Hej - dzisiaj taki trochę poważniejszy post (chodził mi po głowie już od jakichś dwóch tygodni. Chyba ostatecznie nie tak miał wyglądać, ale co tam :P).
Będąc ostatnio gościem na weselu patrzyłam na nas - na uśmiechniętych przedstawicieli rocznika, który wydzierał się z pieluch, gdy mur berliński upadał (już na pewno używałam tu tego porównania kiedyś :P- to chyba moje jedyne skojarzenie z rokiem urodzenia, zaszczepione wieki temu przez Rodzicielkę). W każdym razie - patrzyłam na grupę ludzi, która dorastała w czasach disco-polo słuchanego w sobotni poranek, gier zarówno podwórkowych jak i komputerowych, w czasach, gdy kinder-niespodzianki były najwspanialszym darem od cioci.
Dzieciaki bojące się końca świata w 2000 roku nie tak dawno stały się magistrami, lekarzami, współmałżonkami - ale także dość samodzielnymi ludźmi, stojącymi u początku drogi, która będzie realnie pierwszą tak indywidualną drogą. Póki co niewiele nas różniło - wszyscy niemal studenci są tacy sami (nie mają za wiele pieniędzy, ale z tymi, co mają potrafią zdziałać zadziwiająco dużo, piją pewnie więcej niż powinni i często wtedy, gdy nie powinni, plus ten kawałek studenckiego światka koło mnie docenia życie i ma dość idealistyczne skłonności).
Ale wracając - wtedy na weselu patrzyłam po prostu na dwudziestopięcioletnią niewinność. Na ciekawość świata, połączoną z nadziejami, z planami, z przeświadczeniem, że możemy wszystko (co zależy tylko od nas) - które cechowały chyba każdego z weselnych gości. Teraz jesteśmy równi, i ta równość powinna iść za nami w świat dalej - obojętne, kto, kiedy, gdzie i kim zostanie.
PS Dostałam się :). I chyba się cieszę :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz