piątek, 26 września 2014

Niewinność

Hej - dzisiaj taki trochę poważniejszy post (chodził mi po głowie już od jakichś dwóch tygodni. Chyba ostatecznie nie tak miał wyglądać, ale co tam :P).

Będąc ostatnio gościem na weselu patrzyłam na nas - na uśmiechniętych przedstawicieli rocznika, który wydzierał się z pieluch, gdy mur berliński upadał (już na pewno używałam tu tego porównania kiedyś :P- to chyba moje jedyne skojarzenie z rokiem urodzenia, zaszczepione wieki temu przez Rodzicielkę). W każdym razie - patrzyłam na grupę ludzi, która dorastała w czasach disco-polo słuchanego w sobotni poranek, gier zarówno podwórkowych jak i komputerowych, w czasach, gdy kinder-niespodzianki były najwspanialszym darem od cioci.

Dzieciaki bojące się końca świata w 2000 roku nie tak dawno stały się magistrami, lekarzami, współmałżonkami - ale także dość samodzielnymi ludźmi, stojącymi u początku drogi, która będzie realnie pierwszą tak indywidualną drogą. Póki co niewiele nas różniło - wszyscy niemal studenci są tacy sami (nie mają za wiele pieniędzy, ale z tymi, co mają potrafią zdziałać zadziwiająco dużo, piją pewnie więcej niż powinni i często wtedy, gdy nie powinni, plus ten kawałek studenckiego światka koło mnie docenia życie i ma dość idealistyczne skłonności).

Ale wracając - wtedy na weselu patrzyłam po prostu na dwudziestopięcioletnią niewinność. Na ciekawość świata, połączoną z nadziejami, z planami, z przeświadczeniem, że możemy wszystko (co zależy tylko od nas) - które cechowały chyba każdego z weselnych gości. Teraz jesteśmy równi, i ta równość powinna iść za nami w świat dalej - obojętne, kto, kiedy, gdzie i kim zostanie.

PS Dostałam się :). I chyba się cieszę :)

niedziela, 21 września 2014

męczenie pracy inżynierskiej

Dzisiaj jest dzień dobrego pisania (piszę owe 'dzisiaj' z premedytacją, a raczej z pełną nadzieją, że przeniesie się ono i na jutro - a raczej na okres 'po wstaniu z łóżka'). Nie mogę powiedzieć, że napisałam dużo (niestety), ale jakość tych niewielkich połaci tekstu jest zdecydowanie lepsza niż cały mój dotychczasowy wstęp (czyli normalna po prostu :) ).

Strasznie ciężko pisze mi się wojłokową pracę. Doświadczenie z dwóch poprzednich powinno podpowiadać od razu dobre słowa, kształtne i treściwe zdania, przeglądanie książek i artykułów winno być wesołą igraszką przy śniadaniu, a zdjęcia powinny się wklejać i nie zmieniać nagle miejscówki. Świat nie jest jednak idealny, i swoje trzeba przy każdym dyplomie odpokutować i ponieprzespać.

Ślub Justynki w porządku (może coś zmajstruję wkrótce), z jego okazji skorzystałam z pierwszego w życiu urlopu 'wtedy, kiedy ja chcę'. W pracy odbyły się pierwsze lekcje portugalskiego, który uparcie czyta mi się po francusku. Dużo jednak idzie wyhandlować w wymianie językowej, na pewno mam łatwiej niż duszyczki męczone za młodu niemieckim. Poza znajomymi z mojego działu i z działu, który dostaje robotę po nas i ma zawsze milion pytań, zaprzyjaźniam się z ochroniarzem. Dobranoc, bo już mam ochotę same głupoty pisać ;)

środa, 3 września 2014

wrzesień

Nie rozumiem ostatnio siebie. Chyba pod takim kątem ulegania przyjemnościom, lekceważenia obowiązków postuczelnianych i życiowych, a także poddawania się. Nie znoszę się poddawać, z założenia nie robić czegoś na 100%, odpuszczać. Kiedyś najłatwiejsza opcja nie była żadnym wyjściem, dzisiaj jest rozwiązaniem poszukiwanym i przyjmowanym z otwartymi rękami. Nie chcę tak.

(Powyższy akapit nie dotyczy na szczęście pracy, gdzie jestem orędownikiem liczenia szczegółowego wszystkiego, co dowolny szczegół posiada. Nawet z różnych stron, dla lepszego sprawdzenia, z każdym uzupełnieniem dokumentacji na nowo. Jeszcze się łapię w terminy).

Moim ulubionym przedmiotem ostatnio jest żelazko (em, tego bym się nie spodziewała). Ulubionym momentem dnia - oglądanie Friendsów (skończyłam 4 sezon. W żadnym serialu tak daleko nigdy nie zabrnęłam, w ogóle żadnego podczas studiów nie oglądałam). Ulubionym narzędziem w autocadzie - prostokąt (?! - szybsza wersja polilinii). Ulubioną porą roku wciąż zostaje jesień :).

Mam do pracy inż książkę z '67 roku. Nie wiem, czy mogę jej ufać. To taka książka - dziadeczek, który żyje realiami sprzed lat, sprzedaje fakty, które z biegiem czasu dojrzały w kłamstwa, opisuje historie skończone i nie do wznowienia. Ale posiada mądrość życiową, staranność z jaką pisano przed laty, erratę i nawiązania do ówczesnych prac naukowych, których ilość dało się jeszcze wtedy pewnie ogarnąć.

Poza tym, dziwnie mi się praca pisze, albo raczej nie pisze. Z całą świadomością nie lubię chemii organicznej.




Brakuje mi po prostu serca do wszystkiego, co nie jest robieniem obiadu lub fryzury.