od 2 lat już). Przyjechały ze Szwajcarii do Trabzonu rowerami, śpiąc czasem w ho(s)telu, czasem w namiocie. Ich celem jest Tajlandia. Pani pielęgniarka, pytana przeze mnie, czy się nie boją spania w namiocie i wszystkiego, odpowiedziała, że nie, bo przecież ludzie są dobrzy, i co by się im mogło właściwie stać? Po takim spotkaniu myślę, że wszystkie moje wycieczki są dziecinnymi igraszkami ;).

czwartek, 5 czerwca 2014

A jednak pojadę! - Beztlenowi część 1

Wycieczki się skończyły, czas ponadrabiać zaległości, także te blogowe (które akurat do nadrabiania są stosunkowo przyjemne ;) ). Zdaję sobie niestety sprawę, że wiele osób spodziewa się czegoś wielkiego, czy ładnego po tym poście - wyjdzie jak wyjdzie, przepraszam, jeśli dla kogoś będzie za mało.

Zacznę zatem od historii o wycieczce. Różnymi zrządzeniami losu (których nie warto roztrząsać ani nawet pamiętać) wyszło, że wycieczkę w kategoriach dyslokacji mojej osoby zaczęłam rozpatrywać w piątek, koło 23. W sobotę tylko bardzo wrażliwe jednostki były w stanie dostrzec we mnie pierwsze symptomy wewnętrznego zgodzenia się na wyprawę; ostateczna decyzja została podjęta nocą, ponadto w dość dziwnych okolicznościach (może to niezbędne przy podejmowaniu trudnych i szybkich decyzji? Takie tło, niczym piorun w opowieści o duchach?). Rodzicielka dowiedziała się w niedzielę przed południem, i swoim podejściem po raz kolejny pokazała, że jest jedną z najlepszych rodzicielek pod słońcem. Przez resztę niedzieli i poniedziałek załatwiałam wszystko, co tylko mi przyszło do głowy, w tym ogarniałam, na którym wywołanym zdjęciu z wycieczek mam na tyle małą facjatę, by zmieściła się w okienko na karcie EURO 26. Gnałam przez życie i Kraków zarazem, a napędzały mnie złość, strach i ekscytacja związana z niespodziewaną podróżą - z ludźmi, których lubię, w miejsca, których nie znam. Cieszyłam się z wakacji ;). A następnego dnia, we wtorek, pojechaliśmy ;).

Rozważając wyjazd, rozmawiałam z kolegą X. Powiedział mi, że zdarzało mu się nie raz, że namawiano go na jakiś wyjazd w ostatniej chwili. Czasem się zgadzał (a czasem pewnie nie, życie :P), w każdym razie nigdy potem nie żałował. Myślę, że nie tylko ja się z tym zgadzam, ale także wielu z Was ma podobne odczucia. Jednak ludzie się łatwo nie zgadzają, są dumni, nie zmieniają raz wyrobionego zdania, nie chcą zmian, żadnych. I tylko rozsądek i w miarę obiektywny rachunek zysków i strat każe im iść w nowe rejony, działać sprzecznie z Zasadą Maksymalizacji Świętego Spokoju. Bierzemy od świata humor i energię na kreskę, za to potem jesteśmy w stanie zwrócić z nawiązką. Tylko trzeba się przekonać :). Po zastanowieniu, widzę w tym odwagę nawet.

Hmm, jest skończone nieco bez sensu, kolejny post będzie lepszy. Nadal zapraszam do śledzenia Beztlenowych :). O samej wycieczce napiszę wkrótce (coby tego jednego posta nie rozwlekać, a i temat porządnie potraktować). Dziękuję wszystkim, którzy tu zaglądają pomimo braku rozrywek ;).